Luzowanie ilościowe dla ludzi
Skoro banki centralne mogą kreować pieniądze „ex nihilo”, by ratować nimi sektor finansowy – to co stoi na przeszkodzie, by na takiej samej zasadzie skierować je bezpośrednio do ludzi?
Czym się różni neoliberalizm od liberalizmu klasycznego? Przywołując znany dowcip – tym samym, czym krzesło elektryczne od krzesła zwykłego. Neoliberalizm to nic innego, jak totalitarna władza oligarchii pieniądza zachowująca pozory wolności gospodarczej. W praktyce oznacza to, że świat polityki siedzi w kieszeni bandy krwiopijców infiltrujących newralgiczne instytucje na zasadzie „drzwi obrotowych”. W klasycznym liberalizmie prowadzenie działalności gospodarczej związane jest z ponoszeniem odpowiedzialności – jeśli jakaś firma wskutek błędnych decyzji, nadmiernego i źle skalkulowanego ryzyka popadnie w tarapaty, to bankrutuje i zwalnia miejsce dla innych. W neoliberalizmie zaś powyższa zasada dotyczy tylko małych graczy. Giganci sektora finansowego przyspawani są rozlicznymi mackami do państwa – i w efekcie okazuje się, że są „zbyt wielcy, by upaść”.
Weźmy ostatni kryzys finansowy. Banki, fundusze inwestycyjne i cała reszta hordy spekulantów w zasadzie nie poniosła żadnej odpowiedzialności za swą nieopanowaną chciwość. Przeciwnie – FED, rządy poszczególnych krajów oraz międzynarodowe instytucje typu Europejski Bank Centralny na wyprzódki rzuciły się ratować bankrutów, zasypując sektor finansowy górami pieniędzy w ramach luzowania ilościowego (czyli zmasowanego wykupu obligacji i innych papierów wartościowych za pomocą wykreowanego przez banki centralne „świeżego” pieniądza). Wpompowano w ten sposób w system finansowy nieprzytomne miliardy dolarów i euro, licząc na rozruszanie gospodarki. I rozruszała się – ale w dużej mierze „wirtualnie”. Okazało się, że pieniądze w stosunkowo znikomym stopniu przeniknęły do gospodarki realnej i ludzkich portfeli. Napędziły za to rynki finansowe, pompując kolejne bańki spekulacyjne – zyskali więc ci, którzy doprowadzili do kryzysu z 2008 r. i w poczuciu pełnej bezkarności szykują nam kolejny. Krótko mówiąc, luzowanie ilościowe nie zadziałało, albo raczej – zadziałało, ale niezgodnie z założeniami. Pieniądze nie trafiły tam, gdzie miały trafić – bo po co inwestować w „realu”, skoro można spekulować na giełdzie?
Dlatego w 2015 r. pojawiła się inicjatywa „Quantitative Easing for People”, czyli „Luzowania ilościowego dla ludzi”. Poszczególni zwolennicy tego rozwiązania różnią się w szczegółach, lecz generalna intencja jest jasna: pieniądze, zamiast futrować finansjerę, powinny trafić do realnej gospodarki i obywateli – przykładowo, profesor ekonomii z Uniwersytetu Oksfordzkiego, John Muellbauer twierdził, iż EBC powinien wysłać do każdego dorosłego obywatela czek na 500 euro, co przypomina słynną koncepcję Miltona Friedmana „zrzucania pieniędzy z helikoptera”. Z kolei Jeremy Corbyn, lider brytyjskiej Partii Pracy, zaproponował „People's Quantitative Easing”, w myśl którego Bank Anglii miałby kreować pieniądze inwestowane następnie w takie branże, jak budownictwo mieszkaniowe czy transport publiczny. Podobne rozwiązanie proponował przed ostatnimi wyborami we Włoszech prof. Paolo Savona, typowany na ministra finansów. Ten zagorzały przeciwnik strefy euro chciał wprowadzić walutę równoległą („bon rządowy”), w której rząd regulowałby swoje zobowiązania i pobierał należności, wpuszczając tym samym do gospodarki dodatkowy pieniądz.
Zasadniczo, „Quantitative Easing for People” sprowadzono do pięciu założeń:
- Luzowanie ilościowe się nie sprawdziło;
- Jest obarczone ryzykiem i szkodliwe;
- Potrzeba rozwiązania nie nakręcającego baniek spekulacyjnych oraz wzrostu zadłużenia prywatnego i publicznego;
- Pieniądze zamiast do sektora finansowego powinny trafić do realnej gospodarki poprzez inwestycje lub przekazywane bezpośrednio ludziom;
- EBC powinien jak najszybciej wprowadzić powyższe postulaty w życie.
„Luzowanie ilościowe dla ludzi” ma jeszcze jeden walor – omijając pośrednictwo sektora finansowego pokazałoby banksterom, że nie są bezkarni, co być może wpłynęłoby mitygująco na obecne spekulacyjne szaleństwo. Byłby to sygnał: następnym razem pomoc trafi do kogo innego, więc lepiej się opamiętajcie. A jeśli się nie opamiętają, wtedy cóż... może się okazać, że wcale jednak nie są aż tak wielcy, by nie móc upaść.
Ludzka polityka monetarna
Mamy do czynienia z patologiczną sytuacją – bank centralny nie ma prawa finansować bezpośrednio rządu, ale wpompowywać pieniądze do sektora finansowego – już tak!
W ubiegłotygodniowym felietonie zarysowałem pokrótce koncepcję „luzowania ilościowego dla ludzi” (Quantitative Easing for People) zakładającą, iż pieniądze, które w ramach luzowania ilościowego trafiały dotąd bezproduktywnie do sektora finansowego, napędzając jedynie kolejną falę spekulacji, powinny trafić do gospodarki realnej – w formie inwestycji, bądź bezpośrednio do kieszeni obywateli. Teoretycznie jest to jak najbardziej wykonalne – bo skoro banki centralne tak czy inaczej kreują „z niczego” świeży pieniądz, by za jego pomocą wykupywać obligacje i inne papiery wartościowe, to równie dobrze mogą decydować gdzie ów pieniądz trafi. Byłoby to zresztą w pełni zgodne zarówno z ideą pieniądza suwerennego, jak i Nowoczesną Teorią Monetarną (MMT – Modern Money Theory), które legły u podstaw luzowania ilościowego w jego obecnym kształcie. Na przeszkodzie jednak stoi obecny „ustrój” finansowy, który jest – nie zawaham się tego nazwać wprost – systemem bandyckim.
W czym rzecz? Ano w tym, że we współczesnym świecie standardem jest zakaz finansowania potrzeb budżetowych bezpośrednio przez banki centralne. Przykładowo, art. 123 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej (tzw. Traktat Lizboński) głosi, iż
„Zakazane jest udzielanie przez Europejski Bank Centralny lub banki centralne Państw Członkowskich, zwane dalej »krajowymi bankami centralnymi«, pożyczek na pokrycie deficytu lub jakichkolwiek innych kredytów instytucjom, organom lub jednostkom organizacyjnym Unii, rządom centralnym, władzom regionalnym, lokalnym lub innym władzom publicznym, innym instytucjom lub przedsiębiorstwom publicznym Państw Członkowskich, jak również nabywanie bezpośrednio od nich przez Europejski Bank Centralny lub krajowe banki centralne ich papierów dłużnych”.Podobny zapis mamy w naszej konstytucji:
„Ustawa budżetowa nie może przewidywać pokrywania deficytu budżetowego przez zaciąganie zobowiązania w centralnym banku państwa” (art. 220 p.2).
Cóż to oznacza w praktyce? Otóż zapisy te zmuszają rządy do zadłużania się na rynkach finansowych – krajowych i zagranicznych. Pół biedy, jeśli czynią to we własnej walucie, ale nader często w grę wchodzi również o wiele groźniejsze zadłużenie w walutach obcych. Skutek jest taki, że całe państwa siedzą w kieszeni globalnej oligarchii finansowej, która prawem kaduka zyskała monopol na kredytowanie długu publicznego pod zastaw przyszłych dochodów obywateli (podatków). Jednocześnie rządy i banki centralne mogą skupować obligacje na rynku wtórnym – czyli najczęściej odkupywać je od instytucji finansowych (na tym wszak polega wspomniane luzowanie ilościowe). Mamy zatem do czynienia z patologiczną sytuacją – bank centralny nie ma prawa finansować bezpośrednio rządu, ale wpompowywać pieniądze do sektora finansowego – już tak! Na dodatek, dzięki systemowi rezerwy cząstkowej, banki mogą kreować pieniądze jednym „kliknięciem”, zatem są w stanie kupić w ten sposób praktycznie „bezkosztowo” rządowe obligacje, by potem zarabiać na oprocentowaniu. Czarno na białym wykazał to prof. Richard A. Werner w omawianej na tych łamach pracy „Stracone stulecie w ekonomii. Trzy teorie i niezbity dowód”. Więcej – zagraniczne waluty za które rzekomo „kupiono” obligacje przeważnie nie trafiają fizycznie do krajów przeznaczenia. Stanowią one jedynie wirtualny przelicznik, na podstawie którego kraj „sprzedający” obligacje może wyemitować ich ekwiwalent we własnej walucie. Innymi słowy – rządy poprzez obligacje kupują na rynkach „prawo” do wydrukowania pieniądza. Nota bene, spłata zadłużenia musi nastąpić w walucie w jakiej się pożyczało (np. dolary, euro), co jako żywo przypomina niesławny mechanizm „kredytów” frankowych – tyle, że w megaskali. Paranoja. Nic dziwnego, że George Soros wyznał w przypływie szczerości, że dług publiczny jest podstawą funkcjonowania rynków finansowych.
Warto przypomnieć, że obecnie to banki komercyjne odpowiadają za kreację przytłaczającej większości pozostającego w obiegu pieniądza, podczas gdy zgodnie z konstytucją jedynym emitentem winien być bank centralny. Krótko mówiąc – banki fałszują pieniądz na masową skalę. Taka „polityka monetarna” jest nieludzka, wtrąca bowiem kolejne pokolenia podatników w spiralę niespłacalnego zadłużenia, czyniąc ich de facto niewolnikami globalnego kapitału. Najlepiej byłoby oczywiście odejść od tego łupieżczego systemu – ale nawet i w jego ramach jest furtka, pozwalająca na wprowadzenie „ludzkiej” polityki monetarnej. Wystarczy, że rząd „obdaruje” obligacjami obywateli – i wtedy bank centralny będzie mógł w majestacie prawa skupić te papiery dłużne z powstałego w ten sposób „rynku wtórnego” za żywą gotówkę, przeprowadzając „luzowanie ilościowe dla ludzi” i wpuszczając pieniądz bezpośrednio do realnej gospodarki. Oczywiście, istnieje ryzyko inflacji – lecz tu wystarczyłoby zastosować progi ostrożnościowe, na wzór tych już obowiązujących w odniesieniu do długu publicznego. Tylko na czym wtedy zarabialiby finansowi grandziarze?
© Piotr Lewandowski
3-10 lutego 2019
Autor publikuje w sieci pod pseudonimem „Gadający Grzyb”
źródło publikacji: blog autorski
3-10 lutego 2019
Autor publikuje w sieci pod pseudonimem „Gadający Grzyb”
źródło publikacji: blog autorski
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz