Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Manipulacje w pierwszej lidze polityki. Miodowy tydzień z Antypodami. Konferencja monachijska w Warszawie

Manipulacje w pierwszej lidze polityki


        Jak zwykle zawinili dziennikarze. Tak w każdym razie uważa Nasz Wielki Przyjaciel, czyli pan dr Szewach Weiss – że mianowicie Nasz Sojusznik Mniejszy, czyli premier bezcennego Izraela Beniamin Netanjahu, wcale nie powiedział tego, co powiedział, że mianowicie Polacy kolaborowali z „nazistami”. Zdaniem Naszego Wielkiego Przyjaciela, wypowiedź tę zmanipulowali dziennikarze. Dlaczego „zmanipulowali” – tajemnica to wielka – chociaż dobrze się komponuje z niemiecką i żydowską polityką historyczną. Jak wiadomo, polityka historyczna niemiecka zmierza do stopniowego zdejmowania z Niemiec i Niemców odpowiedzialności za II wojnę światową, a zwłaszcza – za zbrodnie, jakich się wtedy dopuszczono.
Właściwie ten cel został już osiągnięty, bo okazało się, że to nie Niemcy, to znaczy – nie Rzesza Niemiecka, ani nie Niemcy rozpoczęli II wojnę światową, tylko zrobili to źli „naziści”, którzy najpierw okupowali Niemcy „und Morgen die ganze Welt” – jak po nazistowsku śpiewali w swoich kultowych piosenkach. Niemcy byli zatem pierwszą ofiarą złych „nazistów”, z którymi kolaborowali Polacy – bo żydowska polityka historyczna, zmierzająca do zagwarantowania w tych zmieniających się warunkach możliwości dalszego materialnego eksploatowania masakry Żydów europejskich, pretensjonalnie nazwanej „holokaustem”, wymaga wytypowania winowajcy zastępczego, na którego zwali się „nazistowską” winę i będzie się go pod tym pretekstem szlamowało aż do końca świata i jeden dzień dłużej, a przygrywała będzie do tej operacji Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.

        Ale incipiam. „Zmanipulowana” wypowiedź Naszego Sojusznika Mniejszego, czyli premiera bezcennego Izraela Beniamina Netanjahu padła podczas konferencji monachijskiej w Warszawie, zwołanej w celu – jak to w innej „zmanipulowanej” wypowiedzi wyjaśnił izraelski premier – przygotowania wojny ze złowrogim Iranem. Wprawdzie pan minister Czaputowicz twierdzi, że o Iranie nie było tam mowy, ale mój honorable correspondant donosi mi do Australii, że pan minister Czaputowicz na pewno tego nie wie, bo podczas gdy starsi i mądrzejsi się namawiali, on stał na czatach na korytarzu pilnując, żeby tej rozmowy nie podsłuchał złowrogi Putin. Jak tam było, tak tam było – dość, że dziennikarze w taki sposób tę wypowiedź izraelskiego premiera „zmanipulowali”. W rezultacie do MSZ została wezwana izraelska ambasadoressa w Warszawie. Po co – tego nikt do końca nie wie, bo przechodnie maszerujący przez Aleję Szucha, który – jak wiadomo, był „patronem Gestapo”, słyszeli dobiegające z okien Ministerstwa Spraw Zagranicznych kobiecy podniesiony głos, któremu łagodny głos męski odpowiadał: „tak jest, Wasza Wielmożność Ekscelencjo!”

        Ale na tym nie koniec tych „manipulacji”, bo inni dziennikarze podstępnie „zmanipulowali” wypowiedź sekretarza stanu Naszego Największego Sojusznika, pana Pompeo, który wezwał Polskę by „poczyniła postępy w zakresie kompleksowego ustawodawstwa dotyczącego restytucji mienia prywatnego dla osób, które utraciły nieruchomości w dobie Holokaustu”. Pan Mike Pompeo słowo „holokaust” wymawia dużą literą i dziennikarze, jeśli nawet coś tam i zmanipulowali, to w ten sposób przedstawili. Nawiązał w ten sposób do słynnej ustawy nr 447, która – jak zapewniali nas nasi Zasrancen – Polski „nie dotyczy”. Pan Pompeo tymczasem najpóźniej w jesieni będzie musiał złożyć amerykańskiemu Kongresowi sprawozdanie, jak Polska te, szacowane na ponad 300 miliardów dolarów roszczenia realizuje. Okazuje się, że potrzebne jest w tym celu „kompleksowe ustawodawstwo”, więc skoro tak, to tylko patrzeć, jak pojawią się stosowne ustawodawcze inicjatywy, które w stachanowskim tempie zostaną przegłosowane przez Sejm i Senat, a następnie – podpisane przez prezydenta Andrzeja Dudę. Jestem pewien, że nad tymi ustawami zgodnie będą głosowali zarówno parlamentarzyści reprezentujący obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, jak i reprezentujący obóz zdrady i zaprzaństwa. W sprawach istotnych dla państwa obydwa obozy głosują identycznie, zaś „pięknie się różnią” w sprawach takich, jak katastrofa Smoleńska – czy był tam zamach, czy nie było, albo w sporach o różnicę łajdactwa – kto nakradł się więcej, a kto mniej i kto w związku z tym jest szlachetniejszy. Pan Pompeo wygłosił jeszcze jedną „zmanipulowaną” wypowiedź – o „słynnym partyzancie”, co to przy pomocy pułkownika Stauffenberga pokonał Adolfa Hitlera, a potem wykańczał również jego pogrobowców w postaci złych polskich „nazistów” z Armii Krajowej. Ku mojemu zaskoczeniu, tym razem nie chodziło wcale o Tewje Bielskiego, który na poprzednim etapie był zatwierdzony na bohatera narodowego dla mniej wartościowego narodu tubylczego, tylko o niejakiego Franka Blajchmana, co to „współpracował” z Armią Ludową, a po wojnie, jako podoficer UB mordował wspomnianych AK-owców. Manipulacja – manipulacją – ale od razu widać, gdzie bije krynica wiedzy sekretarza stanu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i jaką cenę będzie musiał nasz nieszczęśliwy kraj zapłacić za przywilej wysłania tubylczych askarisów na wojnę ze złowrogim Iranem i za „Fort Trump”, który w ramach kolejnego resetu stosunków amerykańsko-rosyjskich – żeby „pozyskać” Rosję przeciwko złowrogim Chinom – może zostać przekazany złemu, a właściwie wtedy już nie „złemu”, tylko dobremu Włodzimierzowi Putinowi wraz z całym naszym nieszczęśliwym krajem, a w każdym razie – jego częścią do linii Wisły, bo ta zachodnia może być przekazana dobrym Niemcom, gwoli otarcia im łez po „nazistowskiej” okupacji. W środku zaś tej „strefy buforowej” między Rosją i zjednoczonymi Niemcami, k której mówił jeszcze sowiecki minister spraw zagranicznych Edward Szewardnadze na spotkaniu ministrów spraw zagranicznych OBWE w Wiedniu w roku 1987, może zostać zainstalowany bezcenni Izrael, jeśli zajdzie potrzeba przeniesienia go w bezpieczniejsze miejsce.

        To pewnie właśnie dlatego pan Jacek Sasin uważa, że „weszliśmy do pierwszej ligi światowej polityki” i w ramach poświęcenia dla Polski, kiedy na oczach całego świata Nasi Najwięksi i Mniejsi Przyjaciele plują nam w twarz, to udajemy, ze pada deszcz. Jeśli ktoś by poszukiwał przykładu bęcwalstwa większego, niż przewiduje ustawa, to zawsze może tę wiekopomną deklarację przypomnieć. W tej sytuacji niezrozumiałe wydaje się wahanie pana prezydenta Dudy, czy nie odwołać planowanego spotkania Grupy Wyszehradzkiej w Izraelu. Grupa Wyszehradzka, czyli Polska, Czechy, Słowacja i Węgry, miała bowiem odbyć s;potkanie właśnie w Izraelu. Dlaczego w Izraelu? Tajemnica to wielka. Być może bezcenny Izrael, mając pewne trudności z politycznym opanowaniem obszaru „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej”, rzeki Eufrat, zadowolić chciałby się obszarem może nie mniejszym, tylko leżącym trochę bardziej na Północ – mianowicie o rzeki wielkiej, rzeki Dunaj, do Morza Bałtyckiego? W takiej sytuacji wahania pana prezydenta Dudy mogą zostać przecięte jak brzytwą, jednym telefonem z Tel Aviwu. Pan prezydent jest bowiem uwrażliwiony na telefony i – jak pamiętamy – usamodzielnił się politycznie po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią, a przecież rozmowa telefoniczna z premierem bezcennego Izraela ma chyba większy ciężar gatunkowy dla polityka wyniesionego na te szczyty z ramienia Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego?


Miodowy tydzień z Antypodami


        Miłe są tylko złego początki – wynika logicznie z popularnego przysłowia. Toteż po perypetiach w Abu Dhabi i Melbourne, Australia przyjęła nas niezwykle ciepło. Nie mówię o temperaturze, chociaż i ona zasługuje na uznanie; klimat starał się, jak mógł. Na pewno dotarły do niego informacje o antyszczycie klimatycznym w Gliwicach, gdzie razem z astronautą amerykańskim, uczestniczącym w programie „Apollo” oraz dwoma innymi Amerykanami, fizycznie w Gliwicach obecnymi, broniliśmy klimatu przed fałszywymi oskarżeniami ze strony europejsów i pożytecznych idiotów, co to myślą, że z tym globalnym ociepleniem, to wszystko naprawdę. Cóż jednak zrobić; skoro handełesy, pośredniczące w wypłukiwaniu złota z powietrza pod pretekstem handlu „limitami” i zarabiający na tym krocie, jakiś procent od zysków pakują w propagandę, to nic dziwnego, że znajdują się całe stada obłąkanych docentów, co to kiedyś, oczywiście w poprzednim wcieleniu, zachwalali Trofima Łysenkę, którzy liczą, że też pożywią się jakimiś okruszkami spadłymi ze stołu handełesów, no i pozytecznych idiotów, którzy uwierzą we wszystko, co mówi pani red. Justyna Pochanke i inne tak zwane „gwiazdy” dziennikarstwa, niewidocznymi korzonkami czerpiące żywotne soki z pieniędzy ukradzionych z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Tedy klimat też przyjął mnie ciepło, chociaż bez przesady, a już miejscowej Polonii nie mogę się nachwalić. Nie tylko od samego początku otoczyli nas ogromną życzliwością, ale i spotkaniom towarzyszyło spore zainteresowanie. Na pierwszym spotkaniu, poświęconym opisowi sytuacji Polski w roku wyborczym, było ponad 80 osób, a następnego dnia, na spotkaniu w Domu Polskim było już ponad 300 osób, tak, że zabrakło krzeseł i trzeba było wnosić ławki z korytarza. Mimo dosyć ryzykownego tematu pod tytułem „Jakich reform potrzebuje Polska”, spotkanie trwało ponad 3 godziny, a może trwałoby dłużej, tyle, że zaczęło robić się późno, a nazajutrz też był dzień. Oprócz tego nasi gospodarze starali się zapewnić nam wszelkie możliwe atrakcje. Pierwszego dnia zaczęliśmy od punktu widokowego, skąd widać całe Melbourne, a potem obeszliśmy park rododenronów. Ale następnego dnia była jeszcze większa niespodzianka. Pojechaliśmy obejrzeć prastarą formację skalną, pozostałość wulkanu sprzed milionów lat, nie tylko bardzo oryginalną, ale sławną również z dramatycznego i do dzisiaj niewyjaśnionego wydarzenia, które, nawiasem mówiąc, stało się inspiracją dla filmu pod tytułem „Piknik pod wiszącą skałą”. W 1900 roku cała klasa dziewcząt, z towarzyszącą im nauczycielką, wybrała się tam właśnie na piknik. Dalej już nic nie wiadomo, bo trzy uczennice z nauczycielką, wybrały się spenetrować okolicę. Dwie wraz z nauczycielką przepadły bez wieści. Trzecia została znaleziona dopiero później ale niczego nie pamiętała. Co się tam stało – nikt nie wie, więc utrzymują się rozmaite hipotezy, a wśród nich i ta, że trafiły w „fałdę czasu”. Ta hipoteza jest nawet przedstawiona w postaci rzeźby w stojącym nieopodal pawilonie: jedna dziewczyna stoi zastygła ze zdumienia, podczas gdy druga wchodzi w skałę i tylko widać fragment jej ręki i nogi. My również byliśmy pod tą skałą, która końcami wspiera się na dwóch innych, a ważąca całe tony masa naprawdę wisi w powietrzu. Widoki, jakie stamtąd się rozpościerają, zapierają dech w piersiach, podobnie jak te w górach, gdzie wybraliśmy się następnego dnia. Australia jest kontynentem suchym, więc wodospad McKenzie robi wrażenie, chociaż oczywiście do Niagary mu daleko, ale otoczenie jest znacznie bardziej malownicze, niż to wokół kanadyjskiego wodospadu. Syci wrażeń, kiedy dzień już się nachylał, jechaliśmy do państwa Ewy i Marka, mieszkających w niewielkim miasteczku Avoca, już właściwie na granicy z buszem. O tej porze dnia aktywizują się kangury i rzeczywiście – na pożółkłych już pastwiskach, obok owiec, pasły się całe ich stada, a jeden nawet przeskoczył przez szosę tuż przed samochodem. Toteż przy tamtejszych drogach stoją znaki ostrzegające przed kangurami i określające odcinek trasy, gdzie mogą występować.

        Ale wszystko co dobre, szybko się kończy, toteż wkrótce zaczęliśmy szykować się do podróży na Nową Zelandię. Samolot tamtejszych linii lotniczych trochę się spóźnił, toteż do Wellington, po prawie czterech godzinach lotu, przybyliśmy około pierwszej w nocy – oczywiście tamtejszego czasu – i już bez przygód opuściliśmy lotnisko. W porównaniu do Melbourne, klimat w Nowej Zelandi jest nieco chłodniejszy, nie tylko ze względu na słynną angielską flegmę, ale i z powodu bliskości Antarktydy. Oczywiście ta bliskość jest umowna, jak wszystkie tutejsze odległości, ale różnica jest; o ile w Melbourne było 36 stopni Celsjusza, to w Wellington – już tylko 16, więc mimo późnej pory czuliśmy się rześko. Pani Ewelina, u której zatrzymaliśmy się w Wellington, zwróciła uwagę, że jest tu bardzo wietrznie. Za „wietrzne miasto” uchodzi wprawdzie Chicago, ale tamtejsze wiatry nie mogą się równać z wiatrami w Wellington. Jak dmuchnie od Pacyfiku – a dmucha właściwie codziennie – to te podmuchy się czuje, a jak dmuchnie od Antarktydy, to – jak opowiadała nam pani Ewelina – całe dom się trzęsie. Inna rzecz, że stoi on na wzniesieniu, ale bo też właściwie całe Wellington, może poza tamtejszym śródmieściem, rozlokowane jest na otaczających zatokę wzgórzach. Czasami wszystko się trzęsie od trzęsienia ziemi, które tu zdarzaja się stosunkowo często, ale dom pani Eweliny jest starej daty i nawet wtedy trzyma się mocno.

        Wellington liczy sobie około 200 tysięcy mieszkańców. Jest tu port, do którego zawijają kontenerowce i oczywiście – wycieczkowce, bo Nowa Zelandia jest turystycznie niezwykle atrakcyjna. Na południowej wyspie są lodowce, a na północnej – gejzery. Ale i jedne i drugie to dopiero pieśń przyszłości, bo pierwszego dnia obejrzeliśmy sobie śródmieście. Jest tam nowoczesny gmach parlamentu w kształcie zwężającego się ku górze walca. Obok niego stoi gmach rządu, utrzymany w tradycyjnym stylu, z ciężkimi kolumnami. Historię przypomina pomnik nowozelandzkich żołnierzy Królewskich Sił Zbrojnych, którzy polegli w Europie w pierwszej i drugiej wojnie światowej. Na szczycie zwężającego się ku górze słupa spada z konia ranny jeździec. A naprzeciwko parlamentu, gmachu rządowego i pomnika, widać wspaniały pałac brytyjskiego gubernatora – bo głową Nowej Zelandii, podobnie jak Australii, czy Kanady – jest królowa Elżbieta II. Jak pamiętamy, kiedy niedawno rząd Szkocji po referendum w sprawie Brexitu oświadczył, że chce pozostać w Unii Europejskiej, królowa Elżbieta przypomniała, że została koronowana na królową „Zjednoczonego Królestwa”, a nie tylko Anglii. Może nie miałoby to takiego ciężaru gatunkowego, gdyby nie okoliczność, że armia, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na Antypodach, czy w Kanadzie, stanowi część Królewskich Sił Zbrojnych. Toteż ze zdumieniem przyjąłem słowa Donalda Tuska, że dla zwolenników Brexitu przygotowane jest już specjalne miejsce w piekle. Nie sądzę, by Donald Tusk odwiedził już piekło, ale skoro nie, to skąd może wiedzieć takie rzeczy? Pełnomocnikiem Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie, jest przecież pan Adam Darski, używający pretensjonalnego pseudonimu „Nergal” - bo tak się podobno nazywał jakiś mezopotamski wyliniały demon. Skąd zatem Donald Tusk ma takie dokładne wiadomości o sytuacji mieszkaniowej w piekle – trudno zgadnąć – chyba, żeby przyjąć, że dygnitarze Unii Europejskiej dysponują „gorącą linią”, która łączy Komisję Europejską z Infernem. Ciekawe, kiedy w takim razie Donald Tusk podpisał cyrograf, w którym, jak wiadomo, zawsze chodzi o duszę. Dlatego z Aleksandrem Kwaśniewskim Piekło żadnego cyrografu podpisać nie chciało, bo podobno nie ma on duszy, a w każdym razie – tak twierdził za pierwszej komuny – a któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od niego? Toteż ani nie został pierwszym sekretarzem ONZ, ani nawet – pierwszym sekretarzem NATO, podczas gdy Donald Tusk, oczywiście dzięki Naszej Złotej Pani, jest przewodniczącym Rady Europejskiej i jako taki ma dwie ważne kompetencje – może otwierać i zamykać posiedzenia tego organu. Widać z tego, że jeśli nawet Piekło dotrzymuje obietnic, to jednak w sposób nieco karykaturalny. W przeciwnym razie – jakże inaczej rozumieć francuską symulację prewencyjnego ataku nuklearnego? Najwyraźniej prezydent Macron odreagowuje w ten sposób upokorzenia, jakich nie szczędzą mu „żółte kamizelki”, a pewnie i Pani Wychowawczyni w zaciszu Pałacu Elizejskiego wieczorami dokłada swoje. Coś takiego może być gorsze od śmierci, więc nietrudno zrozumieć, że w takiej sytuacji człowiek gotowy jest na wszystko, nawet na najgorsze.

        Ale Wellington leży od Europy tak daleko, że mogłoby obawiać się tylko skutków, jakie zostały przedstawione w niezapomnianym filmie „Ostatni brzeg”, bodajże z 1958 roku z Gregorym Peckiem i Avą Gardner w roli głównej. Nie sądzę jednak, by maorysowskie kelnerki w tutejszych restauracjach ten film oglądały. Są na to zbyt młode, podobnie jak pan doktor, który robił mi kardiowersję w klinice w Aninie, a któremu, leżąc już na stole, ten film opowiedziałem, bo nieregularne pikanie, jakie słyszałem w aparaturze, do której byłem podłączony, przypomniało mi jedną scenę z tego filmu. Wszystko to pokazuje, ze nie ma tak dobrze, by nie mogłoby być jeszcze lepiej. Między innymi za sprawą obrończyń Kasi, których wpływy – jak się okazuje – swoimi mackami docierają aż tutaj, więc pewnie oplatają już całą kulę ziemską. W tej sytuacji wojna nuklearna mogłaby być jakimś wyjściem – ale zanim nie padnie salwa, niech humory nam dopisują.


Konferencja monachijska w Warszawie


        Wielkie święto dziś u Gucia! Do „małego żydowskiego miasteczka na niemieckim pograniczu” - jak Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał Warszawę – przyjechał sam wiceprezydent USA Mike Pence, ale to nie wszystko – bo oprócz niego pojawił się tu sam premier Izraela Beniamin Netanjahu, którego właściwie powinno wymienić się na pierwszym miejscu, zważywszy na sytuację, że ogon wywija psem, to znaczy – że Izrael owinął sobie wszystkich amerykańskich twardzieli dookoła palca i na każde jego skinienie skaczą oni przed nim z gałęzi na gałąź. Mniejsza jednak o sprawy protokolarne, bo czy tak, czy owak, to postawieni na czele naszego bantustanu uczestnicy politycznej ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego już nie wiedzą, jak nadskakiwać Dostojnym Gościom, którzy spróbują stworzyć w Warszawie pozory legalności i moralnego uzasadnienia do rozprawienia się ze złowrogim Iranem, który bezcennemu Izraelowi od dawna jest solą w oku. Tedy pretekstem konferencji w Warszawie jest pragnienie ustanowienia pokoju na Bliskim Wschodzie. Obawiam się jednak, że uczestnicy konferencji wiedzą, że zauważenie słonia w menażerii mają surowo zakazane, więc pewnie żaden z nich się nie zająknie, że niepokoje na Bliskim Wschodzie, układające się w stan permanentnej wojny, pojawiły się wraz z zainstalowaniem tam bezcennego Izraela. Przeciwnie – przedstawiciel Naszego Najważniejszego Sojusznika Rudolf Giuliani właśnie oskarżył irański reżym, że ma „więcej krwi na rękach, niż jakiekolwiek inne państwo”, a takiej sytuacji miłujące pokój narody, których przedstawiciele albo zjechali, albo zapowiedzieli swój przyjazd do Warszawy, na pewno nie będą tolerowały.

        Bo do Warszawy przybyli przedstawiciele Naszego Najważniejszego Sojusznika oraz bezcennego Izraela i to właściwie wystarczyłoby do podjęcia decyzji, co zrobić ze złowrogim Iranem – ale w demokracji, jak to w demokracji – im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja. Toteż do Warszawy posłusznie przygalopowali pomniejsi sojusznicy, jak np. przedstawiciele miłującej pokój Arabii Saudyjskiej, czy Omanu Traktatowego. Ale na tym nie koniec, bo przyjechali też przedstawiciele Kuwejtu, Kataru, Jemenu, Jordanii, Zjednoczonych Emiratów Arabskich oraz „przedstawiciele państw członkowskich Unii Europejskiej”. Co to za „przedstawiciele” - tego niezależne media głównego nurtu nie podają, więc chyba nie są to przedstawiciele najwyższej rangi. Może nie portierzy z pałaców tamtejszych prezydentów, czy rezydencji premierów – bo to byłaby zbyt wielka ostentacja i afront wobec Naszego Największego Sojusznika – ale z drugiej strony najwyraźniej musiały uznać, że skoro już muszą się trochę połajdaczyć, to zrobią to dyskretnie tym bardziej, że łajdaczyć się trzeba będzie za darmo. Inaczej Umiłowani Przywódcy naszego bantustanu. Oni muszą łajdaczyć się na każde skinienie, bo właśnie dlatego przy okazji podmianki na tubylczej scenie politycznej w roku 2015, zostali umieszczeni na pozycji lidera, luzując na tym stanowisku ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego.

        Śledzę te wszystkie wypadki z Nowej Zelandii, która, jak wiadomo, leży jakby na uboczu świata, ale nawet i stąd można się dowiedzieć, że obszar Warszawy wyłączony z ruchu jest co najmniej taki sam, jak bywał podczas gospodarskich wizyt Leonida Breżniewa. Inaczej zresztą chyba być nie może, bo kiedyś na lotnisku Okęcie widziałem odprawę pasażerów lecących do Izraela samolotem linii El Al. Część hali w której odbywała się odprawa, odgrodzona była od reszty taśmami, a na zewnątrz tej wydzielonej części stali wojskowi ze Staży Granicznej z długą bronią. Czyż to nie charakterystyczne, że zarówno opresja, jak i triumf przybiera postać getta?

        Charakterystyczny jest i termin tej konferencji. Otóż rozpoczyna się ona 14 lutego, kiedy to cały miłujący pokój świat obchodzi tak zwane „Walentynki”, to znaczy – święto rui i porubstwa. Ciekawe, czy termin został wyznaczony przypadkowo, czy też Nasz Najważniejszy Sojusznik oraz bezcenny Izrael chcieli w ten sposób dać jej uczestnikom do zrozumienia, w jaki sposób ich operują. Wszystko bowiem jest możliwe, również i przypadek, ale jeśli nawet, to „byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki?” - zastanawiał się poeta. Za drugą możliwością przemawia okoliczność, że w naszym nieszczęśliwym kraju złowrogi Iran znalazł grono przyjaciół. To znaczy, nie tyle złowrogi Iran, co Iran „Wolny”. Największym przyjacielem Wolnego Iranu jest pan Marcin Święcicki, ongiś sekretarz KC PZPR. Życzy on rządowi irańskiemu by jak najszybciej upadł i mógł stać się demokratycznym krajem. Z pewnością takim, jak za czasów szacha Rezy Pahlaviego, kiedy to Iran był naukochańszą duszeńką naszego Obecnego Najważniejszego Sojusznika i kupował od niego tyle broni, ile mógł zarobić na eksporcie ropy. Niestety w 1978 roku obalił go nienawistny ajatollah Chomeini i od tamtej pory świat wstrząsany jest paroksyzmami, a najwięcej – bezcenny Izrael.

        W tej sytuacji nie ma innego wyjścia, jak zrobienie w nienawistnym Iranie porządku, by jak najszybciej dołączył on do grona państw miłujących pokój – i monachijska konferencja w Warszawie jest na tej drodze jeśli nawet nie pierwszym, to ważnym krokiem. Nie ulega wątpliwości, że za nim pójdą inne, zwłaszcza gdy sekretarz stanu USA Mike Pompeo złoży tamtejszemu Kongresowi sprawozdanie, jak Polska wykonuje postanowienia ustawy nr 447. Gdyby, co nie daj Boże, okazało się, że Polska się miga, to już tam Kongres obmyśli dla nas jakieś środki dopingujące, być może nawet podobne do tych, jakie po warszawskiej konferencji zostaną zastosowane wobec złowrogiego Iranu. Zatem nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przysłuchując się temu, co na konferencji będą uradzali starsi i madrzejsi, będziemy mogli wydedukować, co w najbliższej przyszłości czekać może nas, zwłaszcza gdyby Stany Zjednoczone po raz kolejny zresetowały swoje stosunki z miłującą przecież pokój Rosją.


© Stanisław Michalkiewicz
16-19 lutego 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © domena publiczna / zrzut ekranu z materiału Rządu USA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2