O wikingach i pieniądzach
Mamy taką sytuację – globalny rynek surowców strategicznych oraz rynki mu podporządkowane, czyli tak zwany wolny świat. Funkcjonują na nim różne waluty, ale najważniejszy jest dolar i wszyscy o tym wiedzą. Są inne waluty, aspirujące, ale nie dające rady dolarowi, które emitenci dolara wykorzystują do tego, by przerzucać na innych różne poważne koszta. Państwa nie mogą jednak zrezygnować z emisji swoich pieniędzy, bo to zaneguje ich byt w formule najbardziej podstawowej. I jest świat w którym waluty są absolutnie fikcyjne, a dolar jest zdelegalizowany. To jest świat herezji. Tam dolar, choć przecież zdelegalizowany, naprawdę rządzi i jest wart tyle, że staje się marzeniem maluczkich. Do tego stopnia, że miejscowi kacykowie wypuszczają specjalne namiastki dolara, żeby kontrolować obrót tym dobrem. I wszyscy wiedzą kto rządzi – ten kto emituje dolara.
To jest wniosek oczywisty.
Zdarzają się rzecz jasna próby fałszowania dolarów, ale one są po pierwsze szybko wykrywane, po drugie – śmieszne. Naprawdę fałszować dolary może tylko ich emitent i on korzysta z tego prawa w sytuacjach szczególnych. Na przykład wpuszczając te fałszywe dolary na tereny objęte wojną.
Inna sytuacja – globalny rynek wysokich technologii kontrolowany jest przez brodatych facetów w dziwnych łachach, co noszą hełmy z rogami. Wysokie technologie, to znaczy w owym czasie – X-XI wiek – technologie wojskowe i transportowe. Faceci ci, choć wykazują dużą dynamikę, nie są samodzielni. Oni jedynie stoją na straży obrotu dobrem, którego pożądają wszyscy – srebrnym arabskim dirchemem. Ilość dirchemów jakie musiały być w obrocie zdumiewa, nawet po wielu stuleciach. Skarby zawierające srebrne dirchemy są w zasadzie wszędzie. Monet jest nieprzebrane mnóstwo i w większości są to monety autentyczne, a to oznacza, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by je fałszować. Dirchemami płaci się na dalekiej północy i w Afryce, cały handel europejski to direchem, a obrót tym dobrem kontrolowany jest przez tych dziwnych gości, co mają bardzo szybkie okręty i potrafią się przemieszczać z jednego miejsca w drugie w bardzo krótkim czasie. Fałszerstwa dirchemów zdarzają się oczywiście, ale one są uzasadnione lokalnie, to znaczy tam gdzie nie dopłyną drakkary, jakiś kacyk może sobie coś tam sfałszować. Jak zrobi tych fałszywek za dużo i w jakimś porcie fakt ten wyjdzie na jaw, zostaną wobec niego wyciągnięte konsekwencje. Wybuchnie bunt możnych, poganie chwycą za rohatyny i osinowe kołki, nadleci szarańcza, albo okaże się, że w najbliższym otoczeniu emitenta fałszywych dirchemów żyje ktoś, kto nienawidzi go tak bardzo, że zgotuje mu śmierć w najmniej przezeń spodziewanym momencie. To już bezpieczniej wybijać własną monetę i usiłować się z nią przebić na rynku lokalnym. Żeby to się udało, trzeba mieć charyzmaty władzy, także nadprzyrodzone, a także drużynę wojów, miasta, w których jest rynek i jakąś organizację kupiecką, która jest na tyle lojalna, że nie wywiezie natychmiast całej emisji nowych, lokalnych pieniędzy i gdzieś za lasem, w ziemiance, nie przebije tego wszystkiego na fałszywe dirchemy, które rozpuści z kolei na izolowanym rynku, za innym lasem kupując za nie niewolników, dziewczęta, albo czarne jagody, lekko podfermentowane. Wszystkie próby emisji lokalnych monet, łącznie z cesarskimi, to w porównaniu z dirchemem upokarzająca nędza. Tylko emisje bizantyjskie dorównują dirchemowi, ale Grecy mają chroniczne kłopoty i nie dysponują organizacją która pilnowałaby ich monet na rynku. To znaczy inaczej – organizacja ta jest wobec nich lojalna okresowo. I wiecie co…nikt nie wierzy dziś, że emitent dirchema rządził światem. Dosłownie nikt w to nie wierzy. Wszyscy myślą, że to cesarz z papieżem rządzili, a drugi cesarz, ten z Konstantynopola troszkę im przeszkadzał. Te direchmy zaś, były w obiegu po to, żeby wszystkim w Europie to rządzenie ułatwić. Taka wizja zalega w naszych umysłach i paraliżuje je całkowicie. To nie może być prawda, a na pewno nie może to być cała prawda.
Rynek obrotu dirchemem łamie się stopniowo, a początek tego kryzysu to wiek XI. Jeśli mamy sytuację tak dynamiczną, że w zasadzie cały świat jest w ciągłym ruchu, a pieniądze i królestwa zmieniają właścicieli tak często, że niektórzy nie potrafią za tym nadążyć, pojawia się pokusa stabilizacji. Ona musi się pojawić i to jest pułapka na tych, którzy zarządzają obrotem dobrą monetą. Dynamika musi wygasnąć. Na jej miejsca zaś pojawić się powinna stabilizacja, kontemplacja i inne pochodne jakości. One są reprezentowane przez świat chrześcijański, który – łącznie z cesarzem, papieżem, drugim cesarzem i wszystkimi lokalnymi kacykami jest przez emitenta dirchemów oraz jego kreatury, traktowany jako teren dzikiej eksploatacji. Nie ma takiego konfliktu, który nie zostałby wykorzystany, nie ma takiej pułapki, w którą by tych biednych durniów usiłujących zaprowadzić wokół siebie jakiś porządek nie wpędzono. I nie ma póki co sposobu na to, by tę sytuację zmienić. Jeśli ten sposób się pojawia, natychmiast buduje się wokół niego konflikt generujący zyski i wzmagający obrót dirchemem. Takim konfliktem jest konflikt o inwestyturę, w którym języczkiem u wagi są normańskie i wikińskie bandy penetrujące południe, północ, wschód i zachód Europy. Papież Grzegorz, wpada na pomysł ustabilizowania sytuacji centralnie, od góry, za pomocą boskich charyzmatów, jakimi dysponuje. Cesarzowi, dysponującemu ziemskimi charyzmatami – drużyną wojów, nędznymi srebrnymi denarami, miastami gdzie jest rynek i lojalnymi Żydami, którzy go pilnują, to się wcale nie podoba. On chce ten świat stabilizować po swojemu. Co robi papież – uznaje, że cesarz jest dlań groźniejszy, w wymiarze metafizycznym, niż normańskie bandy, która zajęły południe Italii i wyrzuciły stamtąd Greków. Zawiera, bardzo niekorzystny sojusz z Robertem Guiscardem. I jeszcze myśli, że ten sojusz gwarantuje mu posłuszeństwo innych normańskich band, tych, zamieszkujących zachód Europy. Ponieważ w przyrodzie nic nie ginie, tylko zmienia właściciela, straty na południu muszą być gdzieś odrobione, żeby dynamika rynku i obrót dirchemem nie wyhamowały. Bizantyjczycy sądzą, ze za pomocą swojej złotej monety oraz wynajętej bandy wikingów będą mogli kontrolować szlak północny, skoro ten na południu wpadł w ręce Normanów. Tak się jednak składa, że nie oni jedni wpadli na ten pomysł, a do tego pamiętać musimy przez cały czas kto rządzi – emitent dirchema. I zanim przejdziemy do sedna naszych rozważań zastanowić się musimy, kto zlecił Jarosławowi Mądremu, który dziś jest jednym z symboli Świętej Prawosławnej Rusi, wyprawę na Bizancjum. Czy byli to Wenecjanie – niestabilni sojusznicy królów i cesarzy, którzy wierni byli jednemu tylko władcy – srebrnemu dirchemowi, czy może sami emitenci dirchema? Tego nie stwierdzimy, albowiem coś takiego jak stosunki pomiędzy Kijowem a Bagdadem w X i XI wieku jest w ogóle poza zasięgiem wszystkich naszych mędrców, którzy – jak dawniej lokalni kacykowie pieniądze – mogą sobie dziś jedynie podrabiać różne memy i się tym popisywać na domówkach.
Wracajmy jednak do rzeczy – w sławnym roku 1066, a datę tę, dzięki przemysłowi filmowemu i licznym publikacjom, zna każdy, dochodzi do inwazji Normanów na Anglię. Nie jest to, jak bywało drzewiej, jakiś łupieżczy wypad, ale regularna inwazja, która kończy panowanie dynastii anglosaksońskiej na wyspie. I teraz tak – jedni Normanowie zajmują Sycylię, klucz do kontroli szlaków wschodnich i stają się oczywistymi sojusznikami ojca świętego, w jego zmaganiach z feudalną opozycją, z cesarzem, z Wenecją, niewierną sojuszniczką Rzymu i tak do momentu, kiedy oni sami nie porwą się na papieskie lenna w Apulii. Inni Normanowie zajmują wyspę na północy, kontrolującą szlaki do Skandynawii i Ameryki. Propaganda wokół tego jest taka, że zlecił im to papież, nie Grzegorz jeszcze ale Aleksander II, także korzystający z pomocy Normanów. My uważamy, że tak było naprawdę, albowiem do dzisiaj globalna propaganda trzymana jest mocnymi rękami potomków tych Normanów, a oni za nic na świecie nie zdradzą jak było naprawdę. Spróbujmy więc się domyślić. To nie będzie trudne. Tak naprawdę bowiem w roku 1066 były dwie inwazje na Anglię. Jedna we wrześniu, a druga zaraz potem, w październiku. Gdybyśmy nie wiedzieli tego wszystkiego co już zostało powiedziane, to znaczy gdybyśmy nie rozumieli specyfiki i dynamiki rynku moglibyśmy się upierać, że to przypadek. To jednak z całą pewnością nie był przypadek. To musiało być skoordynowane. Jedyny problem to ustalenie kto został oszukany i przez kogo dokładnie.
Jedna inwazja zaczęła się we wrześniu 1066, a prowadził ją król Norwegii Harald III Srogi – Harald Hardrada. Była to najbardziej oczywista kreatura Greków, człowiek ożeniony z córka Jarosława Mądrego, który w roku 1031 brał udział, po stronie ruskiej, w likwidacji imperium Chrobrego, zarządzanego przez jego syna, króla Mieszka II. Harald Hardrada z całą pewnością nie służył tylko Grekom. On służył srebrnemu dirchemowi i był jednym z jego najważniejszych sług. Do Anglii wyprawił się ponieważ mógł wysuwać roszczenia do tronu. Jeśli zaś idzie o kwestie praktyczne miał wszelkie dane po temu, by osiągnąć sukces. Facet miał ponad dwa metry wzrostu, okropną sławę, był bezwzględny i nieustępliwy. Wylądował na zachodnim wybrzeżu Anglii, gdzie drogę zastąpił mu król Harold II, władca lokalny, ale nie uznawany przez nikogo, który miał co prawda poparcie możnych, ale chyba przesadził z emisją lokalnej monety i wszyscy byli zainteresowani wyłącznie tym, żeby zniknął. Tak się jednak złożyło, że to on, a nie Harald III wyszedł zwycięsko z bitwy. Już, już się zdawało, że Norwegowie, Rusowie, Arabowie, Grecy i kogo tam jeszcze przywiózł do Anglii Hardrada, zwyciężą, kiedy zabłąkana strzała trafiła króla Norwegii w gardło i zakończyła jego niepiękny, ziemski żywot. Wynajęci przezeń ludzie rozbiegli się, ledwie udało im się dobiec do drakkarów i odpłynąć w sobie tylko znanym kierunku. Niedługo cieszył się król Harold zwycięstwem, albowiem już miesiąc później na południu wylądowali Normanowie prowadzeni przez Wilhelma Bastarda, człowieka znikąd, który zrobił wielką karierę. Jak wiemy ludzie znikąd mają zwykle silne poparcie organizacji niejawnych i nie są przeważnie tymi, za których się podają. Harald popędził na południe, żeby rozprawić się z Wilhelmem. Wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Najpierw Normanowie odbijali się od usypanego przez Anglosaksończyków wału, wzmocnionego szeregiem ogromnych tarcz, a potem zabłąkana jakaś strzała trafiła króla Harolda w oko, Wilhelm zaś zarządził generalny, frontalny atak. Potem zaś rozpoczęła się grabież i obdzieranie królestwa ze wszystkiego co miało jakąkolwiek wartość. Wilhelm zaś, został przez globalną propagandę uznany za sojusznika papieża i jego kreaturę.
Czy tak było naprawdę?
Napiszę teraz rzecz bardzo niepiękną. Oto w czasach studenckich, jako żart, krążyły po akademiku takie wyimki z notatników milicyjnych. Ukazujące tych milicjantów jako biedne, niczego nie rozumiejące zwierzęta. Było to momentami śmieszne, a momentami żałosne. Mnie szczególnie bawił jeden dość wulgarny zapis, była to żywcem spisana relacja ze stosunków jakiejś patologii z jej własnym mężem oraz jego przyjacielem. Brzmiało to tak – mąż zwrócił się do Grzegorza z prośbą, żeby się od…….lił. Z Wilhelmem Bastardem i papieżem Grzegorzem było identycznie. Kiedy Wilhelm rozpoczął dewastację Anglii, papież Grzegorz rozpoczął swój projekt stabilizacji kontynentu w opozycji do władzy świeckiej, a także w opozycji do emitentów srebrnych dirchemów. Napisał papież Grzegorz listy do wszystkich władców faktycznych, żeby złożyli mu hołd lenny, albowiem to on jest przedstawicielem jedynej realnej władzy, czyli władzy Boga samego. I wtedy właśnie Wilhelm zwrócił się do Grzegorza z prośbą, żeby się odp…..lił. Tak właśnie i to jest w dodatku ponoć dostępne na piśmie. Nie możemy więc przyjąć za, pardon, dobrą monetę, różnych zapewnień, że Wilhelm Bastard najechał Anglię z polecenia Rzymu i za papieskie pieniądze. Nie możemy, albowiem hipoteza ta zbudowana jest na oczywistych, choć fałszywych przesłankach. Kłopoty ojca świętego, który był przez cały czas pod „opieką” Normanów z Sycylii oraz fakt, że króla Haralda koronował ekskomunikowany hierarcha, to za mało, żeby stwierdzić taki fakt. Tym bardziej, że zachowanie Normanów w Anglii, żywo przypominające zachowanie Niemców w Polsce w latach 1939 – 1945, nie pozostawia złudzeń co do rzeczywistych intencji Wilhelma oraz ludzi, którzy go wynajęli. Piszę -wynajęli – albowiem jeśli ktoś dzierży władzę, a nie emituje pieniądza, a jest jedynie strażnikiem obrotu srebrnym dirchemem, ten jest człowiekiem wynajętym. Takim wynajętym człowiekiem był na przykład książę ruski Jarosław zwany Mądrym. Stąd także tak silne parcie lokalnych kacyków do tego, by bić własną monetę i tak rozpaczliwe poszukiwanie jakiejś organizacji handlowej, która zagwarantowałaby stabilność obiegu tej monety. Świat chrześcijański ustabilizował się w końcu i uzyskał przewagę, do tego jednak potrzebne były misje, potrzebne były technologie doskonalące produkcję, a nie tylko dynamikę wymiany i potrzebny był czas. Ten zaś kupowało się za krew męczenników, albowiem czas jest najdroższym dobrem na świecie, droższym nawet niż srebrne dirchemy. To nie znaczy, że pośrednicy, nawiązujący do tradycji normańskiej i tradycji wikingów zniknęli w ogóle. Oczywiście, że nie. Oni zostali tylko nieco zmarginalizowani. Ich impet zaś skierował się w inną niż Europa zachodnia stronę. Miejsce wikingów zajęli Wenecjanie i Genueńczycy, potem zaś zastąpił ich Londyn. Gdzie z dynamiki pośrednictwa rynkowego zrobiono po prostu religię. Nie chcę budować zbyt wielu analogii ze światem współczesnym, sami sobie z tym poradzicie. Zostawiam Was więc z tym tekstem i pędzę robić remanent. Wszystkiego najlepszego w nowym roku.
Aha. Od dziś znów w ofercie prenumerata Szkoły Nawigatorów, niestety musiałem, po pięciu latach podnieść cenę kwartalnika i cenę prenumeraty. Numer będzie teraz kosztował 35 zł, a roczna prenumerata 140 zł. Przypominam też, że prenumeratorzy nie płacą za wysyłkę kwartalnika.
Chcę także nadmienić, że pozostało mi już tylko 70 egzemplarzy książki „Czerwiec polski” oraz 120 egzemplarzy „Historii górnictwa na Górnym Śląsku”. Dodruków nie będzie, bo koszta są zbyt wielkie.
Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
Socjalizm w średniowieczu i dzisiaj
Zwalczyłem wczoraj okropną pokusę. Chciałem obniżyć ceny zeszłorocznych numerów SN, ale się powstrzymałem. Pośpiech jest złym doradcą. Zostało każdego trochę ponad 200 egz. a że to jest kwartalnik, to, jak myślę, nie ma co tragizować. Sprzeda się do wiosny, tym bardziej, że przed nami dwa fantastyczne numery – polsko-brytyjski i rosyjsko-brytyjski. No, ale to za chwilę. Tak jak napisałem, zostało ledwie 70 egzemplarzy „Czerwca polskiego” i 120 egzemplarzy „Dziejów górnictwa”, a niebawem wchodzi nowa książka z serii gospodarczej – „Z dziejów współzawodnictwa Anglii, Polski, Niemiec i Rosji na Bałtyku”, potem zaś długo oczekiwana książka Emanuela Małyńskiego „Nowa Polska”. O terminach nie pisze, bo wtedy wszyscy, zamiast zamawiać książki, będą czekali na nakłady, żeby oszczędzić na przesyłce. Napiszę za to słów kilka o czerwcu, kermesie i purpurze, bo to się łączy trochę z wczorajszym tekstem o dirchemach. Książka o czerwcu zawiera mnóstwo zaskakujących i ciekawych informacji, między innymi taką, że w Konstantynopolu istniały ogromne magazyny barwionych na czerwono tkanin, które były stale uzupełniane. Tkaniny te służyły do tego, żeby przekupować grasujące po cesarstwie bandy, a zdarzało się, że niektóre z nich po prostu oblegały stolicę. Kiedy jedna czy druga banda dostała kilka wozów purpury odchodziła spokojnie do swoich nor i już nie przeszkadzała. To jest ważna informacja, albowiem mówi nam ona, co było dla dworu bizantyjskiego priorytetem. Był nim stały wzrost produkcji tkanin oraz stałe poszukiwanie nowych źródeł czerwonego barwnika. Jeśli idzie o produkcję, to sprawa jest jasna, nie można jej zorganizować sadzając przy warsztatach niewolników, bo nic z tego nie będzie. Produkcją tkanin mogą się zajmować tylko wyspecjalizowane społeczności z wypranymi mózgami – heretycy po prostu. Stąd, jak mniemam, ciągłe i nieustające próby instalowania produkcji tkackiej gdzieś na obrzeżach cesarstwa, albo wręcz na terenie cesarstwu wrogim. Dlaczego tak? Żeby zadowolić pośredników, którzy zapewne prócz obrotu tkaninami mieli także inne zadania i inne interesy. Tak więc herezje produkcyjne, które dziś omawia się jako jakieś wykwity myśli i subtelnych doktryn prowadzących ku ziemskiemu szczęściu, muszą dostarczyć tkanin, które są produktem strategicznym w cesarstwie wschodnim, mają spowodować, że sieć pośredników pomiędzy dworem a obszarem produkcji także będzie „zarobiona”. Pośrednicy gwarantują również dopilnowanie ilości i jakości wytwarzanego materiału, na co cesarz i dwór wpływu nie mają. Tam chcą tylko otrzymywać duże ilości dobrego materiału, który jest magazynowany niczym złoto w fort Knox.
Nie da się utrzymać produkcji na zadowalającym poziomie bez odpowiednio spreparowanej doktryny, ta zaś, w pewnym momencie – tego też nie da się uniknąć – wywołuje próbę emancypacji grupy zajmującej się produkcją, czyli próbę uniezależnienia się od pośrednika, bo o tym, że komuna pracuje dla cesarskiego odbiorcy, nikt nie wie i nawet w najśmielszych myślach nie podejrzewa. Przez całe stulecia próby emancypacji grup produkcyjnych opartych o płaską jak naleśnik, ale kokieteryjną bardzo i wygodną dla utrzymania wysokiej produkcji, doktrynę, kończyły się krwawymi buntami. I to się nie zmieniło do naszych czasów, tyle, że nasze czasy oglądały sytuację nieco inną – to założenie komuny produkcyjnej rozpoczęło się buntem, a nie moment kiedy trzeba było ją zwijać, ze względu na zbyt głębokie wyemancypowanie się społeczności. Tym właśnie była rewolucja w Rosji, która spowodowała, że cały, wielki kraj, zajmował się produkcją prefabrykatów dla cesarskiego odbiorcy, nie mając nawet świadomości, że to czyni. Kurtyną, za którą ukrywano prawdę była armia, ciągle rozwijana i doktryna wojenna niemożliwa do realizacji. Nie wierzycie w to prawda? Jasne. Gdyby okcytańskim heretykom powiedzieć, że produkują tkaniny dla cesarza z Konstantynopola też by się popukali w czoło. Bunty w średniowiecznych komunach produkcyjnych były nie do powstrzymania, bo jeśli ktoś ma świadomość jakości własnej pracy, ilości produkowanego materiału, oraz jego ceny na rynkach, a ukryć się tego przecież nie da, dochodzi w pewnym momencie do wniosku następującego – Boga nie ma, cesarz jest daleko, my tylko tutaj się liczymy i my rządzimy światem, albowiem wiemy jak ustawiać krosna i jak produkować najpotrzebniejszą rzecz dla wszystkich – łachy. To jest stała tendencja i nikt do czasów nowożytnych nie próbował jej zapobiegać w inny sposób jak tylko poprzez krwawą kontrrewolucję. Owo uświadomienie producentów, wytwórców dóbr dla mas, dotyczy wszystkich branż. Tam gdzie właściciel dzierżawi komuś produkcję, nie tylko tkanin, ale na przykład ryby w stawach, tworzą się wyspecjalizowane grupy obsługujące tę produkcję, tworzy się nowa – gangsterska w istocie hierarchia – która uznaje za szczyt i koronę stworzenia siebie samą. I pierwszym postulatem jaki stawia jest unieważnienie własności. Tak jak w wierszyku z czasów Watta Tylera – Gdy Ewa przędła, a Adam rył, kto wtedy jaśniepanem był?
W epoce nowożytnej pośrednicy wpadli na pomysł, by z doktryny heretyckiej uczynić jedyną dostępną zmysłom doktrynę, a przez to obniżyć koszta produkcji, albo raczej ze stałego ich obniżania nie czynić skandalu, ale rzecz najnaturalniejszą na świecie, która nikogo nie dziwi. To jest w sumie proste, wystarczy podporządkować sobie media.
Wracajmy jednak do średniowiecza. Skoro priorytetem cesarstwa było poszukiwanie źródeł czerwonego barwnika, to trudno przypuścić, żeby na terenie Polski ówczesnej nie było całej sieci wyspecjalizowanych agend cesarskich zajmujących się skupowaniem półproduktu, jakim były martwe już larwy czerwca. Może nie było tak od samego początku, ale kiedy ustabilizowała się sytuacja na terenach zarządzanych przez księcia Polan instytucje takie musiały się pojawić. Być może były to dzierżawy, ale niekoniecznie. Przypomnijmy sobie zjazd w Gnieźnie i efekt jaki uzyskał Chrobry darowując Ottonowi III duże ilości barwionych na czerwono tkanin. Zakładam, że produkcja nie była czynna na terenie kraju, trzeba to było skądś przywieźć, a można było ten materiał sprowadzić jedynie z Bizancjum. Nie będę teraz ustalał skąd być może, bo sami sobie z tym lepiej poradzicie. Pozostaje kwestia, moim zdaniem najważniejsza – jakie były rzeczywiste relacje Chrobrego i jego następców z cesarstwem wschodnim. Nigdy nie uwierzę w to, że były one zapośredniczone przez Ruś. Musiałby być bezpośrednie, bo bez strategicznego produktu, jakim były barwione na czerwono tkaniny, nie można było sobie wyobrazić aspiracji książąt władających Polską. Ktoś powie, że to za mała sugestia, by budować na niej cokolwiek. Powtórzę więc jeszcze raz to, co już tu pisałem – z największą łatwością ludzie wierzą w to, że wikingowie dopływali do Morza Kaspijskiego, Ameryki i północnej Afryki. W to jednak, że kupcy, szpiedzy i oficerowie z Konstantynopola docierali nad Wisłę nie jest w stanie uwierzyć nikt. Bo to panie dziejku daleko było.
Powróćmy teraz do istoty socjalizmu, także tego współczesnego. Jest nią nie organizacja produkcji bynajmniej, bo tę da się zorganizować także na innych niż socjalistyczne zasadach. Istotną socjalizmu jest organizacja produkcji i odcięcie od ważnych informacji. Dopiero te dwa zabiegi tworzą socjalizm prawdziwy, taki o jakim marzą pośrednicy w swoich najbardziej kolorowych snach. I wiecie co, kiedy tak oglądałem wczoraj wieczorem, te popisy w Zakopanem i ten wywiad jaki przeprowadzono z Kurskim i burmistrzem Zakopanego, o tym fantastycznym sylwestrze, zacząłem się zastanawiać nad bardzo ważną kwestią. Czy kiedy BBC w latach sześćdziesiątych, wczesnych, zlecała Davidowi Attenborough produkcję programów o zwierzętach to liczyła na dużą oglądalność? Myślę, że nie. A wiecie dlaczego. Ponieważ oni nie chcieli wychowywać świadomego swojej misji raboczewo kłassa, który porzuciwszy warsztaty pląsa w rytm piosenek Martyniuka. Oni chcieli wychować świadomych swojej misji poddanych korony. Ci poddani byli świadomi nie tylko misji, ale także swojej wyższości, bo tę gwarantował im, między innymi David Attenborough i formuła w jakiej podawał treści pozornie nieistotne. Dla uzyskania właściwego efektu szefowie BBC gotowi byli ryzykować wiele, na sam początek zaś słupki oglądalności. Tego prezes Kurski nie zrozumie nigdy. Bo on wierzy, że polityka zawarta w słowach „chleba i igrzysk” jest polityką nie dość, że słuszną, to jeszcze efektywną. A to nie jest prawda. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale sądzę, że polityka ta, zawsze kończy się rzezią na szczytach władzy.
Dziś w sklepie znajdą się dwa nowe produkty, ale to później, bo mam trochę spraw na mieście. Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz