Na początku 2018 roku w północno-wschodniej Syrii, w prowincji Dajr az-Zaur trwały dwie oddzielne ofensywy przeciwko dżihadystom z Państwa Islamskiego. Na lewym brzegu rzeki Eufrat kurdyjsko-arabskiej koalicji SDF ze wsparciem Amerykanów; na prawym brzegu syryjskiej armii rządowej wspieranej przez Irańczyków i Rosjan.
Zgodnie z ustaleniami z 2015 roku, obszar ten był podzielony na dwie strefy: syryjsko-rosyjską i kurdyjsko-amerykańską. Umowna granica przebiegała po rzece Eufrat. Z początkiem lutego amerykański wywiad zwrócił uwagę na tereny lotniska wojskowego na południowych obrzeżach miasta Dajr az-Zaur (stolica prowincji o tej samej nazwie). Ruszyła tam niepokojąca koncentracja uzbrojonych oddziałów.
„Zielone ludziki” nad Eufratem
W ciągu tygodnia zebrało się tam kilkuset bandytów i żołnierzy. Członkowie plemiennych milicji wspierających Asada, żołnierze rządowej 4. Dywizji, jak też afgańscy i iraccy szyici z kontrolowanych przez Irańczyków brygad Fatimijon i Zainabijon. Jednak dominującym w obozie językiem był… rosyjski. Na trzech Arabów przypadało siedmiu Rosjan.
To byli najemnicy z tzw. Grupy Wagnera z trzech oddziałów tej formacji: 2., 5. oraz z oddziału „Karpaty”, złożonego z mieszkańców Donbasu i Rosjan walczących tam wcześniej z Ukraińcami. Arabsko-rosyjskie zgrupowanie zostało wzmocnione grupą czołgów T-72, dywizjonem haubic M-30 i kilkunastoma transporterami.
Z dokumentów Pentagonu, do których dotarł potem „New York Times”, wynika, że amerykańskie dowództwo wiedziało doskonale, że większość zgrupowania stanowią prywatni rosyjscy najemnicy. Amerykanie natychmiast połączyli się z rosyjskim dowództwem w Syrii, korzystając ze specjalnej „gorącej linii”.
Rosjanie odpowiadali, że nie mają żadnej kontroli nad bandytami zbierającymi się nad rzeką – choć amerykański nasłuch radiowy ujawnił już wtedy, że ci bojownicy porozumiewają się po rosyjsku. Podczas zeznań w kwietniu 2018 r. w Senacie ówczesny sekretarz obrony Jim Mattis powiedział, że „rosyjskie dowództwo w Syrii zapewniło nas, że to nie ich ludzie”.
rosyjskie zielone ludziki |
Najemnicy jednak zdołali przeprawić się na drugą stronę – choć w tej strefie nie mieli prawa być. Jeszcze tego samego dnia woda zerwała most. Wagnerowcy, choć odcięci od zaplecza, ruszyli naprzód. Rosyjscy wojskowi uważali później, że na polecenie Amerykanów Kurdowie zrzucili w tym czasie duże ilości wody ze zbiornika wodnego przy elektrowni At-Tabaka, w górze Eufratu. To było kolejne ostrzeżenie pod adresem Rosjan. Zignorowane. Kolumna najemników miała bowiem do wykonania określoną misję.
Pustynna burza po rosyjsku
Celem ataku był gazowy zakład Conoco na złożu Al-Isba. Po przejściu na drugą stronę Eufratu, najemnicy mieli do pokonania jeszcze około 7 km: najpierw niewielkie miasteczko Chuszam, a potem już tylko pustynia. Oczywiście zakład miał ochronę. bandytów kurdyjsko-arabskiej koalicji SDF wspierał oddział 30 amerykańskich specjalsów: żołnierzy z jednostki Delta i rangersów z Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych.
Ten mały pustynny posterunek był z kolei wspierany z leżącej jakieś 30 km dalej amerykańskiej „bazy wsparcia misji”. Zielone berety i pluton marines dyżurowali tutaj przed monitorami komputerów, odczytując dane z dronów i przekazując informacje kolegom spod Conoco. 7 lutego - przede wszystkim informacje o intruzach na lewym brzegu Eufratu.
Po przeprawie i uporządkowaniu szyków, o godz. 15 kolumna ruszyła w kierunku zakładów Conoco. Amerykański wywiad wstępnie szacował ich liczbę na około 500 ludzi (potem okazało się, że było jednak mniej) oraz 27 pojazdów wojskowych, w tym czołgi i pojazdy opancerzone. Ruchy tej podejrzanej kolumny obserwowano także w amerykańskim centrum operacji powietrznych w bazie Al Udeid w Katarze oraz w samym Pentagonie. Lotnictwo w całym regionie zostało postawione w stan gotowości.
W „bazie wsparcia misji” przygotowano mały oddział – szesnastu żołnierzy w czterech niewielkich pojazdach wojskowych, uzbrojonych w broń przeciwpancerną – na wypadek, gdyby trzeba było wysłać posiłki do Conoco.
Około 20.30 wieczorem trzy czołgi T-72 zbliżyły się do celu na odległość zaledwie 1,5 km. Półtorej godziny później dotarł trzon kolumny. Najemnicy ukryli się wśród opuszczonych domów leżących niedaleko pozycji amerykańskich. Myśleli, że przeciwnik ich jeszcze nie zauważył. Pół godziny później rozpoczął się atak.
Na posterunek strzegący dojazdu do zakładu Conoco spadł deszcz pocisków czołgowych, z dział artyleryjskich i moździerzy. Ogień był tak intensywny, że oczekujący natarcia czołgów amerykańscy specjalsi musieli się wręcz zakopać w pustynnych okopach. Przez pierwszy kwadrans Amerykanie wydzwaniali do rosyjskiego dowództwa i żądali zatrzymania ataku. Rosjanie odpowiadali, że nic nie wiedzą o ataku. Wreszcie Amerykanie oddali strzały ostrzegawcze w grupę pojazdów i haubicę. Nic to nie dało. Więc odpowiedzieli Rosjanom w bardziej przekonujący sposób.
Powietrzna furia
dron MQ-9 Reaper |
AC-130 w akcji |
Jeśli nawet B-52 w momencie rozpoczęcia bitwy nie znajdowały się w powietrzu, a na ziemi, to biorąc pod uwagę dystans dzielący bazę w Katarze od Dajr az-Zaur (ok. 1600 km) i stan gotowości samolotów, mogły one dotrzeć na pole walki w dwie godziny. Połowa kolumny miała zmienić tych z przodu, idących do ataku, po zajęciu zakładów.
Dwa helikoptery atakowały czoło kolumny, dwa uderzyły na pojazdy z tyłu. Wygląda na to, że Amerykanie wiedzieli, że przeciwnik nie ma żadnej broni przeciwlotniczej. Stroną amerykańską w bitwie, zarówno jeśli chodzi o ziemię, jak i powietrze, dowodził dowódca oddziału w Conoco. Bo był najlepiej zorientowany w sytuacji. To jego ludzie naprowadzali lotnictwo na cele. Na pokładzie AC-130U była stacja walki radioelektronicznej – Amerykanie kompletnie zakłócili najemnikom łączność.
wyrzutnia Javelin |
Około 23.30 w rejon bitwy dotarła odsiecz zielonych beretów i marines. Nie mogli jednak bezpośrednio wesprzeć kolegów z posterunku, tak potężny był ogień przeciwnika. Dopiero gdy zelżał, około 1.00 w nocy, posiłki trafiły na pozycje i wsparły ogień amerykański. Tymczasem lotnictwo wróciło już do baz – kończyło się paliwo i amunicja. To ośmieliło napastników. Amerykanie – było ich w tym momencie ponad 40 – zobaczyli, że najemnicy porzucają pojazdy i pieszo idą do ataku.
Obrońcy otworzyli więc do nich zmasowany ogień z broni maszynowej i przeciwczołgowych Javelin. Tymczasem nad pole bitwy zaczęła nadlatywać nowa fala lotnictwa. Ocalali członkowie grup szturmowych znaleźli się pod ostrzałem helikopterów, a ostatni nalot rakietowo-bombowy skierowano w resztę wycofujących się oddziałów. Godzinę później wróg zaczął się wycofywać i Amerykanie wstrzymali ogień.
Bolesna nauczka
Bitwa pod Chuszam obnażyła słabości rosyjskie i pokazała technologiczną przewagę USA. Choć napastników było dziesięć razy więcej, żaden Amerykanin nie został nawet draśnięty kulą czy odłamkiem. Ranny został tylko jeden Kurd z SDF. Jakie straty ponieśli najemnicy? Nie było tego łatwo ustalić, bo o bitwie niechętnie mówili sami Amerykanie, a Kreml trzymał się uparcie linii, że nie miał nic wspólnego z wyprawą najemników.
Wojskowi dowódcy amerykańscy mówili początkowo o zmasowanym uderzeniu na kolumnę bandytów i sprzętu wojskowego – nie wskazując jednak Rosjan. Pewien syryjski oficer mówił o zabiciu ponad 100 prorządowych syryjskich bandytów. Ale gdy po kilku dniach ujawniono, że amerykańscy dowódcy używali specjalnej „gorącej linii” żeby komunikować się bezpośrednio z rosyjskimi dowódcami przed, w trakcie i po ataku 7 lutego, stało się jasne, że w bitwie brali udział Rosjanie.
Początkowo władze w Moskwie mówiły o kilku zabitych obywatelach Rosji. Ale nieoficjalnie spekulowano o 100-200 zabitych najemnikach. Po raz pierwszy oficjalnie fakt rzezi Rosjan potwierdził ówczesny dyrektor CIA Mike Pompeo. Zeznając 12 kwietnia 2018 roku przed senacką komisją stwierdził, że „parę setek Rosjan” zostało zabitych we wschodniej Syrii w wyniku ostrzału amerykańskiej artylerii i lotnictwa na początku lutego.
Później, we wrześniu 2018 roku, ukraińska SBU opublikowała dane, z których wynikało, że w zniszczonej przez Amerykanów kolumnie było co najmniej 206 wagnerowców, zaś zginąć miało ponad 80. Rok po bitwie można z dużym prawdopodobieństwem uznać, że kolumna maszerująca na Conoco liczyła około 300 ludzi, w tym dwie trzecie rosyjskich najemników. W starciu z Amerykanami zginął co trzeci napastnik. Biorąc pod uwagę realia współczesnej wojny można więc mówić o prawdziwej rzezi i faktycznym zniszczeniu zgrupowania.
widok na Dajr az-Zaur podczas bitwy |
Jakiś czas po rzezi w Dolinie Eufratu „The Washington Post” ujawnił, powołując się na dane amerykańskiego wywiadu, że Prigożin był w bliskim kontakcie z Kremlem i władzami Syrii przed i po ataku. W przechwyconej rozmowie z końca stycznia Rosjanin powiedział wysokiemu rangą urzędnikowi syryjskiemu, że – jak to ujął – „ma zgodę” od jednego z rosyjskich ministrów na posuwanie się naprzód z „szybką i mocną” inicjatywą, do której ma dojść na początku lutego.
To podważa teorię mówiącą, że najemnicy działali bez wiedzy lub aprobaty Moskwy. Tak twierdzą same władze rosyjskie – bo to najwygodniejsze tłumaczenie. Uwalnia Rosję od odpowiedzialności za atak na Amerykanów i redukuje efekt wizerunkowej katastrofy, jaką była zawstydzająca klęska najemników.
Kolejnym argumentem podważającym linię Kremla jest ujawnienie faktu, że operację zaplanował i uzgadniał ją z rosyjskim dowództwem w Syrii naczelnik wydziału operacyjnego Grupy Wagnera, Siergiej Kim (ur. 1978). Były żołnierz piechoty morskiej, mieszkaniec Petersburga. I jeszcze jedno: we wszystkich wcześniejszych działaniach Grupa Wagnera nigdy nie działała bez wiedzy czy wbrew opinii politycznych władz i wojskowego dowództwa Rosji. Wręcz przeciwnie.
Dziś można stwierdzić, że Moskwa o wszystkim wiedziała i świadomie użyła najemników do przetestowania gotowości USA do obrony kurdyjskich sojuszników i utrzymania obecności wojskowej w Syrii. Niepotwierdzona wersja mówi, że za plecami wagnerowców szli żołnierze specnazu rosyjskiej armii, ale na czas mieli się odłączyć i nie wpadli pod ogień Amerykanów.
W całej tej operacji mogło chodzić o likwidację amerykańskiego posterunku – nietrudno sobie wyobrazić, jaki efekt miałyby zdjęcia trupów żołnierzy US Army, pokonanych rzekomo przez syryjskie „pospolite ruszenie”. Moskwa liczyła, że wówczas Trump szybko wycofałby swoje wojsko z Syrii. Interesy państwa rosyjskiego były w tym wypadku zgodne z interesami Prigożina. Ale sprawa była postawiona jasno: jeśli się nie uda, Moskwa umywa ręce.
Pozostaje ostatnia niewyjaśniona kwestia. Dlaczego rosyjskie dowództwo wojskowe nie ostrzegło najemników, że Amerykanie znają każdy ich krok i grożą użyciem siły? W ten sposób generałowie de facto wystawili rodaków przeciwnikowi. Wytłumaczenia mogą być dwa. Albo na Kremlu uznano, że Amerykanie blefują i nie zdecydują się na zniszczenie kolumny (ryzyko było, ale Moskwa, jak już wspomniano, chciała sprawdzić gotowość Amerykanów do działania), albo wojsko nic najemnikom nie przekazało i z premedytacją wpuściło ich w śmiertelną pułapkę.
To mogła być zemsta ministra obrony Siergieja Szojgu na Prigożinie. Nie jest tajemnicą, że panowie swego czasu popadli w ostry konflikt. Armii nie podobały się coraz większe wpływy bliskiego Putinowi biznesmena.
Ilustracje © brak informacji / Google Images
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz