W „liberalnych mediach” natychmiast pojawiła się temperatura wrzenia i pakiet zarzutów, jakże typowy dla „liberałów”. Prywatyzować i przejmować media można, ale tylko w jednym „liberalnym” kierunku, to znaczy oddawać za grosze Niemcom albo zaprzyjaźnionym biznesmenom, najlepiej z listy tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Gdy „niewidzialna ręka rynku” działa w odwrotną stronę, no to trzeba tę rękę odrąbać. Oczywiście mentalni, ale i genetyczni spadkobiercy PRL-u nie mogą sobie pozwolić na takie argumenty, jakich używali ich ludowi przywódcy, dlatego linia frontu przebiega nieco inaczej.
W obieg rzucono kwotę 220 milionów, tyle nowego właściciela ma kosztować Radio Zet. 220 milionów musi pobudzać wyobraźnię, a jeszcze bardziej pobudza w zestawieniu z 3 milionami, które się wypomina Karnowskim jako zbyt mały zysk roczny spółki "Fratria", aby uzyskać kredyt na 220 milionów.
Nie będę nikogo męczył zagadkami, zwłaszcza, że to żadna zagadka, jak łatwo się domyślić podobne zestawienia robią „liberalni” dziennikarze i tutaj szczególnie się uaktywniła „Gazeta Wyborcza”. Tak, ta „gazeta”, która nie mając żadnych zysków na początku lat 90-tych ubiegłego wieku dostała miliony dolarów kredytu i to w czasie, gdy pozostali Polacy mogli albo o kredycie na 70% RRSO pomarzyć albo popełniali samobójstwa z powodu podniesienia wartości spłaty. Karnowscy z zyskiem nie mają prawa ubiegać się o kredyt, Michnik dostaje kredyt na kredyt i wszystko jest w najlepszym „liberalnym” porządku.
Drugi argument miłośników wolnego rynku i takich samych mediów, to bank państwowy. Spółka „Fratria” ma się ubiegać o kredyt w polskim państwowym banku PEKAO S.A. Pozwolę sobie przypomnieć, że nadal mówimy o dziennikach „Gazety Wyborczej”, tej samej, którą założył Adam Michnik, obecnie narzekający, że z jego „gazety” zostały wycofane reklamy spółek skarbu państwa. Wypadałoby też wspomnieć, że przez całe lata gros zamówień abonenckich „Gazety Wyborczej” pochodziło od instytucji państwowych i wówczas nikt nikomu do portfela własności nie zaglądał.
Trzeci argument również nie zaskakuje, naturalnie chodzi o „ideologizowanie” i zamach na „wolne media”. Któż by nie znał grupy medialnej Radia Zet z obiektywnego przekazu, całkowicie pozbawionego preferencji politycznych i zabarwienia ideologicznego. Dość powiedzieć, że dziennikarze tej stacji utworzyli zespół muzyczno-wokalny pod oryginalną nazwą „Poparzeni Kawą Trzy”, a ich największym przebojem jest piosenka „Jarosław K.”. Zespół jest stałym gościem festynu w Kostrzynie nad Odrą i finału „filantropii” Jerzego O., tenże z kolei ma swoją audycję na antenie Antyradia, stacji wchodzącej w skład grupy Radio Zet.
W zasadzie koniec argumentów, gdzieś tam jeszcze w tle przewija się Rydzyk i Kaczyński, w końcu mówimy o liberalnych paranojach, ale poza tym to nic konkretnego nie usłyszymy. Ciekawe dlaczego? Coś mi się wydaje, że powód jest jeden, chociaż złożony. Otóż „niewidzialna ręka rynku” sprawiła, że nie ma dokąd uciekać. W Agorze zwalniają z powodu nieustannego spadku sprzedaży. Onet jest przepełniony „gwiazdami”, których nikt nie chce czytać i oglądać. W TVN24 nie ma tyle wafli i „nazistów”, żeby robić następne „reportaże wcieleniowe”.
Pozostaje to, co zawsze – sianie propagandy, ale tym razem, to się na zyski nie przełoży. Panie i panowie dziennikarze z grupy Radia Zet mają jeden wybór, muszą założyć nowy zespół i zacząć śpiewać nowe piosenki. Tytuł „Jarosław K.” może zostać, a jak się zmienia refren, zwrotki i melodię, to dziennikarzy Radia Zet uczyć nie trzeba.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz