Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Kościół, czy „duch Soboru”? Przegląd afer podsłuchowych. Pierścień się zaciska. Zwiastuny przesilenia

Kościół, czy „duch Soboru”?


        Jeszcze za głębokiej komuny, bo gdzieś na przełomie lat 60 i 70-tych, felietonista warszawskiej „Kultury” (bo była jeszcze „Kultura” paryska) o pseudonimie „Hamilton” („w warszawskiej urzędówce „Kulturze” komunistyczny parobek Hamilton...”), napisał, że w jakiejś sprawie – już dzisiaj nie pamiętam, w jakiej - identyczną opinię mają ci, co wyznają jeden światopogląd, jak i ci, co wyznają drugi światopogląd – jako że „w Polsce są dwa światopoglądy, bo są dwie kasy”. Może to stwierdzenie było uproszczone, ale jeśli nawet, to tylko trochę. Weźmy takiego, znanego ze słynnej „postawy służebnej”, Tadeusza Mazowieckiego. Był on, jako zawodowy katolik, wyznawcą „drugiego światopoglądu”. Ale jak to właściwie było, że w totalitarnym państwie, za jakie uchodziła PRL, funkcjonowały dwa światopoglądy? Na jakiej zasadzie wyznawcy „pierwszego światopoglądu” tolerowali wyznawców „światopoglądu drugiego”?

Kasa, misiu, kasa...

        Nie zawsze tolerowali, bo na przykład za życia Józefa Stalina nie tolerowali. To znaczy – tolerowali, ale jedynie takich wyznawców „drugiego światopoglądu”, którzy zadeklarowali wierność „światopoglądowi pierwszemu” Przykładem takiego koncesjonowanego wyznawcy „drugiego światopoglądu” był Bolesław Piasecki. Odcięty od stryczka przez generała NKWD Iwana Sierowa, zadeklarował potrójne zaangażowanie: katolickie, patriotyczne i socjalistyczne. Pogodzenie tych trzech zaangażowań było dosyć trudne, bo kiedy Bolesław Piasecki napisał na ten temat książkę „Zagadnienia istotne”, to Watykan natychmiast wciągnął ją na indeks. Wtedy bowiem jeszcze Stolica Apostolska uważała, że ateistyczny komunizm nie da się pogodzić z rzymskim katolicyzmem. Były też wątpliwości, czy z socjalizmem da się pogodzić patriotyzm, jako że socjalizm wymagał od swoich wyznawców obrzezania się na „internacjonalizm” - ale czego to nie pogodzi człowiek w momencie, gdy odcinają go od stryczka? Było to tym łatwiejsze, że Bolesława Piaseckiego nie tylko odcięto od stryczka, ale nawet dano mu żyć – co przybrało postać koncesji na bodaj jedyną od Łaby po Władywostok prywatną firmę „Inco Veritas”, która produkowała chemię gospodarczą i dewocjonalia. Budziło to mieszane uczucia między innymi wśród Żydów, którzy Stalinowi oddali się duszą i ciałem („a my wszyscy za towarzyszem Stalinem!”), co przybrało nawet postać wiersza „Na pewnego PPR-nika”: „O ich wczoraj zapomniawszy z „Dziś i Jutro” dziś flirtuje...” W zamian za te alimenty partia oczekiwała zaangażowania socjalistycznego, które przybrało postać ruchu „księży patriotów”, który miał stanowić zalążek „Żywej Cerkwi” i dostarczać jej kadr, które – jak to przenikliwie zauważył Józef Stalin - „decydują o wszystkim”. Toteż i słynący z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki służył w PAX-ie, a chociaż niekiedy miewał wątpliwości, to jednak, kiedy było trzeba, nieubłaganym palcem wytykał i piętnował – między innymi biskupa Kaczmarka, któremu bezpieka po torturach urządziła przed niezawisłym sądem proces.

        Ale kiedy Stalin umarł, a partia, pragnąc się uwiarygodnić, zaczęła „normalizować” stosunki z Kościołem – oczywiście po swojemu – ale prymasa Wyszyńskiego wypuściła z Komańczy – myszy zaczęły harcować i wśród zawodowych katolików dokonały się „rozłamy”. PAX, jako umocowany przez Moskwę, oczywiście pozostał, ale wypączkowały z niego pączki w postaci „Znaku” i „Więzi”. Było to możliwe również dlatego, że partia zadbała o alimenty i dla rozłamowców, dzięki czemu powstała firma „Libella”, która też zajmowała się chemią gospodarczą, m.in. wyprodukowała płyn do mycia naczyń „Ludwik”. Z tego „Ludwika” żyły całe święte rodziny. Potem nastąpiły rozłamy również w pączkach, co doprowadziło także do podziału alimentów z „Ludwika” między poszczególne grupy ideowe. W związku z tym Stefan Kisielewski szyderczo nazywał nową inicjatywę polityczną świeckich katolików „Chrześcijańską Unią Jedności” (ChUJ).

Grzech pierworodny

        Kiedy umarł Pius XII, na Stolicę Apostolską wybrany został kardynał Roncalli, który przybrał imię Jana XXIII. O ile Pius XII oskarżany był o umiłowanie wojny, do czego ostatnio doszła straszliwa zbrodnia, jakoby „milczał” w obliczu holokaustu – bo wiadomo, że w obliczu holokaustu każdy powinien wrzeszczeć wniebogłosy, jak podczas dysputy synagogi aleksandryjczyków i libertynów ze świętym Szczepanem - to Jan XXIII zasłynął z umiłowania do pokoju. I to nawet nie dlatego, że napisał encyklikę „Pacem in terris”, w której przenikliwie dowodził, że kiedy jest pokój, to dobrze, a kiedy nie ma, to źle – ale przede wszystkim dlatego, że swoją miłość do pokoju zlał również na komunistów. Komunistom bardzo się to podobało, toteż nie znajdowali dla Jana XXIII dostatecznych słów uznania. Jan XXIII najwyraźniej musiał dopuścić sobie to do głowy i zapragnął, by w Soborze, który akurat umyślił sobie zwołać, wzięli również przedstawiciele sowieckiej Cerkwi Prawosławnej. Wtedy nie było tam chyba żadnego normalnego duchownego, tylko jeden w drugiego – oficerowie KGB, rzuceni na religijny odcinek frontu. Jan XXIII nie mógł o tym nie wiedzieć, mimo to jednak przyjął postawiony przez KGB-iaków warunek, że Sobór nie potępi komunizmu. Toteż w roku 1962 reprezentujący Jana XXIII kardynał Eugeniusz Tisserant i metropolita Nikodem, czyli Borys Gieorgiewicz Rotow, agent KGB o pseudonimie operacyjnym „Adamant”, uchodzący za reprezentatywnego gołąbka pokoju, zawarli w Metz (Francja) tajne porozumienie. Rzym zobowiązał się, że Sobór nie potępi komunizmu, w zamian za co przedstawiciele rosyjskiej Cerkwi wzięli w nim udział, dzięki czemu Jan XXIII już do końca życia również cieszył się opinią gołąbka pokoju. Być może na jego stanowisko wpłynął kryzys karaibski, kiedy to świat stanął na krawędzi wojny jądrowej, ale jeśli nawet tak było, to jest to znakomita ilustracja poglądu, że bomba atomowa zmieniła dotychczasowy sposób pojmowania moralności.

        Warto bowiem dodać, że poprzednicy Jana XXIII potępiali komunizm bezwarunkowo, uważając, całkiem zresztą słusznie, że jest to ideologia zbrodnicza ze swej istoty i jako taka – absolutnie nie do pogodzenia z chrześcijaństwem. Tymczasem powstrzymanie się Soboru Watykańskiego II od potępienia komunizmu zdejmowało z niego odium zbrodniczości. Skoro okazało się, że komunizm nie jest taki straszny, jak go malują, to tym samym kryteria ocen moralnych zaczęły się rozmywać, a granica między dobrem, a złem – zacierać. Jan XXIII najwyraźniej bardziej umiłował pokój, niż Jezusa Chrystusa, co to rzucił na świat miecz – i tak już zostało.

„Duch Soboru”, czyli konspiracja

        Nie tylko zostało, ale pociągnęło za sobą daleko idące konsekwencje. Wprawdzie Sobór Watykański II komunizmu nie potępił, ale w swoim umiłowaniu pokoju nie szedł tak daleko, jak Jan XXIII. Jednak popełniony przezeń grzech pierworodny, wywołał i wywołuje skutki znacznie wykraczające poza literalną jego treść oraz trwałe. Na Soborze pojawiła się bowiem grupa biskupów postępowych, którzy z powodzeniem próbowali forsować swoje stanowisko na Soborze. To nie było niczym osobliwym, bo podobnie zachowywała się grupa biskupów zachowawczych, w następstwie czego niektóre dokumenty soborowe przypominają deklarację naszego Kukuńka, co to jest „za, a nawet przeciw”. To by może nie było najgorsze, bo poza fachowcami, którzy i tak przecież wiedzą, o co chodzi, tych dokumentów nikt nie czyta. Problem pojawił się, kiedy grupa biskupów postępowych, której działalność już podczas Soboru nabierała coraz wyraźniejszych znamion konspiracji, nie zaprzestała konspirować również po Soborze. Okazało się, że „duch Soboru” nadal trwa i że to nie Sobór, a ten jego „duch” doprowadza do „reform” o których dokumenty soborowe, albo w ogóle nie wspominały, albo – jeśli nawet – to podchodziły do nich niezwykle ostrożnie. Dla przykładu – „Konstytucja o liturgii świętej” dopuściła wprawdzie języki narodowe w liturgii, ale wyjątkowo, „ze względu na pożytek wiernych”, jednak z naciskiem podkreślała, że wierni „powinni umieć wspólnie odmawiać lub śpiewać także w języku łacińskim stałe części Mszy św. dla nich przeznaczone”. Cóż jednak z tego, skoro nawet wbrew instrukcji z roku 1964, która zawierała wykaz części Mszy św., w których MOŻNA użyć języka narodowego, to kolejna instrukcja, z roku 1967, zezwalała na usuniecie łaciny z CAŁEJ Mszy św. Jak widzimy na tym przykładzie „duch Soboru”, który te wszystkie instrukcje przygotował, doprowadził do ukształtowania liturgii całkowicie odmiennej od pierwotnych intencji, a nawet od literalnego brzmienia soborowych konstytucji.

A co z Duchem Świętym?

        Można by pomyśleć, że „duch Soboru”, to tylko jedna z postaci manifestowania swojej obecności przez Ducha Świętego, który nieustanie asystuje Kościołowi, dzięki czemu jego nauczanie jest uważane za nieomylne. Tak jednak chyba nie jest – a mogliśmy się o tym przekonać na podstawie dokumentu, jaki Stolica Apostolska ogłosiła na temat stosunku do Żydów. Można tam przeczytać, że w przeszłości zdarzały się w tej kwestii „niewłaściwe interpretacje” Ewangelii. Ale przecież interpretowanie Ewangelii jest najważniejszym zadaniem i misją Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, który przede wszystkim doświadcza asystencji Ducha Świętego. Jeśli zatem „w przeszłości” zdarzały się interpretacje „niewłaściwe”, to znaczy, że Duch Święty musiał w tym czasie być na wakacjach. Ale mniejsza już o Ducha Świętego – czy wyjeżdża na wakacje, czy nie. Skoro bowiem „niewłaściwe interpretacje” zdarzały się „w przeszłości”, to skąd mamy wiedzieć, że te współczesne są „właściwe”? W ten oto sposób grzech pierworodny popełniony przez Jana XXIII wydaje coraz to nowe zatrute owoce. Jednym z nich jest dokonana przez papieża Franciszka zmiana Katechizmu Kościoła Katolickiego, poprzez wpisanie tam potępienia kary śmierci. Zmodyfikowana przez niego wersja kanonu 2267 brzmi następująco: „Wymierzanie kary śmierci, dokonane przez prawowitą władzę po sprawiedliwym procesie, przez długi czas było uważane za adekwatna do ciężaru odpowiedź na niektóre przestępstwa i dopuszczalny, choć krańcowy, środek ochrony dobra wspólnego. Dziś coraz bardziej umacnia się świadomość, że osoba nie traci swojej godności nawet po popełnieniu najcięższych przestępstw. Co więcej, rozpowszechniło się nowe rozumienie sensu sankcji karnych stosowanych przez państwo. Ponadto zostały wprowadzone skuteczne systemy ograniczania wolności, które gwarantują należytą obronę obywateli, a jednocześnie w sposób definitywny nie odbierają skazańcowi możliwości odkupienia win. Dlatego też Kościół w świetle Ewangelii naucza, że kara śmierci jest niedopuszczalna, ponieważ jest zamachem na nienaruszalność i godność osoby i z determinacją angażuje się na rzecz jej zniesienia na całym świecie.”

        Zwróćmy uwagę, że w zacytowanym kanonie nie ma uzasadnienia teologicznego, a tyko tandetny i gołosłowny pozór uzasadnienia filozoficznego – bo cała reszta, to publicystyka, nie tylko kiepska, ale w dodatku kłamliwa. Kłamstwem jest bowiem – bo nie ośmieliłbym się zarzucić papieżowi Franciszkowi, że takich rzeczy nie wie – jakoby dopiero „dziś” coraz bardziej umacniała się świadomość, że osoba nie traci swojej godności nawet po popełnieniu najcięższych przestępstw. Taka świadomość w świecie chrześcijańskim istniała OD SAMEGO POCZĄTKU, to znaczy – od egzekucji Pana Jezusa na Golgocie. Na prośbę Dobrego Łotra, który w warunkach własnej egzekucji stwierdza, że cierpi „sprawiedliwą karę”, Pan Jezus odpowiada: „jeszcze dziś będziesz ze mną w Raju”. Dlatego właśnie w świecie chrześcijańskim skazańcowi do samego końca towarzyszył duchowny, co było świadectwem, że chociaż człowiek ten znajduje się w beznadziejnym położeniu, to jednak jest dzieckiem Boga i z tego tytułu korzysta z niezbywalnej godności. Dalsza część kanonu, to kiepska jakościowo publicystyka oceniająca „systemy ograniczania wolności”. Żeby przekonać się o tandetnym charakterze tej publicystycznej oceny, wystarczy przypomnieć dwa przykłady: zabójstwa członków grupy Baader-Meinhof w niemieckim więzieniu, a w Polsce - sprawę Trynkiewicza. Jak wiadomo, Frakcja Czerwonej Armii, czyli grupa Baader-Meinhof, była wspierana przez wywiad Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W nocy z 17 na 18 października 1977 roku Andreas Baader, Gudrun Enslin i Jan Karol Raspe zostali znalezieni martwi w swoich celach. Oficjalną przyczyną śmierci było samobójstwo, chociaż zmarli od postrzałów w głowę. Konstytucja RFN zniosła karę śmierci już w 1949 roku. W Polsce po wprowadzeniu w 1988 roku przez anonimowego dobroczyńcę ludzkości tzw. „moratorium” na wykonywanie kary śmierci, wyroki te zamieniono na 25 lat więzienia. Jednym ze skazanych za morderstwa dzieci był Mariusz Trynkiewicz. Jemu też zamieniono karę śmierci na 25 lat więzienia. Odbywanie kary zakończył 11 lutego 2014 roku. Ponieważ nie wiadomo było, co mu w tej sytuacji zrobić („raz Murzyni na pustyni złapali grubasa; nie wiedzieli co mu zrobić, ucięli...” - no, mniejsza z tym) , ale w marcu tego samego roku, na podstawie „ustawy o bestiach”, przeforsowanej przez pobożnego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, został przez niezawisły sąd umieszczony w izolatorze w Gostyninie – bo jakieś baby obawiały się, że je będzie molestował, albo nawet zrobi im coś jeszcze gorszego. Papież Franciszek jest już przecież dużym chłopczykiem, a tymczasem sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, skąd właściwie biorą się dzieci. Pseudofilozoficzny bełkot o „zamachu na nienaruszalność i godność osoby” nie zasługuje nawet na komentarz, w odróżnieniu od zapewnienia, że Kościół też w sprawę zniesienia kary śmierci angażuje się „z determinacją”. Po pierwsze – to nieprawda, bo jeśli „Kościołem” są wszyscy katolicy, to nie wiem nawet, czy połowa z nich się w tę sprawę angażuje, bo – podobnie jak niżej podpisany – są zwolennikami utrzymania, ewentualnie przywrócenia kary śmierci. Po drugie - papież Franciszek stawia znak równości między „Kościołem”, a „duchem Soboru”, który zresztą, na razie jeszcze kamufluje się w Kościele katolickim, w którym – jak się okazuje – uwił sobie całkiem wygodne legowiska, by za pieniądze pobrane od katolików i pożyczane od Żydów forsować kult Świętego Spokoju.


Przegląd afer podsłuchowych


        Ajajajajajajaj! Jak przyjemnie autorowi ulubionej teorii spiskowej, podobnie jak zwolennikom, kiedy nawet żydowska gazeta dla Polaków skłania się ku niej – chociaż oczywiście z zachowaniem środków ostrożności! Żydowska gazeta dla Polaków od samego początku znana jest bowiem z tego, że nie tylko nieubłaganym palcem wytyka i piętnuje autorów teorii spiskowych, ale i pryncypialnie potępia ich zwolenników, jako „oszołomów”. Co prawda z uwzględnieniem słynnej mądrości etapu. Kiedy, dajmy na to, Lew Rywin przyszedł do pana red. Adama Michnika, żeby po starej znajomości złożyć mu propozycję korupcyjną, to pan red. Michnik nie powiedział: „nie”, tylko z ukrycia cała rozmowę nagrał, co zapoczątkowało powszechny dzisiaj w środowisku dżentelmenów obyczaj skrytego rejestrowania rozmów. Potem przez wiele miesięcy nadzorował sławne „dziennikarskie śledztwo”, a kiedy mleko się rozlało, podniósł pod niebiosa klangor o straszliwym spisku, uknutym przeciwko spółce „Agora”. W rezultacie pani Wanda Rapaczyńska, z pierwszorzędnymi korzeniami schroniła się w nowojorskiej Komisji Trójstronnej, gdzie Polskę reprezentują, jeden w drugiego, sami tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa, podczas gdy pan red. Michnik z orderem Legii Honorowej schronił się za murami sławnej „tajemnicy dziennikarskiej”. W tym momencie dla wszystkich mikrocefali, co to z „Gazety Wyborczej” chlipią swą intelektualną zupę, ogłoszona została dyspensa: nie tylko wolno im było wierzyć w istnienie spisków, ale nawet wypadało, pod rygorem utraty przyzwoitości. Jak wiadomo, w środowisku mikrocefali tworzących środowisko „Gazety Wyborczej”, przyzwoitość jest w wyjątkowej cenie, toteż pan red. Michnik i redakcyjny Judenrat rozdziela certyfikaty przyzwoitości po uważaniu, w zależności od potrzeb etapu. Jeśli ktoś otrzyma taki certyfikat, to pozostaje przyzwoity, choćby nawet czerpał zyski z cudzego nierządu – na tej samej zasadzie, dla której czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty. Toteż przyzwoici również wśród mikrocefali tworzą ścisły krąg, rodzaj „partii wewnętrznej”, a w tłumie rozpoznają się nawzajem po zapachu. Oczywiście do tego trzeba mieć specjalnego nosa, ale wśród przyzwoitych nie ma z tym problemu. Kiedy jednak afera zaczęła rozchodzić się po kościach, dyspensa została cofnięta i pozostał z niej tylko popularny w środowisku dżentelmenów obyczaj sekretnego nagrywania rozmów. Toteż pracujący w stacji telewizyjnej TVN, którą podejrzewam, że została założona przez starych kiejkutów za pieniądze ukradzione z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (Państwo wyłożyło 1700 mln dolarów na nielegalny wykup polskich długów na międzynarodowym rynku finansowym. Długi wykupiono – ale tylko za 60 mln dolarów, podczas gdy cała reszta „gdzieś” się rozeszła.) panowie redaktorzy Sekielski i Morozowski (który tak naprawdę nazywa się Mozes, syn Mordechaja, pracownika resortu Bezpieczeństwa Publicznego), namówili panią Renatę Beger, żeby zwabiła do swego pokoju pana Adama Lipińskiego z PiS i składała mu rozmaite propozycje, a oni tę całą rozmowę nagrali i puścili na antenie. Stanowczo zaprzeczyli, by byli inspirowani przez „służby”, więc książę Gorczakow, co to wierzył tylko w informacje energicznie i stanowczo zdementowane, na pewno dostrzegł by tu zatajoną rękę Wojskowych Służb Informacyjnych, które akurat dwa tygodnie wcześniej zostały „rozwiązane” przez złowrogiego Antoniego Macierewicza. W obronie obydwu redaktorów na łamach żydowskiej gazety dla Polaków 4 października 2006 roku wystąpiła pochodząca ze świętej rodziny pani red. Dominika Wielowieyska. Trzeba nam bowiem wiedzieć, że podobnie jak za czasów sarmackich każdy szlachcic miał swojego Żyda-pachciarza, to teraz każdy Żyd ma swojego szlachetkę, najlepiej z jakiejś świętej rodziny, który za pieniądze skacze przed nim z gałęzi na gałąź. Oczywiście żadnych konsekwencji karnych nie było, bo jakże tu je wyciągać, kiedy pan redaktor Sekielski z oburzeniem wykluczył inspirację „służb”, które przecież ani w niezależnej prokuraturze, ani w niezawisłych sądach nie mają ani jednego konfidenta?

        Co innego, kiedy to trzej kelnerzy zawiązali straszliwy spisek przeciwko Platformie Obywatelskiej i w roku 2013 zaczęli podsłuchiwać dygnitarzy tej partii zarówno w knajpie „Pod Pluskwami”, jak i innych miejscach, między innymi – w rezydencji premiera Donalda Tuska, dokąd kelnerzy mają dostęp raczej utrudniony. Dlatego przypuszczam, że kelnerom musieli pomagać jacyś pierwszorzędni fachowcy i to tacy, których nie ośmieliła się zauważyć ani niezależna prokuratora, ani nawet słynący z niezawisłości sąd. W rezultacie niezawisły sąd nieubłaganym palcem wskazał na pana Marka Falentę, jako jedynego inspiratora wścibskich kelnerów i w 2016 roku skazał go na 2,5 roku więzienia. Pan Falenta jednak do więzienia się nie zgłosił, w związku z tym niezawisły sąd w roku bieżącym wstrzymał wykonanie tej kary. Widać, że pierwszorzędni fachowcy nadal trzymają parasol ochronny, przed którym zgina się nie tylko dziób pingwina, ale i kolana niezawisłego sądu. No dobrze – ale po co panu Falencie było podsłuchiwać rozmowy dygnitarzy PO? Bez mojej ulubionej teorii spiskowej pytanie to zawisa w próżni, podczas gdy w świetle tej teorii odpowiedź na nie wprost się narzuca. Oto bowiem w roku 2013 prezydent Obama doznał w Syrii upokorzenia, którego sprawstwo, słusznie, czy nie – o to mniejsza – przypisał zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi. Jak ty mi tak – to ja ci tak – i w rezultacie USA zapaliły zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie, którego nieukrywanym celem było wyłuskanie tego kraju z rosyjskiej strefy wpływów. To oznaczało, że po „resecie” z 17 września 2009 roku w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, USA wracają do aktywnej polityki w tej części Europy, a w rezultacie Polska spod kurateli strategicznych partnerów wraca i to na dobre, pod kuratelę amerykańską. Dopóki Polska była pod kuratelą strategicznych partnerów, to na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej mogła pozostawać Platforma Obywatelska, którą uważam za ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego i PSL, które uważam za ekspozyturę Stronnictwa Ruskiego. Kiedy jednak Polska przeszła pod kuratelę amerykańską, to trzeba było na pozycji lidera dokonać podmianki – do której walnie przyczyniły się ujawnione rozmowy z kelnerskich podsłuchów. To by wyjaśniało zarówno udział pierwszorzędnych fachowców, jak i zdumiewający brak spostrzegawczości niezawisłego sądu. Z kolei pan Falenta też nie wygląda na kandydata na samobójcę, więc nic dziwnego, że i on w sprawie fachowców trzyma język za zębami.

        Teraz jednak „Gazeta Wyborcza” wykryła, że pan Falenta na pół roku przed wybuchem kolejnej „afery taśmowej” powiadomił władze PiS o treści podsłuchanych rozmów. Wszystko to wyniuchał swoim specjalnym nosem pan red. Wojciech Czuchnowski, a w nierządnej telewizji rozprawiał o tym pan Seweryn Blumsztajn. Co ci przypomina widok znajomy ten? Ano, w sytuacji, gdy prezydent Trump coraz bardziej zaabsorbowany jest ratowaniem własnej skóry, do której coraz natarczywiej próbuje dobrać mu się amerykańska żydokomuna, Niemcy i Rosja musiały dojść do wniosku, że to jest pora, by doprowadzić w Polsce do przesilenia politycznego i w ten sposób storpedować projekt Trójmorza, pod który właśnie mają być kładzione fundamenty finansowe. W tej operacji każdy ma do odegrania swoją rolę – i niezawisłe sądy i obrońcy demokracji i folksdojcze i stare kiejkuty ze swoimi konfidentami – więc byłoby dziwne, gdyby w tej sytuacji Żydzi pozostali na uboczu, zwłaszcza gdy właśnie ostrzą sobie zęby na realizację „roszczeń”, której Ameryka zobowiązała się dopilnować. Toteż nic dziwnego, że pan red. Czuchnowski wyniuchał to wszystko akurat teraz, kiedy Judeopolonia zaczyna nabierać rumieńców.


Pierścień się zaciska


        Jaka szkoda, że generał Franco nie był Żydem! Gdyby bowiem nim był, żaden hiszpański premier nie ośmieliłby się wystąpić z pomysłem ekshumowania go z Valle de los Caidos, gdzie jest pochowany w katedrze wykutej rękami komunistów we wnętrzu góry, by wrzucić jego szczątki do jakiegoś „kryjomego dołu”. Nawet polityk tak nieustraszony, jak Lech Kaczyński, co to osobiście wstrzymał i odpędził od Gruzji rosyjskie czołgi, zadrżał na myśl, że wbrew opinii jakiegoś rabina, który mu powiedział, że Żydów ekshumować nie wolno, ekshumowałby ich z mogiły w Jedwabnem. Tedy – choć nieustraszony – ekshumację wstrzymał, dzięki czemu pan dr Jan Tomasz Gross, awansowany na tę okazję na „historyka”, i to od razu „światowej sławy”, może bez najmniejszych przeszkód opowiadać swoje androny. Niestety, generał Franco żadnym Żydem nie był, toteż hiszpańska żydokomuna, reprezentowana przez Pedra Sancheza, który wprawdzie boi się chronić granic własnego państwa i sprzeciwiać bisurmańskim „uchodźcom”, chciałaby go w ten sposób upokorzyć, bo wiadomo – jak ktoś umarł, to nie żyje, więc w stosunku do nieboszczyka premier Sanchez jest odważny jak Achilles.

        Podczas gdy w Hiszpanii żydokomuna nieustraszenie walczy z generałem Franco, Polska dopuściła się straszliwego świętokradztwa, wobec którego bledną nawet zamachy na niezawisłość sądów i demokrację. Z inicjatywy polskich władz deportowana została na Ukrainę nie tylko z Polski, ale z całej strefy Schengen, pani Ludmiła Kozłowska, do niedawna, wraz ze swoim małżonkiem, Bartoszem Kramkiem, kierująca w Warszawie Fundacją Otwarty Dialog, co to stawia sobie za cel poprawienie świata od Atlantyku po Władywostok. Dalej już nie, bo dalej jest Pacyfik, a jego zmeliorować się nie da, no i Japonia, która na żadne „otwarte dialogi” nie jest podatna. Klangor podnieśli wszyscy płomienni ukraińscy szermierze demokracji i jestem pewien, że gdyby Stefan Bandera w jakiś sposób zmartwychwstał, to też przyłączyłby się do protestów, a może nawet urządziłby Polsce kolejną „wołynkę”, zwłaszcza na „ukraińskim terytorium etnicznym” – jak Światowy Związek Ukraińców z siedzibą w Toronto nazywa województwo podkarpackie, część województwa małopolskiego i część województwa lubelskiego. Oburzenie wyraził też amerykański „The Washington Post”, więc polscy zuchwalcy już nie odważyli się podnieść świętokradczej ręki na pana Bartosza Kramka, który nawet nie wypiera się autorstwa apelu o „wyłączenie” rządu polskiego. Pan Kramek nie zamierzał polskiego rządu wymordować, a w każdym razie – nie od razu, ale kto wie, do czego by doszło, gdyby zwyczajna perswazja nie pomogła?

        Najwyraźniej parasol ochronny nad nim trzyma czyjaś Mocna Ręka. Czyja? Tego dokładnie nie wiadomo, chociaż pewne światło na tę sprawę rzucają żarliwe zaprzeczenia kierownictwa Fundacji Otwarty Dialog, jakoby miała ona jakieś związki ze starym żydowskim finansowych grandziarzem, któremu też strzelił do głowy pomysł melioracji świata.

        Warto przypomnieć, że takie pomysły mieli wcześniej również inni Żydzi, na przykład – Karol Marks – a w następstwie tego eksperymentu co najmniej 100 milionów ludzi straciło życie. Skoro tedy pan Kramek energicznie dementuje fałszywe pogłoski o powiązaniach ze starym żydowskim grandziarzem, to przynajmniej dla księcia Gorczakowa, co to nie wierzył informacjom niezdementowanym, byłaby to dość wyraźna wskazówka. Inną poszlaką jest deklaracja, że Fundacja miała styczność z jurgieltnikami starego grandziarza, ale trudno nie mieć z nimi styczności, zwłaszcza w Polsce, gdzie tradycja jurgieltu jest nadal bardzo żywa, jurgieltnicy dochodzą do wysokich godności i zażywają reputacji moralnych autorytetów. Po prostu nie można splunąć, żeby w takiego nie trafić, więc nic dziwnego, że i pani Ludmiła, i pan Bartosz też się z nimi zetknęli. Na jurgieltnikach musiało to zetknięcie pozostawić wyraźny ślad, skoro po ochłonięciu z pierwszego zaskoczenia zuchwałością władz tubylczego bantustanu, wystąpili oni z apelem do Unii Europejskiej, by pani Ludmile Kozłowskiej ofiarowała unijne obywatelstwo, dzięki czemu będzie mogła ulepszać świat już bez najmniejszych impedimentów. Zresztą nawet gdyby nie pozostawiło takiego śladu, to ta sama Mocna Ręka, która trzyma nad panem Kramkiem parasol ochronny, mogłaby ich popchnąć do działania. Nasza Złota Pani ma bowiem swoje projekty również co do banderowców, więc mogłaby i parasol, i popchnięcie. Toteż pod apelem podpisał się Kukuniek, który musi pamiętać ściśle tajną „Informację o zasobach archiwalnych MSW”, którą 4 czerwca 1992 roku przekazał posłom i senatorom złowrogi minister Macierewicz – że mianowicie przed rozpoczęciem niszczenia dokumentów MSW, zostały one zmikrofilmowane co najmniej w trzech kompletach, z których dwa są za granicą, a jeden – „w kraju”. Znaczy to, że zarówno Putin, jak i Nasza Złota Pani mogą w każdej chwili zrobić Kukuńkowi straszliwe kręcenie wora. Nic zatem dziwnego, że na odgłos trąbki nasz Kukuniek od razu podrywa się na równe nogi, podobnie jak pan red. Tomasz Lis czy pan Michał Boni. Ciekawe, czy pani hrabina Róża Thun und Handehoch też odbiera na tej samej fali, czy raczej na folksdojczowskiej, podobnie jak w przypadku słynnego zięcia, czyli pana Krzysztofa Króla, czy pana Seweryna Blumsztajna. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak pani Ludmiła zostanie wynagrodzona unijnym obywatelstwem, a konfidenci i folksdojcze utworzą komitet powitalny, który powita ją chlebem i solą na Okęciu. Esperons, że unijni biurokraci nie będą się ociągali i pani Ludmiła zdąży na rozpoczęcie operacji „wyłączania rządu”. Bo wszystko do tego właśnie zmierza, a zwłaszcza – postępująca anarchizacja naszego nieszczęśliwego kraju, która w końcu musi doprowadzić do przesilenia.

        Jest to prawdopodobne tym bardziej, że Nasz Najważniejszy Sojusznik właśnie pogrąża się w chaosie spowodowanym puszczeniem farby przez kolaboranta prezydenta Trumpa, pana Cohena, co to jeszcze niedawno odgrażał się, że gotów jest dla swego szefa nawet się zastrzelić. Wygląda jednak na to, że ci wszyscy twardziele mocni są raczej w gębie, bo jak przyszło co do czego, to pan Cohen podkulił ogon i zeznał, że Donald Trump dał mu pieniądze, żeby zatkał nimi gęby jakimś kurewkom. Prawdopodobnie nawet wzięły szmalec, ale zaraz rozpuściły japę, w nadziei, że teraz już na pewno zostaną celebrytkami, jak sama Angelina Jolie. Z tego powodu prezydent Trump coraz więcej uwagi musi poświęcać ratowaniu własnej skóry, tym bardziej że specjalny prokurator Mueller prowadzi energiczne śledztwo mające wykazać, że prezydent Trump zawdzięcza swój wybór knowaniom zimnego ruskiego czekisty Putina. W takiej sytuacji nie będzie miał głowy do zajmowania się resztą świata, a zwłaszcza takimi jego zakątkami, jak nasz nieszczęśliwy kraj – a z tego niewątpliwie skorzystają strategiczni partnerzy, którzy mogą na własną rękę zacząć układać się z Żydami co do przyszłości Europy Środkowej – gdzie utworzyć Judeopolonię i jakie nakreślić jej granice, żeby wszyscy byli zadowoleni. Judeopolonia bowiem, niezależnie od innych zalet, miałaby również i tę, że dostarczałaby strategicznym partnerom znakomitego pretekstu do dyscyplinowania zarówno banderowców, jak i naszego, mniej wartościowego narodu tubylczego w postaci walki z antysemityzmem.


Zwiastuny przesilenia


        Kiedy przygotowania do wojny nie wychodzą jeszcze poza ściany dyplomatycznych gabinetów, to bardzo łatwo jest je ukryć – również za zasłoną pokojowej retoryki. Wprawdzie nasilenie pokojowej retoryki może budzić podejrzenia podejrzliwców, którzy pamiętają rzymską sentencję: si vis pacem para bellum, co się wykłada, że jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny, ale większość ludzi daje się na pokojową retorykę nabierać, bo wolą wierzyć, że będzie dobrze, czy nawet jeszcze dobrzej i wszystko zakończy się wesołym oberkiem, niż wierzyć, że idzie ku katastrofie. Ale im bardziej nasila się pokojowa retoryka państwa miłującego pokój, tym bardziej uzasadnione są podejrzenia, że właśnie szykuje się ono do wojny. Rzecz w tym, że wojny toczą się zawsze o pokój; nigdy nie słyszano, by jakaś wojna toczyła się o wojnę. Zatem jeśli już jakieś państwo nie może bez pokoju wytrzymać, to znaczy, że... - i tak dalej. Jeśli tedy przygotowania do wojny nie wykraczają poza ściany gabinetów, to łatwo jest je ukryć, chociaż nasilenie retoryki pokojowej może wzbudzać rozmaite podejrzenia podejrzliwców, którym jednak mało kto wierzy – bo jakże mądrzy i roztropni mieliby wierzyć podejrzliwcom, którzy w dodatku hołdują rozmaitym teoriom spiskowym? W rezultacie większość mądrych i roztropnych nie chciała wierzyć w wojnę domową w Jugosławii, bo któż to widział, by pod koniec XX wieku możliwe były takie rzeczy, zwłaszcza w Europie? Okazało się jednak, że nie tylko w Afryce, czy Azji, ale i w Europie możliwe jest wszystko, łącznie z ludobójstwem na dużą skalę, jeśli jakieś państwa poważne będą miały w tym interes. W przypadku Jugosławii chodziło o to, że Niemcy tradycyjnie uważają Bałkany za „swoją” część Europy i kiedy mogły zlikwidować tam wpływy rosyjskie – bo Serbia tradycyjnie była rosyjską enklawą w „niemieckiej” części Europy – to nie wahały się ani chwili, zwłaszcza, że Rosja zaczęła pogrążać się w zapaści. W ten oto sposób najpierw doszło do rozbicia Jugosławii, czyli „Wielkiej Serbii”, a potem – do rozbioru Serbii zwyczajnej, od której oderwano Kosowo, by dogodzić „kosowerom”, czyli narodowi specjalnie na tę okazję wymyślonemu. Niepodległość Kosowa ustami bufonowatego Radosława Sikorskiego, czyli Księcia-Małżonka, uznała również Polska. Jak przypuszczam – zarówno na polecenie niemieckiego Auswaertiges Amt oraz amerykańskiego Departamentu Stanu. Takim rozkazom Książę – Małżonek, chociaż oczywiście nieustraszony, nie ośmieliłby się oprzeć – bo jakże tu kąsać rękę, która wystrugała cię z banana na Człowieka Renesansu i dygnitarza?

        Więc o ile przygotowania do wojny w fazie, gdy nie wychodzą one poza ściany dyplomatycznych gabinetów łatwo można ukryć, to w fazie późniejszej staje się to coraz trudniejsze. Wreszcie, gdy armia przesuwa się ku granicy i zajmuje pozycje wyjściowe do ataku, tego ukryć już nie można, bo milionowa armia nie schowa się w krzakach. I właśnie przygotowania do wojny w naszym nieszczęśliwym kraju weszły już w fazę drugą, kiedy to wojska koncentrują się nad granicą w oczekiwaniu na rozkaz ataku. Przygotowania te przebiegają wielotorowo. Po pierwsze – Niemcy chcą swojej operacji odzyskiwania wpływu politycznego w Polsce nadać pozory legalności. W tym celu BND kazała starym kiejkutom położyć lachę na rozmaitych płomiennych szermierzy demokracji w rodzaju pana Mateusza Kijowskiego, tylko uruchomić konfidentów i pożytecznych idiotów w wymiarze sprawiedliwości, a akcent został położony na praworządność. W rezultacie doszło do dwuwładzy, bo prezydent wkrótce dokona nominacji sędziów Sądu Najwyższego, ale dotychczasowi sędziowie już ogłosili, że tego nie uznają i nadal będą urzędować, jak gdyby nigdy nic, z panią Małgorzatą Gersdorf, jako Pierwszym Prezesem. Wychodzi to naprzeciw potrzebie stworzenia pozorów legalności, bo zgodnie z traktatem lizbońskim, jeśli demokracja jest w kraju członkowskim UE zagrożona, to Unia może udzielić mu „bratniej pomocy” - oczywiście na żądanie władz tego państwa. Jeśli jednak zagrożenie dla demokracji i praworządności płynie właśnie z konstytucyjnych władz, to wiadomo, że one o bratnią pomoc nie poproszą. W tej sytuacji prośba złożona przez I Prezesa Sądu Najwyższego może zostać uznana za prośbę „państwa” - bo Pierwszy Prezes SN jest najwyższym przedstawicielem tamtejszej władzy sądowniczej. Tylko patrzeć, jak przebierańcy z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości z Luksemburgu zatwierdzą to od strony jurydycznej i dlatego wojna o utrzymanie pani Gersdorf na posadzie jest taka zacięta. Po drugie – uruchomiona została agentura wraz z rzeszą pożytecznych i szkodliwych idiotów, którzy przy nowym rządzie utracili alimenty, która dąży do eskalacji napięcia i wywołania w kraju masowych rozruchów. Świadczy o tym inicjatywa zwołania na początek września Kongresu Opozycji Ulicznej, który zgodnie z sugestią mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus, ma się kreować alternatywnym parlamentem. Jestem pewien, że moja faworyta nie zdaje sobie nawet sprawy, że wychodzi naprzeciw sytuacji, gdyby prośba samej pani Małgorzaty Gersdorf z jakichś powodów nie wystarczyła i potrzebny byłby jeszcze „głos zagniewanego ludu”. Ale to jeszcze nic, bo właśnie dawni prezydenci, z których dwóch było konfidentami SB, a trzeci – uzależniony od WSI, byli premierzy w rodzaju Jerzego Buzka, któremu SB nadała aż dwa pseudonimy operacyjne: „Docent” i „Karol”, „intelektualiści” w rodzaju pana profesora Wojciecha Sadurskiego, co to „srać chodził za chałupę”, „artyści” i tak dalej – napisali list do policji, by zbuntowała się przeciw rządowi. Wcześniej coś w rodzaju zachęty do takiego buntu sformułował szef policyjnych związków zawodowych, pan Rafał Jankowski w liście do ministra spraw wewnętrznych Joachima Brudzińskiego, skarżąc się przy okazji, że „słabnie policyjne morale”. Oczywiście nie wypada zaprzeczać, ale dlaczego „słabnie”? Żeby coś „słabło”, to najpierw musiałoby być silne, a o tym przecież nie ma mowy. Jakby tego było mało, to na Akademię Sztuk Przepięknych do Jerzego Owsiaka stawił się pan generał Mirosław Różański, były dowódca Rodzajów Sił Zbrojnych, gdzie wobec zgromadzonej festiwalowej publiczności, częściowo pozostającej w stanie nirwany oznajmił, że politycy, ale oczywiście nie wszyscy, tylko ci z PiS-u, mogą doprowadzić do wojny, „tak, jak na Ukrainie”. Pan generał ma oczywiście swoje powody, by nie lubić „polityków” z PiS, co to nie tylko przeprowadzili w naszej niezwyciężonej armii kurację przeczyszczającą, nie tylko zlikwidowali WSI, ale w dodatku anulowali kontrakt na zakup śmigłowców „Caracal”, ale myślę, że już wie coś, czego my jeszcze nie wiemy. Najwyraźniej wojska koncentrują się już nad granicą w oczekiwaniu na sygnał do ataku – a z obfitości serca z ust pana generała wypłynęły verba veritatis.

        „Jak na Ukrainie”. Jak wiadomo, przewrót polityczny na Ukrainie dokonał się za zgodą i za pieniądze rządu Stanów Zjednoczonych. Ale przecież nie tylko USA są w stanie wywołać taką zadymę. Taką zdolność posiadają również Niemcy i dla BND zmobilizowanie zadaniowanych dywersyjnie członków ukraińskiej diaspory w Polsce do urządzenia tu „wołynki” byłoby niezwykłe łatwe. Nasza niezwyciężona armia jak zwykle stanęłaby po stronie „sąsiadów” dla których pan generał Różański ma tyle zrozumienia i współczucia i jeśli nie pozostałaby w koszarach, by nikomu nie przeszkadzać, to mogłaby dostarczyć rezunom broni, amunicji i snajperów, żeby tych wszystkich „polityków” powystrzelali i w ten sposób zrobili miejsce dla jerozolimskiej szlachty, która przecież czeka na realizację „roszczeń” chyba, żeby ci „politycy”, którzy w tej sprawie od samego początku „intensywnie milczeli”, zostali za swoje milczenie ułaskawieni a nawet – wynagrodzeni.


© Stanisław Michalkiewicz
24 sierpnia 2018
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org / www.goniec.net / www.polskaniepodlegla.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © DeS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2