Oczywiście świat, a zwłaszcza – Umiłowani Przywódcy – nie zamierzają biernie na tę katastrofę i zagładę gatunku ludzkiego oczekiwać. Przeciwnie – złośliwi powiadają nawet, że ulegli pokusie aktywizmu, który ojciec Innocenty Maria Bocheński zaliczył do „zabobonów”, w swojej książce „100 zabobonów”.
Definiuje on aktywizm jako przekonanie, że wartość ma jedynie dążenie do celu i to ono nadaje sens ludzkiemu życiu. To przekonanie podziela chyba bardzo wielu filozofów, którzy – jak przenikliwie zauważył zmarły niestety prof. Bogusław Wolniewicz – ideową bezpłodność współczesnej filozofii pokrywają „organizacyjną krzątaniną”. Nie tylko zresztą oni; rząd „dobrej zmiany” do niedawna rozhuśtywał emocjonalnie znaczną część społeczeństwa, jak nie w jedną, to w drugą stronę, „dążeniem do prawdy” co do przyczyn katastrofy smoleńskiej, a kiedy to paliwo zaczęło się wypalać, proklamował nowy cel w postaci „dążenia” do uzyskania od Niemiec reparacji wojennych. Właśnie niemiecki minister spraw zagranicznych Heiko Maas oświadczył, że sprawa reparacji jest „zamknięta”, więc „dążyć” można będzie co najmniej 10 lat, a może nawet dłużej, aż kolejny rząd wymyśli jakieś nowe makagigi.
Ludzkość walczy z klimatem
Tymczasem okazało się, że największym zagrożeniem dla ludzkości i przyczyną nadchodzącej katastrofy jest klimat. Co prawda był on zawsze, ale rzecz w tym, że ostatnio się zbisurmanił. Odkrył to były wiceprezydent Sanów Zjednoczonych Al Gore i nawet dostał za to nagrodę Nobla. Chodziło mu o to, że klimat się ociepla i to w dodatku w skali globalnej. A ociepla się, ponieważ ludzkość emituje coraz więcej gazów cieplarnianych, ze złowrogim dwutlenkiem węgla na czele. Jeśli tedy chcemy, by klimat przestał się ocieplać, ludzkość musi ograniczyć emisję gazów cieplarnianych i w ten sposób odsunie od siebie widmo katastrofy. Skoro takie rzeczy opowiada wiceprezydent USA, a w dodatku – laureat nagrody Nobla, to mnóstwo ludzi, zwłaszcza młodych („A młody? Głupie to, płoche...” - pisał Tadeusz Boy-Żeleński) w to uwierzyło. Wbrew bowiem pozorom, większość ludzi, to poczciwcy, którzy wierzą nie tylko politykom, ale nawet temu, co pokazują w telewizji. Tak się jednak złożyło, że tuż po proklamowaniu „globalnego ocieplenia” w Ameryce jedna po drugiej nastały bardzo ciężkie zimy. W tej sytuacji opowiadanie o „globalnym ociepleniu” stało się nieco ryzykowne, mimo zapewnień niektórych naukowców, że jeśli nawet jest zimno, to dlatego, że w gruncie rzeczy jest ciepło. Bardzo wielu naukowców bowiem gotowych jest skapitalizować swoje naukowe tytuły poprzez głoszenie prawd, na których zatwierdzenie dają tzw. „granty” - w dawnej Polsce zwane „jurgieltem”. Sprzyja temu tzw. postmodernizm, którego przedstawiciele głoszą, że prawdy w ogóle nie ma, a skoro tak, to wszystko jedno, co się za pieniądze potwierdza swoim naukowym tytułem. Co prawda w takiej sytuacji prawdziwe musi byc przynajmniej zdanie, że prawdy nie ma – a skoro ono prawdziwe, to znaczy, że prawda jednak jest – ale nie wymagajmy zbyt wiele od filozofów, którzy – jak zauważył prof. Wolniewicz – i tak dalej. Kiedy jednak głoszenie poglądu, że klimat się ociepla stało się ryzykowne, co groziło nawet obcięciem „grantów” („Poeci będą wyli, że księżyc jest jak kula. Darmo – nikt od tej chwili za „kulę” nie wybula!” - pisał poeta), wtedy modni naukowcy i agitatorzy inaczej, to znaczy – ostrożniej rozłożyli akcenty. Walczyć oczywiście trzeba, ale już nie z „globalnym ociepleniem”, tylko ze „zmianami klimatycznymi”. To wydawało się bezpieczne, bo klimat, jak wiadomo, nieustannie się zmienia, więc tak czy owak, można będzie z tymi zmianami walczyć, to znaczy – inkasować granty i kolekcjonować zaszczyty. Krótko mówiąc – ludzkość zaczęła walczyć z klimatem. W tej sytuacji klimat nie miał innego wyjścia, jak podjąć walkę z ludzkością, no i widzimy, że się nie poddaje, o czym świadczą powtarzające się kataklizmy w rodzaju huraganów, powodzi, czy susz. Jednak walki z globalnym ociepleniem tak całkiem nie zaniechano, bo starsi, mądrzejsi i przedsiębiorczy zwąchali w tym całym ociepleniu możliwość wyciśnięcia szmalu. Jak bowiem powiada poeta - „Z wszystkiego można szmal wydostać, tak jak za okupacji z Żyda”. Skoro tedy na poprzednim etapie ustalono, ze przyczyną „zmian klimatycznych” jest emisja gazów cieplarnianych ze złowrogim dwutlenkiem węgla na czele, to potrzeba aktywizmu natchnęła biurokratów kierujących państwami do ustanowienia limitów emisji tego gazu. Zgodnie z tą koncepcją, każdemu państwu przyznano określony limit, a jakby które chciało wyemitować tego gazu więcej, to musi wykupić sobie dodatkowy limit od innego państwa. W ten oto sposób biurokratyczne pragnienie poddania kontroli coraz to nowych dziedzin, wyszło naprzeciw pragnieniu wyciśnięcia szmalu – tym razem z powietrza. Rozwinął się bowiem handel limitami, a ten, jak wiadomo, wymaga obrotnych pośredników – a któż lepiej nadaje się do tej roli, jak nie starsi i mądrzejsi? Toteż zabezpieczyli oni ten interes również na odcinku medialnym. Media, zwłaszcza te postępowe, z upodobaniem „biją na alarm”, co wśród mikrocefali umacnia przekonanie o grozie globalnego ocieplenia, o zabójczym wpływie smogu (niedawno pan Rafał Betlejewski, ten co malował na murach „tęsknię za tobą Żydzie!” policzył, że liczba ofiar smogu wynosi co najmniej 40 tysięcy), więc trzeba przestać palić węglem i drewnem, tylko przejść na gaz, co wymaga zainstalowania specjalnych piecyków, no i zakupu jedynie słusznego gazu amerykańskiego. Bo jeśli kupuje się złowrogi gaz z Rosji, to nie ma dywersyfikacji, a jeśli kupuje się przyjazny środowisku gaz amerykański – to jest. A – jak to pisał Jerzy Orwell w „Folwarku zwierzęcym” - „cztery nogi dobre, dwie nogi złe” - co można z powodzeniem odnieść i do gazu. Tedy oprócz piecyków trzeba też nosić maseczki („Kim jesteś urocza maseczko? Kręconą na masce masz trąbę., Podrzucasz balonik, sztynkbombę I cuchniesz siarczyście, małpeczko.”) i jeździć po świecie rowerami, a w ostateczności – elektrycznymi samochodzikami, w które, w ramach przychylania nam nieba, zamierza zaopatrzyć nas pan premier Morawiecki.
Wiekuista cisza
tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie – napisał Błażej Pascal, wpatrując się w nocne niebo. Bo niezależnie od tego, co głoszą rozmaici utytułowani filuci, warto postawić pytanie – jak właściwie jest, z tym całym klimatem: ociepla się, czy nie? Może się i ociepla, bo przecież w historii Ziemi bywały okresy ocieplenia i okresy ochłodzenia. Kiedy byłem kilka lat temu w muzeum dinozaurów w Kanadzie, moją uwagę przykuły modele Ziemi w różnych epokach geologicznych. Na przykład w ordowiku i sylurze lądów na Ziemi było stosunkowo mało, nie tylko w porównaniu ze stanem obecnym, a poziom mórz w epoce kredy był o 200 metrów wyższy od obecnego. Nawet na biegunach średnia temperatura wynosiła wtedy 4 stopnie powyżej zera, a więc nie było tam żadnych czap lodowych. Dopiero później bardzo ciepły klimat się ochłodził; znaczna część wód została uwięziona w lodowych czapach biegunowych (na Antarktydzie lodowiec ma 3 km grubości) oraz w wiecznych śniegach i dowowcach w górach, dzięki czemu poziom mórz opadł i wyłoniło się więcej lądów. Dlaczego klimat na Ziemi tak się zmieniał, chociaż nie było wtedy żadnego przemysłu, a nawet ludzi, którzy by planetę zanieczyszczali złowrogimi gazami i innymi produktami przemiany materii?
Na trop odpowiedzi naprowadza nas spostrzeżenie niektórych naukowców, że okresy tzw. wielkiego wymierania na Ziemi prawie dokładnie pokrywają się z przechodzeniem Układu Słonecznego przez ramiona Galaktyki Drogi Mlecznej. Rzecz w tym, że Słońce, które uformowało się prawie 5 miliardów lat temu, obiega jądro galaktyki Drogi Mlecznej po okręgu o promieniu długości około 25 tys. lat świetlnych. Rok świetlny to odległość jaką pędzące z szybkością 300 tys. km na sekundę pokonuje w ciągu roku, czyli około 9,5 biliona kilometrów. Galaktyka w ogóle ma średnicę 100 tys. lat świetlnych. Układ Słoneczny krąży wokół jądra galaktyki w szybkością około miliona kilometrów na godzinę, ale od momentu pojawienia się Słońca, udało mu się dokonać zaledwie 20 okrążeń, co oznacza, że dla Układy Słonecznego, a więc i Ziemi, rok galaktyczny trwa około 250 mln lat. W poprzednim roku galaktycznym na Ziemi żyły dinozaury, no a teraz od niedawna - my. Nawiasem mówiąc, Układ Słoneczny nie ma trajektorii w postaci linii prostej, tylko spiralnej, jakby okrążał również oś swojego ruchu wokół jądra galaktyki. I kiedy tak mknie przez otchłanie Drogi Mlecznej, co pewien czas przekracza ramiona galaktyki – bo te nie mają postaci regularnych okręgów tylko raczej spirali. Toteż Układ Słoneczny raz pędzi przez pustą przestrzeń, zbliżoną do doskonałej próżni, ale niekiedy w swojej wędrówce przechodzi przez strefy nieco zapylone, wskutek czego do Ziemi nie dociera tyle promieniowania słonecznego, co poprzednio i wtedy klimat się ochładza, a kiedy Układ Słoneczny znowu wejdzie w strefę czystą – również na Ziemi klimat się ociepla. Ta teoria dobrze objaśnia przyczyny zmian klimatycznych, ale wynika z niej, że działalność człowieka, która zresztą w skali Ziemi ma charakter zaledwie śladowy, nie ma na te zmiany większego, a może nawet żadnego wpływu. W tej sytuacji porozumienie paryskie, na podstawie którego ludzkość zobowiązała się, że nie dopuści do wzrostu temperatury na Ziemi powyżej 1,5 stopnia Celsjusza, można by uznać za śmieszną uzurpację. To już więcej oleju w głowie miał Król z książki Antoniego de Saint-Exupery. Jak pamiętamy, na planetę zamieszkałą przez Króla trafił Mały Książę. Król uradował się na widok poddanego i przedstawił mu się jako władca absolutny i nie znoszący najmniejszego sprzeciwu. Wobec tego Mały Książę, który lubił zachody słońca, poprosił Króla, by mu taki zachód słońca zarządził. Król nie odmówił; zajrzał do kalendarza, po czym oświadczył: zarządzam zachód słońca na godzinę 19,15 – i zobaczysz, jaki mam posłuch!
Musimy się zredukować
Porozumienie paryskie byłoby tylko śmieszną uzurpacją, gdyby nie jego konsekwencje, które zresztą z klimatem nie mają nic wspólnego. Skoro już przyjęto założenie, że przyczyną niekorzystnych zmian klimatycznych jest działalność człowieka , to wniosek nasuwa się sam. Trzeba zredukować gatunek ludzki do poziomu bezpiecznego dla środowiska. Toteż prof. Paweł Ehrlich, z pierwszorzędnymi korzeniami, od dziesiątków lat forsuje pomysł redukcji liczebności gatunku ludzkiego najwyżej do miliarda osobników. Od dziesięcioleci – więc najwyraźniej własną egzystencję musi uważać za niezbędną, bo w przeciwnym razie zacząłby tę redukcję od siebie. Ale mniejsza o to, bo skoro tak, to musimy otwarcie i szczerze odpowiedzieć sobie co najmniej na dwa pytania. Po pierwsze – od kogo tę redukcję zaczynamy? Adolf Hitler zaczął od Żydów – no ale dzisiaj już wiemy, że to był straszliwy błąd. Ale pytanie tym bardziej staje się natarczywe; skoro nie od Żydów, to od kogo? Ani porozumienie paryskie, ani niedawny szczyt klimatyczny w Katowicach nie udzieliły odpowiedzi na to pytanie, a jeśli pan red. Hołownia ma rację, to zostało nam już tylko 20 lat, więc czas nagli i jakieś decyzje będą musiały być podjęte i to szybko. Ta krótkość czasu narzuca kolejne pytanie – jakie przy tej redukcji zastosować metody? Muszą one z jednej strony być wydajne – bo skoro tylko 20 lat dzieli nas od katastrofy, to nie ma co rozciągać tego w czasie. Z drugiej strony, muszą one być przyjazne dla środowiska, żeby przypadkiem nie wylać dziecka z kąpielą. Podczas różnych demonstracji rzucane jest hasło, że „na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści”. Nietrudno sobie wyobrazić, jaką dewastację drzewostanu spowodowałaby taka metoda, więc nie ma co zaprzątać sobie nią głowy. Pewnej wskazówki udzielił tu Józef Stalin i inni przywódcy socjalistyczni. Jak oblicza Aleksander Sołżenicyn, eksperyment komunistyczny doprowadził do zagłady co najmniej 100 mln ludzi. To już jest coś, ale w porównaniu ze skalą czekających nas zadań, to zaledwie kropla w morzu. Józef Stalin zresztą eksperymentował z rozmaitymi metodami, z których większość trudno uznać za przyjazne dla środowiska, ale jedna zasługuje na uwagę. Oto podczas kolektywizacji część chłopów przewożona była na bezludne wysepki Oceanu Lodowatego i tam bez niczego pozostawiana własnemu losowi. Kiedy następnego roku inspektorzy przybywali na te wysepki, zastawali tam już tylko starannie oczyszczone kości. Morskie ptaki i inne stworzenia przeprowadziły naturalny recykling, więc wydaje się, że nasze poszukiwania metody redukcyjnej powinny iść w tym właśnie kierunku. Wymagałoby to oczywiście ścisłej współpracy międzynarodowej, bo Arktyka wprawdzie obfituje w liczne wysepki a nawet całkiem duże wyspy, ale akcji zaplanowanej z takim rozmachem nie można puścić na żywioł, więc od razu widać, że powinna ona zostać ściśle skoordynowana w skali międzynarodowej, najlepiej pod egidą Organizacji Narodów Zjednoczonych – żeby przy okazji nie urazić niczyjego prestiżu, a jednocześnie stworzyć wiele dodatkowych i wesołych miejsc pracy dla obijających się funkcjonariuszy.
Na odcinku edukacji i technologii
Jest też rzeczą oczywistą, że ludzkość jeszcze nie dojrzała do takiego rozwiązania i w związku z tym jego realizacja mogłaby napotkać nieprzewidziane trudności. Tym trzeba odważnie stawić czoło, ale roztropność wymaga, by jednocześnie podejmować działania edukacyjne. Nie tylko ludzie dorośli, ale i młodzież a także dzieci, - wszyscy powinni zostać objęci ujednoliconym w skali globalnej programem edukacyjnym, który miałby na celu wpojenie edukowanym przekonania, że dla dobra środowiska powinni się poświęcić i jeśli nad ranem na schodach usłyszą kroki, to zamiast lamentować, albo co gorsza – stawiać bezsensowny opór – sprawnie wsiąść do podstawionych środków transportowych i ze śpiewem na ustach podążyć ku swemu przeznaczeniu. Na tym odcinku nieocenione usługi mogą oddać niezależne media głównego nurtu oraz przemysł rozrywkowy. Zgodnie z leninowskimi normami odnoszącymi się do organizatorskiej funkcji mediów, „prasa międzynarodowa” powinna utrwalać w opinii publicznej przekonanie od słuszności przyjętych rozwiązań i inicjować publiczne demonstracje na rzecz świadomej dyscypliny. Podobne zadania powinien spełniać przemysł rozrywkowy, zwłaszcza filmowy, ale również estradowy – żeby opinia publiczna otrzymała jednolity przekaz. W tym celu odpowiednie porozumienia muszą też zostać zawarte ze związkami wyznaniowymi, które z jednej strony piętnowałyby – każde na swój sposób – zachowania odbiegające od pożądanych, a z drugiej – krzewiły gotowość do poświęceń. Pamiętając, że kadry decydują o wszystkim, należałoby tedy zadbać o odpowiednie ukształtowanie personalnego składu ich kierowniczych i decyzyjnych gremiów, żeby na każdym poziomie i etapie uniknąć niepotrzebnych dysonansów.
Zdecydowanej ingerencji władzy publicznej wymagałaby też sfera ludzkiego życia seksualnego, żeby po udanej redukcji liczebności gatunku ludzkiego nie nastąpiła recydywa. Z uwagi na przyrodzoną godność osoby ludzkiej nie należałoby zakazywać stosunków seksualnych, ale nasilić propagandę orientacji nie pociągających za sobą konsekwencji demograficznych, a w przypadku osobników czy środowisk hołdujących tradycyjnym przesądom – zastosować ścisłą reglamentację. Pary heteroseksualne musiałyby ubiegać się o certyfikat na odbycie stosunku, który musiałby przebiegać pod kontrolą odpowiednio przeszkolonych inspektorów, pilnujących, czy warunki certyfikatu zostały dochowane. Oczywiście o żadnych „naturalnych”, czyli dokonanych z obejściem certyfikatów poczęciach nie może być mowy. Potomstwo musiałoby być produkowane wyłącznie metodą zapłodnienia w szklance, to znaczy – in vitro, co zapewniałoby kontrolę liczebności populacji, a przy okazji – stwarzało szansę na realizację programu „kukułczego jaja”. Obywatelka byłaby informowana, że będzie zapłodniona plemnikiem, dajmy na to, Rodryga Podkowy z pierwszej wyprawy krzyżowej, ale tak naprawdę – spermą jakiegoś jurnego handełesa, dzięki czemu, obok utrzymania populacji pod kontrolą, można by dokonać jej zasadniczej melioracji jakościowej i rasowej.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz