Pani Żorżeta i Wiktor Lebiediew
W swojej książce „Gwałt na Polsce” Stanisław Mikołajczyk opisuje jakieś ważne posiedzenie Sejmu w latach 40-tych, w którym zasiadał jako poseł i jako wicepremier. Na ławach poselskich zasiedli posłowie, na ławach rządowych – premier i ministrowie, za stołem prezydialnym – marszałek i sekretarze – ale to nie on był najważniejszą i centralną postacią na plenarnej sali. Najważniejszą postacią był zasiadający na galerii sowiecki ambasador Wiktor Lebiediew, którego Mikołajczyk nazywa „reżyserem” tego widowiska. Wszystko to być może, ale w innym miejscu Mikołajczyk podaje skład „tajnego”, czyli prawdziwego rządu w ówczesnej Polsce. Otóż na pierwszym miejscu w hierarchii jest generał NKWD Iwan Sierow, któremu Mikołajczyk przypisuje nazwisko „Malinow”. Drugą osobą jest szef NKWD w sowieckiej ambasadzie w Warszawie.
Trzecią – wspomniany ambasador Lebiediew, a czwartą – Jakub Berman, zajmujący w oficjalnym rządzie skromne stanowisko wiceministra. Prawdopodobnie więc to nie Lebiediew, ani nawet nie Sierow był reżyserem tego całego widowiska, tylko oczywiście – Ojciec Narodów, Chorąży Pokoju Józef Stalin. To on udzielał wskazówek jaki przebieg i jaki finał ma mieć to przedstawienie, a ambasador Lebiediew, podobnie jak Iwan Sierow, byli tylko jego asystentami, pilnującymi, by aktorzy dobrze wyuczyli się swoich ról i żeby nikt nie ośmielił się zakłócić przebiegu tego spektaklu.
Ciekawe, jak wyglądałby opis prawdziwej aktualnej hierarchii politycznej w naszym nieszczęśliwym kraju - bo przecież gołym okiem widać, że jest ona całkiem odmienna od hierarchii oficjalnej, według której pierwszą osobą w państwie jest pan prezydent Andrzej Duda, drugą – pan marszałek Marek Kuchciński, a trzecią – premier Mateusz Morawiecki. Ale nawet dziecko wie, że tak nie jest, że naprawdę najważniejszą osobą w państwie jest Jarosław Kaczyński, który oficjalnie zajmuje stanowisko prostego posła, który prawnie nie odpowiada, ani za działania wykonywane przez prezydenta, ani za poczynania premiera, nie mówiąc już o marszałku. Czy w prawdziwej hierarchii ktoś stoi wyżej nad Jarosławem Kaczyńskim? Dobrze byłoby, by jakiś wnikliwy politolog pokusił się o udzielenie odpowiedzi na to pytanie, ale obawiam się, że nie ma co o tym marzyć. Ci politologowie, to „kujony”, zrzynające jeden z drugiego i produkujące zwały makulatury, podobnie zresztą, jak filozofowie, o których prof. Bogusław Wolniewicz, zresztą sam filozof, mówił i pisał, że swoją ideową jałowość ukrywają za „organizacyjną krzątaniną”. A przecież okazji do zajrzenia za kulisy nie brakuje. Ostatniej dostarczyła pani Elżbieta Chojna-Duch. Zeznając przed sejmową komisją badającą aferę Amber Gold powiedziała, że „doradczynią” premiera Tuska, a także wicepremiera i ministra finansów była niejaka Renata Hayder, która doradzała też jakimś korporacyjnym gangsterom. Premieru Tusku i panu Rostowskiemu, który – mówiąc nawiasem – by i jest poddanym brytyjskim, co nie przeszkadzało mu wcale w zajmowaniu konstytucyjnych stanowisk w naszym bantustanie, (podobnie jak wcześniej – Radkowi Sikorskiemu, który podobno zrzekł się brytyjskiego poddaństwa dopiero przed objęciem stanowiska ministra obrony w polskim rządzie) – bardzo się to podobało, więc i jeden i drugi posłusznie się do rad pani Renaty akomodował. Nawiasem mówiąc, samo powstanie rządu Donalda Tuska wskazuje na niewątpliwe istnienie jakiegoś ośrodka, stojącego w prawdziwej hierarchii nie tylko nad premierem nie tylko nad marszałkiem Sejmu, ale i nad prezydentem. Jak bowiem pamiętamy, w roku 2007 PO dumna była z posiadania „gabinetu cieni”, to znaczy – polityków przygotowujących się i wyznaczonych do objęcia konkretnych resortów w przyszłym rządzie. Ale kiedy po zwycięstwie wyborczym PO, Donald Tusk przystąpił do tworzenia rządu, to okazało się, że z całego „gabinetu cieni” stanowiska zgodne z pierwotnym przeznaczeniem objęły tylko dwie osoby: Ewa Kopacz, która została ministrem zdrowia i Mirosław Drzewiecki, który został ministrem sportu. Inne resorty, które przypadły PO, zajęły całkiem inne osoby. Na przykład ministrem obrony miał być pan Zdrojewski, ale ni stąd, ni zowąd pojawił się lekarz psychiatra Bogdan Klich i to on objął ten resort, podczas gdy pan Zdrojewski został rzucony na odcinek kultury. Ministrem finansów miał być Zbigniew Chlebowski, ale został nim pan „Jacek” Vincent Rostowski, poddany brytyjski z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami. Ministrem sprawiedliwości miała być pani Julia Pitera, ale skądś pojawił się pan Zbigniew Ćwiąkalski i to on został ministrem, podczas gdy pani Piterze trzeba było na gwałt wymyślić jakieś stanowisko zastępcze i nawet ona chyba nie wiedziała do końca, jak się ono nazywa. I tak dalej i tak dalej. Najwyraźniej w fazie tworzenia rządu ktoś przyszedł do Donalda Tuska, albo może nawet wezwał go przed swoje oblicze i surowo rzekł: wiecie, rozumiecie Tusk; macie tu papierek ze składem waszego gabinetu i nie próbujcie niczego tu kombinować, bo z tego wynikną tylko same zgryzoty, a my będziemy musieli wam przypomnieć, skąd wyrastają wam nogi. Kto to był – ach, jakiż to wdzięczny temat dla politologów – oczywiście gdyby nie byli tylko kujonami – „ale co tam marzyć o tem” – jak powiadał Ignacy Rzecki z „Lalki”. Tym bardziej, że ten anonimowy ktoś, a właściwie KTOŚ, przecież się nie rozpłynął w powietrzu. Nadal istnieje i nadal swoim istnieniem wyciska piętno na naszym nieszczęśliwym kraju i jego funkcjonowaniu. Według bowiem zeznań pani Chojny-Duch, wspomniana pani Renata Hayder podsuwała, a może nawet dyktowała ministru Rostowskiemu, jakie ma w naszym bantustanie wprowadzić podatki, żeby pasowało to korporacji, której pani Renata doradzała. Czy pani Renata sama te systemy podatkowe wymyślała, czy też tylko odczytywała z kartki to, co wcześniej napisał tam „sam Główny Srul” - tego już chyba nieprędko się dowiemy, albo może nawet nigdy, bo przecież w przeciwnym razie nawet Krystyna Janda mogłaby nabrać wątpliwości co do autentycznego charakteru naszej młodej demokracji, więc – jak śpiewała Wojciech Młynarski - „Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!”
Teraz od trzech lat rządy w naszym bantustanie sprawuje „dobra zmiana” - ale widzimy, że i tu hierarchia oficjalna nie pokrywa się z prawdziwą. Kto wydaje polecenia Jarosławu Kaczyńskiemu? Tego naturalnie nie wiem, ale – po pierwsze – już Adam Mickiewicz zauważył, że „KAŻDY ma swoją żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi.” Skoro tak, to – po drugie - jak ta sprawa wygląda w przypadku Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego? Pewne światło na to rzuca niedawne wydarzenie, jakie miało miejsce w Sejmie. Oto na zebraniu polsko-amerykańskiego zespołu parlamentarnego pojawiła się JE Zorżeta Mosbacher, naznaczona przez Naszego Największego Sojusznika na ambasadora w stolicy naszego bantustanu. Surowym tonem zabroniła „dobrej zmianie” dokonywania żadnych ruchów w sferze mediów. „Jest jedna rzecz, co do której Kongres amerykański się nie zgadza, to jest wolność prasy. (…) Demokraci i republikanie bardzo chętnie pomagają Polsce, bo wiedzą, że Polska jest bardzo ważnym sojusznikiem. Ale to się może wszystko posypać. (...) Ostrzegam, bo jestem szczera.” - powiedziała pani Żorżeta. Ano – nie da się ukryć; jaśniej nie dało się już powiedzieć ani tego, ani tego, że „demokraci i republikanie” Polsce „pomagają”. Że „pomagają” to rzecz pewna, ale czy aby na pewno Polsce? Właśnie na wiosnę Kongres przeforsował ustawę nr 447, w której USA zobowiązały się do dopilnowania, by żydowskie roszczenia wysuwane wobec Polski zostały zrealizowane aż do ostatniego centa. Polsce coś takiego specjalnie nie pomaga, a może nawet wcale – natomiast dla Żydów jest to niewątpliwie poważne wsparcie. A skoro Kongres tak umiłował „wolność prasy”, że z powodu najmniejszego jej naruszenia „wszystko może się posypać”, to wypada zwrócić uwagę, że znaczna część mediów w Polsce należy albo do Niemców, albo do Żydów. Na przykład, w wydającej „Gazetę Wyborczą” spółce „Agora”, część udziałów ma stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros, a właścicielem telewizyjnej stacji TVN jest Discovery Communications, należąca do pana Dawida Zaslawa, z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami. Nic zatem dziwnego, że grupa TVN jest partnerem niemieckiej grupy Ringier Axel Springer Media AG – bo na tym etapie Żydzi kolaborują z Niemcami, ściśle koordynując swoją politykę historyczną z polityka historyczną niemiecką. Na straży tego wszystkiego stoi – jak się okazuje – Kongres USA, o czym bez ogródek poinformowała nas pani Zorżeta – bo jest – jak sama powiedziała - „szczera”. Ciekawe, czy wobec Bieruta i Osóbki-Morawskiego ambasador Lebiediew też był taki szczery, czy też przywilej szczerych wypowiedzi pozostawiał Jakubowi Bermanowi?
Rozbieramy panią Żorżetę
Kiedy meksykańska cesarzowa Charlotta przyjechała do Paryża, żeby namówić cesarza Napoleona III do interwencji na rzecz jej męża Maksymiliana, który został uwięziony przez powstańców, korzystających z poparcia Stanów Zjednoczonych, ten był wyjatkowo niechętny wszelkim interwencjom. Charlotta argumentowała i tak i owak, wreszcie, widząc nieustępliwość Napoleona, zaczęła mu wytykać niepewne pochodzenie a na koniec zagroziła abdykacją. – Ależ abdykujcie jak najprędzej! – wyrwało się francuskiemu cesarzowi. Na takie dictum Charlotta dostała spazmów i wreszcie – zwariowała. Żyła jeszcze bardzo długo; kiedy Niemcy podczas I wojny światowej wkroczyli do Belgi, zajęli zamek w którym Charlotta mieszkała w stanie całkowitego obłąkania.
Przypomniała mi się ta scena po przeczytaniu relacji z posiedzenia polsko-amerykańskiego zespołu parlamentarnego, w którym uczestniczyła pani Zorżeta Mosbacher, naznaczona przez USA na amerykańskiego ambasadora w naszym bantustanie. Pani Żorżeta powiedziała między innymi, że „czuje się nie tyle dyplomatką,” która ma wygłaszać dyplomatyczne mowy, co raczej businesswoman, która służy na rzecz swojego kraju. „Jeśli mi się nie uda, wracam do kraju, mogę jechać na plażę” – zadeklarowała.
Nikt w naszym bantustanie nie może przejść do porządku dziennego nad żadną deklaracją amerykańskiego ambasadora, choćby nawet – pani Żorżety Mosbacher, więc i tę deklarację powinniśmy sobie rozebrać z uwagą. Po pierwsze – wypada pani ambasador pogratulować dobrego samopoczucia i w ogóle – poczucia rzeczywistości. Deklaracja, że nie czuje się dyplomatką, przynosi bowiem zaszczyt jej spostrzegawczości. Rzeczywiście, jaka tam z niej dyplomatka! Z czasów studenckich pamiętam anegdotkę o profesorze Rajzmanie. Umarł i przed bramą niebieską oczekuje na przyjęcie przez św. Piotra. Wreszcie nadchodzi jego kolej, a święty Piotr pyta o zawód. – Prawnik – odpowiada prof. Rajzman. – A, to nic z tego; prawników tu nie wpuszczamy – powiada święty Piotr. – Jak to nie wpuszczacie – powiada prof. Rajzman. – skoro widzę tam w środku profesora Seidlera, a on przecież też prawnik. – Panie, jaki on tam prawnik! – lekceważąco ucina rozmowę święty Piotr. Zatem jeśli pani Żorżeta sama uważa, że nie jest dyplomatką, to nie wypada nam zaprzeczać. Ale jeśli nawet nie jest dyplomatką – co widać, słychać i czuć – to przecież jest businesswoman. Nie da się ukryć – ale powiadają na mieście, że pani Żorżeta dorobiła się majątku na rozwodach, a miała ich co najmniej trzy. Za każdym razem udało się jej wyszlamować byłych mężów – co w Ameryce nie jest zadaniem specjalnie trudnym, ani wymagającym, bo tamtejsze niezawisłe sądy z jakichś zagadkowych powodów bardzo współczują kobietom, które doświadczyły nieudanego małżeństwa i ocierają im łzy złotymi plastrami – oczywiście na koszt „męskich szowinistycznych świń”. Jeśli zatem pani Żorżeta opanowała tajniki wielkiego biznesu, to chyba przede wszystkim w dziedzinie rozeznania stanu majątkowego jegomościa, któremu decydowała się udostępnić słodycz swojej płci. Nie każda dama to potrafi; pamiętam, jak jeszcze za głębokiej komuny, w Paryżu na ulicy Blanche, pewna dama zwróciła się do mnie: ej, ty, blondyn! – ponieważ – jak się później okazało – wzięła mnie za Norwega. Pani Żorżeta z pewnością działała z większym rozeznaniem i dlatego jej kariera biznesowa potoczyła się zupełnie inaczej, niż kariera damy z ulicy Blanche.
Ale oprócz tego pani Żorżeta złożyła deklarację, że jako businesswoman służy interesom swego kraju, to znaczy – Stanów Zjednoczonych. Ano, zastanówmy się, na czym właściwie polega interes USA w stosunkach z Polską? Po pierwsze – żeby Polska, jako członek NATO, udostępniała Ameryce swoje terytorium dla potrzeb globalnej rozgrywki z Rosją – najlepiej za darmo. To już się stało w roku 1999, kiedy pani Żorżeta chyba jeszcze nie sądziła, że zostanie Ekscelencją. Po drugie – żeby Polska kupowała w Ameryce broń. To też już się stało, zanim jeszcze pani Zorżeta objęła swoje stanowisko w Warszawie. Po trzecie – żeby Polska kupowała dobry amerykański gaz zamiast złowrogiego gazu ruskiego. To też się dokonało jeszcze przed przybyciem tu pani Żorżety. Wreszcie – po czwarte – żeby Polacy mimo wszystko, to znaczy – mimo przeforsowania w Kongresie ustawy nr 447 – nadal uważali Stany Zjednoczone za mocarstwo przyjazne – w odróżnieniu od wielu krajów, których mieszkańcy uważają Stany Zjednoczone za swojego wroga, jeśli nie za „szatana”. Jeśli chodzi o te trzy pierwsze interesy – to musimy powiedzieć, że pani Żorżeta żadnych zasług dla swoje kraju nie położyła, bo właściwie przyszła na gotowe. Jeśli chodzi o interes czwarty – to właśnie pokazała, że chyba nie ma najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać – bo publicznie sztorcując władze naszego bantustanu, w dodatku na piśmie z błędami – raczej nadwątliła sympatię, jaką Polacy tradycyjnie obdarzali Stany Zjednoczone, mimo wysiłków Józefa Stalina i jego następców. Czyżby pani Żorżecie miała się udać sztuka, której nie mógł dokazać Ojciec Narodów? To byłoby oczywiście osiągnięcie godne wpisania do Księgi Guinessa – ale chyba Stanom Zjednoczonym akurat nie o to chodzi. Jeśli tedy pani Żorżeta realizuje jakiś interes, to przede wszystkim – interesy pana Dawida Zaslawa, z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami. Jest on właścicielem stacji TVN, która wyemitowała relację z obchodów urodzin Hitlera w lasach pod Wodzisławiem Ślaskim w 9 miesięcy po jej nakręceniu. Akurat wtedy, gdy w USA trwały prace nad ustawą nr 447, przeciwko której środowiska poloniijne zainicjowały desperacji lobbing. Pokazanie światu w telewizji pana Zasława, jak to w polskich lasach grasują źli naziści, było z pewnością obliczone na zneutralizowanie tego desperackiego lobbingu. No a teraz, gdy prokuratura sprawdza, czy uroczystość urodzin Hitlera nie była aby zorganizowana przez funkcjonariuszy stacji TVN, żeby ją w odpowiednim momencie wyemitować, pani Żorżeta podnosi w górę nieubłagany palec i grozi, że jeśli ktoś podniesie rękę na TVN, to zostanie mu ona odrąbana przez amerykański Kongres, tak szczelnie wypełniony miłośnikami wolności słowa, że nie sposób nawet splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić. Ekipa „dobrej zmiany”, której losy wiszą na cienkiej nitce amerykańskiego poparcia, nie odważyła się nawet pisnąć słowa protestu. Ciekawe, czy amerykański ambasador w Paryżu, Londynie, czy Berlinie odważyłby się na coś takiego. Inna sprawa, że rząd USA chyba nie ośmieliłby się wysłać do tych stolic kogoś takiego, jak pani Żorżeta.
W tej sytuacji pomysł udania się na plażę wcale nie jest taki głupi, podobnie jak abdykacja, jaką cesarzowa Charlotta groziła cesarzowi Napoleonowi III. Na eksluzywnej plaży można przecież spotkać niejednego majętnego mężczyznę i w ten sposób do pasma biznesowych sukcesów dołożyć jeszcze jeden. Janusz Wilhelmi za pierwszej komuny mawiał, by wystrzegać się pierwszych odruchów, bo „mogą być uczciwe”. Otóż to! Chyba rzeczywiście mogą takie być.
Wojna i pokój
W dniach ostatnich (czyżby zbliżały się zapowiadane „dni ostatnie”?) ukraiński prezydent Piotr Poroszenko ogłosił stan wojenny – najpierw na całej Ukrainie, gdzie miał obowiązywać zakaz zgromadzeń i demonstracji, a także – ograniczenie poruszania się obywateli – ale Najwyższy Sowiet Ukrainy nabrał wątpliwości, czy wszystkie te obostrzenia są na pewno niezbędne – toteż prezydent Poroszenko znacznie złagodził pierwotną wersję swojego dekretu. A przyczyną stanu wojennego był incydent w Cieśninie Kerczeńskiej, między Krymem, a półwyspem Kerczeńskim. Cieśnina ta łączy Morze Czarne z Morze Azowskim, nad którym Ukraina ma ważny port w Mariupolu. Żeby jednak z Morza Czarnego przepłynąć na Morze Azowskie, trzeba przejść przez Cieśninę Kerczeńską, którą Rosja, po zaanektowaniu Krymu w ramach rozbioru Ukrainy, uznała za swoje wody terytorialne. W rezultacie wszystkie statki i okręty przepływające przez tę cieśninę, muszą zawczasu zgłosić Rosji intencję przepłynięcia – i dotychczas również Ukraina to robiła. Tym razem jednak ukraińskie okręty i towarzyszący im holownik nie zapowiedziały się, a w każdym razie tak twierdzą Rosjanie, którzy w związku z tym ukraińskie okręty ostrzelali, a holownik – staranowali. Rannych zostało 6, albo może tylko 3 marynarzy ukraińskich – bo ich liczba waha się w zależności od tego, kto ją podaje - którzy zresztą wzięci zostali do niewoli, podobnie jak i okręty oraz holownik. W odpowiedzi prezydent Poroszenko, który nie mógł przecież nie wiedzieć o rosyjskim wymogu awizowania statków, natychmiast po incydencie ogłosił dekret o stanie wojennym na Ukrainie. Niewykluczone zatem, że właśnie o to mu chodziło. Podobne myśli mogły chodzić po głowach deputowanych do Rady Najwyższej w Kijowie, a niektórzy dziennikarze ukraińscy podają nawet prawdopodobny powód takiej inicjatywy. Chodzi o to, że już wiosną na Ukrainie mają odbyć się wybory prezydenckie, a jesienią – parlamentarne. Prezydent Poroszenko chce kandydować, ale jego notowania są znacznie gorsze od notowań pięknej Julii Tymoszenko, w związku z czym to ona ma szanse na zwycięstwo. To znaczy – miałaby, gdyby w tak zwanym międzyczasie prezydent Poroszenko nie podjąlby skutecznej próby poprawienia swojej reputacji. W tej sytuacji „mała zwycięska” albo nawet i nie zwycięska wojna mogłaby mu się przydać i dlatego nie tylko próbował skorzystać z okazji, ale nawet ją sobie stworzył. Starożytni Rzymianie mawiali: is fecit cui prodest, co się wykłada, że zrobił ten, kto skorzystał – a prezydent Poroszenko ma na widoku co najmniej trzy korzyści. Po pierwsze – poprawa reputacji przed wyborami prezydenckimi, po drugie – podjęcie próby umiędzynarodowienia konfliktu ukraińsko-rosyjskiego, zainteresowanie którym zaczęło wyraźnie słabnąć, no i wreszcie – po trzecie - wydębienie pod pretekstem wojny od NATO jakichś pieniędzy, przy pomocy których można by, chociaż na kilka miesięcy przed wyborami, stworzyć wrażenie poprawy sytuacji gospodarczej.
Czy mu się to uda – to inna sprawa. Wprawdzie bowiem „wszyscy” Ukrainę popierają, ale raczej werbalnie, bo mało kto jest zainteresowany wojowaniem dla ukraińskich oligarchów, zresztą przeważnie żydowskiego pochodzenia. Najwyraźniej nie byli tym zainteresowani nawet marynarze ukraińskich okrętów, bo nie słychać, żeby one też otworzyły ogień w swojej obronie. Tymczasem zimny rosyjski czekista Putin, którego polscy agitatorzy „dobrej zmiany” mniej więcej co półtora miesiąca skazują na nieuchronny upadek, też mógłby skorzystać z wojowniczych pokrzykiwań prezydenta Poroszenki i ponownie spróbować utworzenia lądowego połączenia Rosji z Krymem, rozpalając na ukraińskim wybrzeżu Morza Azowskiego wojnę „zielonych ludzików”. W takiej sytuacji mogłoby się okazać, że prezydent Poroszenko, niczym uczeń czarnoksiężnika, wypuścił z butelki dżina, nad którym nie potrafi zapanować. Przypomnijmy, że przecież sławny Majdan, urządzony w następstwie zachęty – również finansowej – USA, zakończył się faktycznym rozbiorem Ukrainy, który milcząco został przyjęty do wiadomości przez społeczność międzynarodową. Tylko pan minister Szczerski i pan prezydent Andrzej Duda wymachują – ale oczywiście nie szabelką, bo nasz nieszczęśliwy kraj żadnej szabelki, nawet do wymachiwania, przecież nie ma, tylko gołymi rękami – jak przystało na przykładnych ormowców Europy. Ale mówi się: trudno. Jak ktoś się podjął roli amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią, to musi walczyć, czym tam ma, za wolność przede wszystkim „waszą”. Prezydent Trump wprawdzie „rozważał” odmowę spotkania się z prezydentem Putinem, ale w końcu ma się z nim spotkać w Buenos Aires. Gdzie kują konie, również żaby podstawiają nogi, toteż z pomysłem odbycia spotkania z Putinem wystąpił Kukuniek, czyli były prezydent naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa. Ma bowiem pomysł, jak „mądrze” rozwiązać sprawę Ukrainy. Jeśli tedy nawet dojdzie na Ukrainie do jakiejś tragedii, to dzięki Kukuńkowi zyska ona również akcenty komiczne.
A tych nie brakuje nawet bez Kukuńka, bo oto naznaczona na ambasadora USA w naszym, chyba już nazbyt nieszczęśliwym kraju, pani Żorżeta Mosbacher, napisała do premiera Morawieckiego list, w którym surowo zabrania mu podejmowania przez rząd jakichkolwiek kroków przeciwko TVN. Chodzi o to, że w kwietniu ubiegłego roku ekipa TVN nakręciła relację z obchodów urodzin Adolfa Hitlera w lasach koło Wodzisławia Śląskiego. Nie bardzo wiadomo, w jaki sposób pan red. Bertold Kittel, co to już niejednego komina wygartywał oraz jego komanda, na tę ukrytą w lasach uroczystość trafili. Pewne światło na tę zagadkę rzuca zeznanie jednego z uczestników imprezy, który dostać miał od tajemniczych nieznajomych 20 tys. złotych na zorganizowanie uroczystości, przy czym tajemniczy nieznajomi nalegali, by wzięła w niej udział dama, która później okazała się dziennikarką TVN. Podejrzewam, że ta stacja została utworzona przez agentów Wojskowych Służb Informacyjnych przy udziale pieniędzy ukradzionych z FOZZ, toteż o tajemniczych nieznajomych tam nietrudno. Nie o to jednak chodzi, tylko o to, że relację tę wyemitowano na początku bieżącego roku, a więc niemal z rocznym opóźnieniem – akurat w momencie gdy w USA trwały prace nad ustawą 447, przeciwko której część Polonii Amerykańskiej podjęła rozpaczliwą próbę zablokowania. Nietrudno zauważyć tu intencję zneutralizowania wysiłków Polonii tym bardziej, że w tym czasie właścicielem TVN był już pan Dawid Zaslaw, z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami. Okazuje się tedy, że wciągnięcie przez Amerykanów na listę „naszych sukinsynów” starych kiejkutów z komunistycznymi korzeniami, niezwykle ułatwia sytuację nie tylko panu Dawidowi, ale i Żydom drobniejszego płazu. To by też wyjaśniało determinację pani Żorżety w obronie tej stacji i jej funkcjonariuszy. W obliczu takiej determinacji nasi Umiłowani Przywódcy, jak jeden mąż, podkulili pod siebie ogony, więc prawdopodobnie niezależna prokuratura niczego nie wykryje, a gdyby nawet jakimś cudem coś tam wykryła, to sprawę umorzy niezawisły sąd, który już tam będzie wiedział, z jakiego klucza wypada mu ćwierkać. Oznacza to, że pod takim ochronnym parasolem TVN będzie odtąd korzystała z przywileju całkowitej bezkarności. Dlaczego akurat pani Żorżeta tak się zmobilizowała w sprawie „obrony wolności mediów”? Tego ma się rozumieć nie wiem, bo ona mi się nie zwierza, nad czym zresztą wcale nie ubolewam, ale postać pana Dawida Zaslawa, który na pewno nie pochwala żadnych śledztw w bantustanach, gdzie prowadzi swoje interesy, zwłaszcza w mediach, wydaje mi się tu kluczowa. Jest on prawdopodobnie zamożniejszy od pani Żorżety, więc w hierarchii może stać znacznie wyżej od niej, bo nawet Departament Stanu ostentacyjnie stanął po jej stronie, podobnie jak i wcześniej – przy okazji nowelizacji ustawy o IPN. Trzeba powiedzieć, że sowieccy ambasadorowie, którzy kiedyś odgrywali u nas rolę podobną do roli pani Żorżety, jednak starali się unikać takiej ostentacji – no ale niektórzy z nich mogli pochwalić się staranną kindersztubą, podczas gdy w przypadku pani Żorżety wypada bardziej cenić urodę, która najwyraźniej wyprzedza i to znacznie, pozostałe jej zalety.
© Stanisław Michalkiewicz
30 listopada - 1 grudnia 2018
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
30 listopada - 1 grudnia 2018
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz