Zgodnie z paragrafem 7 artykułu pierwszego konstytucji Stanów Zjednoczonych, prezydent USA może wnieść zastrzeżenia do ustawy przyjętej przez Kongres w ciągu 10 dni (nie licząc niedziel) od jej otrzymania. Według informacji, jakie przekazali mi moi Honorables Correspondants z Waszyngtonu, termin ten upływa 10 maja. W związku z tym działacze Polonii Amerykańskiej zaapelowali do Amerykanów polskiego pochodzenia, by do Białego Domu kierowali petycję, by prezydent Trump zawetował ustawę nr 447. Wtedy Kongres dla jej przeforsowania musiałby zmobilizować 2/3 głosów. Może by i to się udało, ale może nie – w każdym razie obecnie jest to jedyna nadzieja na odwrócenie od Polski niebezpieczeństwa, które za sprawą Żydów zawisło nad naszym państwem i nad polskim narodem.
Ale żydowskie lobby w Ameryce też trzyma rękę na pulsie i natychmiast wpuściło szczura w postaci pogłoski, jakoby burmistrz Jersey City zamierzał usunąć pomnik katyński znad brzegu rzeki Hudson i założyć w tym miejscu park. Ta pogłoska wzburzyła Polaków nie tylko w Ameryce, ale i w Polsce, gdzie zaprotestował pan marszałek Senatu Stanisław Karczewski, który w sprawie ustawy nr 447 nie odważył się pisnąć nawet słówka, podobnie jak inni dygnitarze III RP, zarówno z obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, jak i obozu zdrady i zaprzaństwa – bo nie przypominam sobie, by w tej sprawie wypowiadał się przywódca Platformy Obywatelskiej pan Schetino, ani pulchna pani Lubnauer z Nowoczesnej. W odpowiedzi na ten protest, burmistrz Jersey City Steven Fulop z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami, nazwał pana marszałka Karczewskiego „antysemitą”, „białym nacjonalistą”, który w dodatku „zaprzecza holokaustowi” - co skwapliwie odnotowały zarówno telewizje ubeckie, wspierające obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i rządowa, wspierająca obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm. Jak pamiętamy, w sprawie ustawy nr 447 ani jedne, ani druga w zasadzie głosu nie zabierały.
Wystąpienie pana burmistrza Fulopa pokazuje co najmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, że jest on durniem, a po drugie – skąd czerpie wiadomości o świecie. Inwektywy, jakimi obrzucił pana marszałka Karczewskiego, nie pozostawiają bowiem wątpliwości, że panu burmistrzowi Fulopowi kaganek oświaty trzymają przed nosem Żydzi i to w dodatku tacy, którzy postrzegają świat przez pryzmat korzyści, jakie mogą odnieść z materialnej eksploatacji holokaustu – jak pretensjonalnie określił masakrę europejskich nieżyjący już blagier Eliasz Wiesel. W związku z tym nietrudno się domyślić, że wiedza o świecie, jaką posiadł pan burmistrz Fulop, nie wykracza rozmiarami poza zakres charakterystyczny dla absolwentów Wyższych Szkół Gotowania Na Gazie, jakich zarówno w Ameryce, jak i w Europie jest zatrzęsienie. Gdyby nie żydowskie korzenie, pan Fulop nie zrobiłby może kariery ani w Partii Demokratycznej, ani w żadnej innej, ale w tej sytuacji z racji szlacheckiego rodowodu, został Człowiekiem Renesansu na tej samej zasadzie, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty.
Ale niezależnie od tego, sprawa pomnika katyńskiego, a ściślej – pogłoski o jego przeniesieniu do jakiegoś lamusa, może mieć drugie dno. Skoro zarówno Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, jak i pan prezydent Andrzej Duda, nie mówiąc już o panu premierze Morawieckim, a także panu marszałku Karczewskim, w sprawie ustawy 447 od samego początku, aż do dzisiaj zachowali całkowite i podejrzane milczenie, to nie można wykluczyć, że strona żydowska, na rzecz której mogli w przeszłości poczynić jakieś obietnice w sprawie „mienia bezdziedzicznego” w Polsce, postanowiła ułatwić im trochę sytuację, żeby wreszcie mogli wystąpić w roli płomiennych szermierzy polskiego interesu państwowego i prestiżu Polski. Do tego puszczenie szczura w postaci pogłoski o przeniesieniu pomnika katyńskiego nadawało się, jak mało co. Po pierwsze – nie wiadomo przecież, czy pogłoska jest prawdziwa, czy też burmistrz Steven Fulop nie działa w porozumieniu z żydowskimi organizacjami przemysłu holokaustu, albo nawet na ich zlecenie – bo bycie Człowiekiem Renesansu w Ameryce wymaga bezwzględnego posłuszeństwa wobec tamtejszego Sanhedrynu – i puścił pogłoskę fałszywą, żeby w ten sposób zwekslować zainteresowanie Polonii Amerykańskiej w stronę dla Żydów całkowicie bezpieczną, a jednocześnie stworzyć żydowskim kolaborantom w Polsce możliwość zaprezentowania się w zaszczytnej roli szermierzy polskości. Jeśli moje przypuszczenia są trafne, to być może Żydzi nie są pewni, czy w razie zawetowania ustawy nr 447 przez prezydenta Trumpa, udałoby się zmobilizować w Senacie większość 2/3, więc na wszelki wypadek puścili tego szczura. Warto bowiem przypomnieć, że wspomniana ustawa w Izbie Reprezentantów została przyjęta na zasadzie „optycznej większości”, a pod listem do pana premiera Morawieckiego podpisało się tylko 59 senatorów, chociaż jestem pewien, że i pozostali byli w tej sprawie nachodzeni i molestowani.
Przekomarzania z „suwerenami”
Przed rokiem pan prezydent Andrzej Duda zapowiedział przeprowadzenie w listopadzie 2018 roku referendum konstytucyjnego. Okazało się, że była to z jego strony samowolka, zapowiadająca rychłą felonię, która objawiła się w postaci weta do ustaw „sądowych” w lipcu ubiegłego roku. Potem, to znaczy – w przemówieniu z okazji święta Wojska Polskiego 15 sierpnia, prezydent Duda pośrednio skrytykował ówczesnego ministra obrony Antoniego Macierewicza, stwierdzając że armia jest „jedna” i nie wolno jej „dzielić”. Była to nie tylko wyraźna krytyka kuracji przeczyszczającej, którą minister Macierewicz zaordynował naszej niezwyciężonej armii, ale i wskazówka, na jakich politycznych przyjaciół skazuje się pan prezydent Duda, przegryzając pępowinę, która do niedawna łączyła go z PiS-em. Odtąd jego politycznymi przyjaciółmi będą stare kiejkuty, które poza kręceniem lodów na własny rachunek i pasożytowaniu na Polsce, Bóg jeden wie, komu tak naprawdę służą. Dlatego ani spławienie znienawidzonego Antoniego Macierewicza w ramach „rekonstrukcji rządu” („Gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. A jak nie ma lasu? To mądrzy człowiek zasadzi las, żeby ukryć w nim liść.”), ani zawetowanie ustawy „degradacyjnej” nikogo zaskoczyć nie mogło, będąc co najwyżej wskazówką, że stare kiejkuty trzymają pana prezydenta na coraz krótszej smyczy. Co one z tego mają – nietrudno zgadnąć. Pod osłoną pana prezydenta wracają na dawne pozycje, dzięki którym przez całe dziesięciolecia mogły pasożytować na naszym nieszczęśliwym kraju, czemu bezradnie przygląda się pan minister Błaszczak. Co z tego ma pan prezydent? Ano, nie tylko może dotrwać do końca kadencji, sprawiając wrażenie polityka samodzielnego, ale – być może – za swoje dobre sprawowanie doczeka się również nagrody w postaci zarekomendowania przez Naszą Złotą Panią na stanowisko zajmowane obecnie przez Donalda Tuska, którego Nasza Złota („Wysyłam hrabiego Keyserlinga, by zrobił ciebie królem po śmierci tego – a jak mu się to nie uda, to życzę sobie, aby królem został książę Adam” – pisała Katarzyna II do Stanisława Augusta Poniatowskiego) upodobała sobie na stanowisko prezydenta Polski w roku 2020.
I dopiero w tym kontekście możemy w pełni ocenić inicjatywę referendum konstytucyjnego, zapowiedzianego przed rokiem przez pana prezydenta. Ma się ono odbyć 11 listopada, w setną rocznicę odzyskania niepodległości – ale pytania referendalne aż do 26 kwietnia nie były znane. Już samo to pokazuje, że inicjatywa od samego początku nie była przez pana prezydenta traktowana serio. W przeciwnym razie pan prezydent ogłosiłby zestaw pytań referendalnych jednocześnie z zapowiedzią referendum, albo przynajmniej wkrótce potem, by można było przeprowadzić szeroką kampanię informacyjną, żeby obywatele zrozumieli, o co w tych pytaniach chodzi, jakie konsekwencje wywoła taka, albo inna odpowiedź na każde z nich – i tak dalej, słowem – żeby w referendum głosowali świadomie i odpowiedzialnie. Tymczasem prezydencki minister, pan Mucha zapowiedział, że pytania zostaną ogłoszone przez pana prezydenta 26 kwietnia... na Stadionie Narodowym, gdzie odbędzie się „debata”. Skoro debata konstytucyjna ma odbywać się na Stadionie Narodowym, to już wiadomo, że nie chodzi żadne wysondowanie preferencji opinii publicznej co do materii konstytucyjnych, tylko o jakiś rodzaj propagandowej hucpy. W tej sytuacji nietrudno przewidzieć, co pan prezydent 11 listopada ogłosi, jako wynik konsultacji. Będzie to opinia, jaką za pośrednictwem starych kiejkutów przekaże mu Nasza Złota Pani; czy zmieniać konstytucję, czy nie zmieniać, a jeśli już zmieniać, to w jakim kierunku – i tak dalej.
Żeby było śmieszniej, pan minister Mucha twierdzi, że najważniejszym pytaniem może być kwestia nadrzędności konstytucji Rzeczypospolitej nad prawem Unii Europejskiej. Owszem – jest to kwestia niezwykle ważna, tyle, że rozstrzygnięta przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu, którego orzeczenia mają dla państw członkowskich UE charakter źródeł prawa, jeszcze w roku 1964, w sprawie Flaminio Costa przeciwko ENEL (C 6/64), w której ETS sformułował obowiązującą również i dzisiaj w UE zasadę pierwszeństwa prawa wspólnotowego nad prawem krajowym państwa członkowskiego bez względu na rangę ustawy. Zatem – również konstytucji. Z takim pytaniem, oczywiście zawierającym informację o tej zasadzie, można było zwrócić się do obywateli – ale w czerwcu 2003 roku, kiedy to odbywało się w nas referendum akcesyjne. Wtedy obywatele powinni zostać poinformowani, jakie konsekwencje dla państwa i jego politycznej suwerenności – ale o ile pamiętam, zwolennicy Anschlussu ani słowem nie zająknęli się na ten temat, rozwodząc się za to nad apokaliptycznymi wizjami przyszłości, jaka czeka Polskę w razie odrzucenia Anschlussu – że będzie „Białoruś”, albo nawet, nie wiedzieć czemu - „Władywostok”. Warto dodać, że w roku 2008, kiedy to chodziło o upoważnienie prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce ogromny kawał suwerenności (jaki – to pokazuje reakcja ministra rolnictwa Marka Sawickiego na wieść, że Komisja Europejska wprowadziła surowe restrykcje w uprawach tytoniu; pan minister powiedział, że... napisze podanie: „Dopraszam się łaski Wielmożnych Panów...”), to nasi Umiłowani Przywódcy nie pofatygowali się, by zapytać „suwerenów”, jaka jest w tym przedmiocie ich opinia. Ale tak zwana „mądrość etapu” jednym razem skłania do tego, by „suwerenów” olewać ciepłym moczem, podczas gdy kiedy indziej – żeby im kadzić i schlebiać. Teraz jest pora na tę drugą mądrość, toteż pan minister Mucha powiada: „Kluczowa jest wypowiedź narodu, bo naród jest suwerenem. Tak stanowi polska Konstytucja.” No dobrze – ale czy opinię „narodu” możemy poznać podczas debaty na Stadionie Narodowym? Jest on, owszem, dość pojemny, ale cały „naród” chyba się tam nie zmieści. Poza tym nie trzeba specjalnej przenikliwości, żeby się domyślić, że jedna część „narodu” pragnęłaby nie tylko utrzymania, ale i umocnienia systemu władzy, w którym ostatnie słowo ma „Naczelnik Państwa”, podczas gdy inna, jakby mogła, utopiłaby Naczelnika wraz z gronem współpracowników w łyżce wody. Którą opinię uznać za opinię „suwerena”? A przecież na „suwerenie” się nie kończy. Jest jeszcze Izrael, z którym – jak się okazało – nasz nieszczęśliwy kraju bezwstydnie „konsultuje” swoje ustawodawstwo, jest Nasza Złota Pani, która przez owczarków niemieckich w Komisji Europejskiej stawia Polsce ultimata nawet w tak szczegółowych kwestiach, jak obsadzenie stanowiska I Prezesa Sądu Najwyższego, no i przede wszystkim – Nasz Najważniejszy Sojusznik, który na wieść, że Polska dopuściła się samowolki w sprawie nowelizacji ustawy o IPN, ustami rzeczniczki Departamentu Stanu przestrzegł, że jeśli nasz nieszczęśliwy kraj się nie opamięta, to za zatwardziałość, narazi na szwank nasze „strategiczne interesy”.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz