„Jedyną rzeczą, której powinniśmy się bać, jest strach”.
Franklin Delano Roosevelt, 1933 r.
Jak zapewne zauważyli stali Czytelnicy Teorii Spisku, większość przedstawianych tu teorii ma swoje, często niebłahe, uzasadnienie naukowe. A skoro tak, to nie są to spiskowe teorie w znaczeniu, jakie nadaje im plugawy establishment, nasz i nie nasz. Zresztą co to za różnica, niezależnie, czy polski, amerykański, ruski, izraelski czy jakikolwiek inny, łączy te samozwańcze „elity” jedna, ale istotna cecha – są obce. Nam, czyli spokojnym i pracowitym obywatelom III, IV, a może nawet już V RP – w końcu, w jakim kraju żyjemy, nie dowiemy się z wieczornych Wiadomości – tak jak obce są, w swoich krajach, Amerykanom, Rosjanom, Izraelczykom. Te „elity” więc, nazywające informacje, które są niewygodne dla nich, wyssanymi z brudnego palucha „teoriami spisku”, już dawno odkryły, że bat i strach to najskuteczniejsze metody zarządzania zasobami ludzkimi. Rządzą więc – raz batem, raz trwogą. Ten pierwszy sposób częściej używany jest przez reżimy państw totalitarnych, ten drugi – „demokratycznych”.
Cywilizacja strachu
Barry Glassner jest profesorem socjologii. Napisał lub był współautorem dziewięciu książek. Sławę przyniosła mu Kultura strachu (The Culture of Fear), wydana kilkanaście lat temu. W tym roku miało miejsce jej wznowienie. W owej pracy prof. Glassner analizuje zjawisko klimatu strachu, jaki opanował Amerykę, choć nie tylko ją. Generalnie chodzi o to, że według koncepcji uczonego rządzący wzbudzają strach w społeczeństwie, aby za jego pomocą osiągać swoje polityczne cele. Barry Glassner potępia: „używanie ckliwych opowiastek w miejsce naukowych chłodnych narracji, podnoszenie odosobnionych przypadków do rangi tendencji lub opisywanie całych kategorii ludzi jako niezwykle niebezpiecznych, tylko dlatego że wywodzący się z tej społeczności osobnik popełnił czyn przestępczy”.
Socjolog uważa, że w dziejach najnowszych nie było jeszcze takiej epoki, kiedy tak wielu ludzi tak bardzo by się bało. Nawet w czasie wielkiego kryzysu lat 30. XX w. oraz w latach wojny i latach powojennych związanych z zimną wojną poziom lęku w społeczeństwach świata nie był tak wysoki. „Trzech na czterech Amerykanów uważa, że dziś czują się bardziej zagrożeni i żyją przez to w większej trwodze niż 20 lat temu”.
Jak czytamy w nocie wydawniczej Kultury strachu, książka analizuje „wysokie koszty ponoszone [przez społeczeństwo] żyjące w środowisku opanowanym przez strach, gdzie realizm jest zjawiskiem rzadszym niż niezaryglowane drzwi”. Patrząc na świat przez pryzmat przekazywanych nam codziennie przez mass media informacji, z pewnością sądzimy, że świat stał się wyjątkowo groźny. Że niebezpieczeństwo czyha na nas na każdym kroku, za każdym rogiem ulicy czai się śmiertelny wróg: dewiant, psychopata, kryminalista, terrorysta. A jak ktoś wierzy w UFO, to nawet – Reptilianie, humanoidalne gady, które przywędrowały z kosmosu, zapewne po to, aby nas zjeść. Kiedyś podobne klechdy opowiadano dzieciom, w nadziei, najczęściej płonnej, że może się trochę uciszą. Dziś takimi baśniowymi stworami ucisza się, skutecznie, dorosłych ludzi. Glassner w swojej książce stara się dowieść, że to nasze postrzeganie niebezpieczeństwa uległo dramatycznemu powiększeniu, a nie rzeczywisty poziom ryzyka.
Autor Kultury strachu pokazuje, w jaki sposób ludzie i organizacje manipulują naszymi emocjami, czerpiąc konkretne zyski z naszych lęków. Politycy, którzy wygrywają wybory, zwiększając obawy przed przestępczością i używaniem narkotyków, nawet gdy wskaźniki wyraźnie mówią o spadku zarówno jednych, jak i drugich. Grupy wsparcia, zbierające coraz więcej pieniędzy, wyolbrzymiając niebezpieczeństwa grożące obywatelom ze strony poszczególnych chorób. Programy telewizyjne, notujące wzrost oglądalności, dzięki przekonującemu straszeniu nadchodzącymi nieodwołalnie kłopotami oraz udzielaniu informacji, jak im – mimo ich nieuchronności – zapobiec. Glassner wyjaśnia, jakie koszty ponosimy, poddając się bezrefleksyjnie propagandzie strachu. Oprócz pieniędzy wydawanych na niepotrzebne programy pomocowe oraz produkty mogące się przydać „w razie czego” tracimy bardzo dużo zdrowia, czasu i energii, „martwiąc się naszymi lękami”.
Nie tylko polityką, perwersją i gośćmi z kosmosu straszy nas reżim. Również jedzeniem, tzn. szkodliwością dla naszego zdrowia spożywania tego, co nam akurat smakuje, a nie tego, co jeść nam należy. A o tym, co powinniśmy konsumować, aby żyć długo i szczęśliwie, informują nas codziennie programy telewizyjne, gazety i portale internetowe. Ponieważ „trend” zmienia się właściwie każdego dnia i to, co wczoraj było lekarstwem, dziś jest trucizną, stąd nasz błogostan z dnia poprzedniego wynikający ze świadomości, że oto znów sobie zdrowo, par excellence, dogodziliśmy, zamienia się przy porannym przeglądzie prasy dnia następnego w jaskółczy niepokój, że jednak nie będziemy żyć wiecznie. Mimo uprawianego rzetelnie przed pracą dwugodzinnego joggingu, a po pracy aerobiku czy ćwiczeń na siłowni, jedzenia tylko białego mięsa, soi, otrąb, orkiszu, marchwi, zielonego groszku itp., itd.
I o to właśnie chodzi, o ten nieustanny lęk i świadomość, że niezależnie, jak byśmy się starali, to i tak wszystko na nic. Tymczasem Glassner twierdzi w Ewangelii jedzenia (The Gospel of food), wydanej w 2007 r., że większość z tego, co Amerykanie, a za nimi reprezentanci innych narodów, słyszą i czytają o tzw. zdrowym żywieniu, jest niedokładne i nieprzydatne w utrzymaniu tężyzny i zdrowia. W ten sposób autor, niechcący, dołącza do siewców stanów beznadziejnych w społeczeństwie.
Wojna z terroryzmem, czyli strach nad strachy
W marcu 2007 r. w „The Washington Post” ukazał się artykuł Zbigniewa Brzezińskiego, który podnosił, że „wojna z terrorem” stworzyła istną cywilizację strachu w USA. „Podniesienie tych trzech słów do rangi narodowej mantry przez administrację Busha po 9/11 miało zgubny wpływ na amerykańską demokrację, psychikę obywateli oraz pozycję Ameryki w świecie. Używanie tej frazy skutecznie podważyło naszą zdolność do skutecznego stawiania czoła realnym wyzwaniom”. Były prezydencki doradca uważał, że szkody, jakie wyrządziły te trzy słowa, większe są niż strach wywołany skutkami ataku z 11 września 2001 r. Hasło „wojna z terrorem” to klasyczna rana zadana samemu sobie, czytamy w tekście z „The Washington Post”. Samo pojęcie jest mylące i nie określa ani kontekstu geograficznego, ani też nie definiuje przeciwnika. Bo terroryzm to nie wróg, to sposób walki – polityczne zastraszanie poprzez mordowanie nieuzbrojonych ludzi, którzy nie są przecież żadnymi bojownikami.
Brzeziński uważa, że niejasność frazy mogła być celowa. Permanentne odwoływanie się do „wojny z terrorem” osiągnęło swój cel: wykreowało kulturę strachu. „Strach zaburza racjonalne myślenie, eskaluje emocje, ułatwia politykom mobilizację społeczeństwa do działań, które rządzący uznają za korzystne dla swoich interesów”. Były doradca Cartera podkreślał, że wojna w Iraku nigdy nie uzyskałaby poparcia Kongresu, gdyby nie udało się połączyć szoku wywołanego przez dramat 9/11 z domniemanym posiadaniem przez Irak broni masowego rażenia. Podobnie jak zwycięstwo Busha w wyborach 2004 r. mogłoby nie nastąpić, gdyby nie udało się wmówić ludziom, że „naród w stanie wojny” nie może zmieniać swojego przywódcy.
Administracja prezydencka, chcąc usprawiedliwić „wojnę z terrorem”, stworzyła fałszywą narrację historyczną, która ma wielką szansę, aby stać się samospełniającą się przepowiednią. Poprzez porównanie obecnego konfliktu do wojny, jaką toczyły Stany Zjednoczone z Hitlerem, a później z komunistami, Waszyngton może już myśleć o kolejnej wojnie, z Iranem. A w przyszłości z Pakistanem.
Według Zbigniewa Brzezińskiego kultura strachu jest niczym dżin wypuszczony z butelki. Zaczyna żyć własnym życiem i staje się demoralizująca. Ameryka nie jest już tym krajem co kiedyś. Pewnym siebie i zdecydowanym do działania w swojej obronie. Potrafiącym spokojnie prowadzić zimną wojnę mimo świadomości, że w razie wybuchu konfliktu zbrojnego w ciągu kilku godzin zginąć może 100 mln Amerykanów. „Dziś jesteśmy podzieleni, niepewni siebie, potencjalnie niezwykle podatni na panikę, w przypadku kolejnego zamachu terrorystycznego w USA. Jest to efekt nieprzerwanego od pięciu lat narodowego prania mózgów obywateli na temat zagrożenia terroryzmem”.
Brzeziński podaje przykład na to, że „trudno dyskutować z tym, iż obecnie Ameryka stała się niepewna sama siebie oraz została opanowana przez paranoiczne myślenie”. W 2003 r. Kongres uznał, że w kraju jest 160 obiektów, mogących być celem dla terrorystów. Pod koniec roku, pod naciskiem lobby strachu, na nowej liście obiektów potencjalnie zagrożonych znalazło się już 1849 „celów”. Pod koniec 2004 r. spis zawierał 28 360, a do 2005 r. pojawiło się już 77 769 obiektów, według Kongresu, mogących się stać przedmiotem terroru. W 2008 r. krajowa baza potencjalnych celów ataku terrorystycznego liczyła 300 tys. jednostek!
„Wojna z terrorem” poważnie zaszkodziła Ameryce na arenie międzynarodowej. Wśród muzułmanów zachowania wojsk amerykańskich w Iraku były porównywane do brutalnych akcji wojsk izraelskich skierowanych przeciwko Palestyńczykom, co oczywiście powodowało gwałtowny wzrost niechęci do Stanów Zjednoczonych. Niestety, nie tylko wśród państw islamskich. Brzeziński powołał się na sondaż przeprowadzony dla BBC. Wzięło w nim udział 28 tys. respondentów z 27 krajów mających odpowiedzieć na pytanie, jaką rolę w relacjach międzynarodowych spełniają wymienione w ankiecie państwa. Wynik ujawnił, że Izrael, Iran i USA (w tej właśnie kolejności) są oceniane jako stwarzające największe zagrożenie dla świata. „Niestety, dla niektórych te trzy państwa stanowią nową oś zła”, konkludował Zbigniew Brzeziński.
Epidemia strachu
Frank Furedi to socjolog pracujący na Uniwersytecie Kent w Wielkiej Brytanii. W 2008 r. w Polsce ukazała się jego książka Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?. Uczony na swojej stronie internetowej zauważył, że „śmierci baliśmy się na długo przed 11 września. Stąd zdecydowanie odrzuca tezę, że zamach na WTC „zmienił świat na zawsze”. Prof. Furedi przypomina, że na długo przed obróceniem się w gruz bliźniaczych wież żyliśmy w atmosferze niepewności i strachu. Przerażało nas wszystko – od modyfikowanej genetycznie żywności po rakotwórcze działanie telefonów komórkowych, od apokalipsy globalnego ocieplenia po pryszczycę.
Przypomnijmy też sobie panikę, jaka w latach 90. wybuchła w związku z chorobą szalonych krów. Dzień w dzień na ekranach telewizorów widzieliśmy stosy palonego bydła rogatego. Wyrzynano wówczas, profilaktycznie, całe stada tych poczciwych zwierząt hodowlanych.
Nawiasem mówiąc, gdzie byli wówczas ekolodzy, miłośnicy zwierząt, rozczulający się nad kijankami i leśnymi żuczkami? Gdzie był prof. Gliński, obecny wicepremier i minister kultury, a w tamtych czasach dzielny bojownik o prawa żywiny wszelakiej do niczym nieskrępowanego rozrodu i rozwoju?
Frank Furedi podkreśla, że istotną cechą cywilizacji strachu jest to, iż zarówno postrzeganie zagrożeń, jak i pojawiające się kontrowersje na temat zdrowia, środowiska naturalnego, rozwoju technologii nie uwzględniają badań naukowych bądź dowodów empirycznych. Stąd, wracając do naszego przykładu szalonych krów, co drugi człowiek oglądający wiadomości w czasie paniki spowodowanej pomorem bydła uważał, że lada chwila może stać się ofiarą choroby, zwanej też chorobą Creutzfeldta-Jakoba. Pomijam tu ekstremalne przypadki, czyli osoby, które były święcie przekonane, że już są zarażone chorobotwórczym prionem PrPsc. I nic tu nie miał do rzeczy fakt, że jest to choroba bardzo rzadka, dotykająca jedną osobę na milion. Bowiem, jak podkreślał uczony z Uniwersytetu Kent, postawy lękowe kształtowane są nie tyle, a w każdym razie nie tylko, przez realne zagrożenia, ale również przez kulturowe założenia określające, czym jest poczucie bezpieczeństwa.
Nowy rodzaj skandalu: pocisk może zranić, a ogień sparzyć
Współczesna kultura zaczyna traktować słowo „wypadek” jako politycznie niepoprawne. Brytyjskie i amerykańskie organizacje zajmujące się zdrowiem publicznym chcą usunąć to słowo, podkreślając, że większość obrażeń można uniknąć, a słowo „wypadek” sugeruje pewien determinizm, nieuniknioność zdarzenia. Dlatego używanie tego pojęcia jest nieodpowiedzialne, zwalnia z obowiązku troski o zdrowie i zapobiegania niebezpieczeństwom, zarówno obywateli, jak instytucje państwowe. Frank Furedi podaje przykład „The British Medical Journal”, medycznego czasopisma o światowej renomie, w którym w 2001 r. zakazano używania słowa „wypadek”, argumentując, że nawet huragany, trzęsienia ziemi, lawiny można przewidzieć, a rządy mogą ostrzec mieszkańców przed wystąpieniem kataklizmów naturalnych. „Niektórzy specjaliści zajmujący się dziećmi twierdzą, że powinniśmy odnosić się do posiniaczonego kolana młodzieńca jako do »możliwego do uniknięcia urazu«, a nie do wypadku”.
Taka zmiana terminologii lekarskiej mówi coś więcej niż tylko o tym, że również środowisko medyczne zaczyna ulegać współczesnym absurdom i językowi poprawności politycznej. Wskazuje ona na transformację kulturowych postaw. Obecnie poczucie bezpieczeństwa to w społeczeństwach Zachodu najwyższa wartość. Wychowywanym już od kilku pokoleń w kulcie spokoju i bezkonfliktowości ludziom trudno jest zaakceptować, że nie da się przewidzieć i uniknąć wszystkich zagrożeń.
Bezpieczeństwo, długie i szczęśliwe życie stają się wartościami, które nam się po prostu należą. Są nagrodą za dobre sprawowanie, czyli życie zgodne z zaleceniami instytucji państwowych, lekarzy oraz całego szeregu współczesnych szamanów: dietetyków, psychoterapeutów, zielarzy, radiestetów. Dlatego uraz spowodowany nieprzewidzianym wypadkiem jest traktowany jak zniewaga, jak niezasłużona kara. Rozwój medycyny i biotechnologii powoduje, że odrzucamy przypadek jako powód choroby. Dlatego gdy w okolicy kilka osób zachoruje na tę samą chorobę, żądamy natychmiast wyjaśnień. Lokalne kampanie przeciwko masztom telefonii komórkowej są często napędzane przekonaniem, że niewytłumaczalne choroby w tym regionie musiały zostać spowodowane przez tę nową technologię, a nie przez czynniki, których wystąpienia nie sposób przewidzieć.
Przekonanie, że powinniśmy zostać zabezpieczeni przed każdym możliwym niebezpieczeństwem, przybiera coraz bardziej groteskowe kształty. Frank Furedi podaje przykład żołnierzy, którzy pozwali do sądu brytyjskie Ministerstwo Obrony, oskarżając je, że nie przygotowało ich odpowiednio do okropności wojny. Socjolog zastanawiał się, kiedy strażacy zaskarżą straż pożarną, że „nie poinformowała ich, iż ogień jest gorący i może sparzyć”.
Dzisiejsza kultura bezpieczeństwa, „zarządzanie ryzykiem”, wikła nas w nieustanne przewidywania każdego możliwego zagrożenia. Pytanie: „Co, jeśli…?” zdominowało społeczny dyskurs. „Co, jeśli asteroida uderzy w Ziemię?” – przepowiednia, że nasz koniec jest bliski, stała się świeckim odpowiednikiem niegdysiejszych teologicznych rozważań na temat armagedonu. We wrześniu 2001 r. naukowcy z British Association Science Festival w Glasgow odkryli nowy rodzaj „śmiertelnego niebezpieczeństwa” mogącego zagrozić planecie. Uczeni zgłosili obawy dotyczące cząstki subatomowej, powstałej w wyniku eksperymentu niszczącego atom, która potencjalnie może się dostać do wnętrza Ziemi, „zaczynając pożerać ją od środka”. Ale to przecież nie wszystkie zmartwienia, którymi dręczą siebie i nas eksperci. Bo przecież musimy sobie odpowiedzieć na inne pytania z serii „Co, jeśli…?”. Co się stanie, jeśli terroryści zaatakują kombinat chemiczny? Albo porwą pociąg przewożący paliwo jądrowe? Albo jakaś toksyczna substancja biologiczna skazi ujęcia wody pitnej?
Doprawdy, jest się czym martwić i czego bać.
Joe Jarvis i jego propozycja
Na stronie The Daily Bell amerykański dziennikarz Joe Jarvis wygłosił tezę mało sporną: wielu ludzi po zwycięstwie Donalda Trumpa uważa, że jego prezydentura stanowi „najciemniejszą kartę w historii Ameryki”. Czy naprawdę ci, którzy tak uważają, zapomnieli o wojnie w Indochinach, o II i I wojnie światowej? Czy w niepamięć odeszła tragedia wojny secesyjnej, czasy niewolnictwa Murzynów? Dziennikarz, stawiając te pytania, podkreśla jednocześnie, że nie jest admiratorem Trumpa, podobnie jak wcześniej nie uważał Obamy za właściwego człowieka na właściwym miejscu. „Ale ich obecność w Białym Domu nie wisiała nad moim życiem jak ciemna, gradowa chmura. Naprawdę, oni nie są aż tak ważni”. Owszem, mogą sporo dokuczyć, bowiem w dzisiejszych czasach politycy mają nad nami coraz większą władzę, ale nie mogą jednak wszystkiego. I w tym należy pokładać nadzieję.
Przede wszystkim nie mogą ukraść duszy, wpłynąć na sposób postępowania, jeśli nie będziemy sami tego chcieli. Stan mojego umysłu i mojej duszy jest dla rządzących nie do ruszenia, przypomina Joe Jarvis tę wzniosłą prawdę.
Przedstawiciele wszystkich opcji politycznych straszą nas „najgorszymi czasami w historii” po to, abyśmy nie zaczęli zadawać im niewygodnych pytań: co zrobili, aby czasy były lepsze; aby można było wreszcie obniżać, a nie podwyższać podatki; aby nie wprowadzać kolejnych regulacji do naszego życia społecznego i gospodarczego; nie wzmacniać kontroli mediów pod pozorem walki z „hejtem”; nie nastawać na nasze wolności obywatelskie? „Nie musimy grać zgodnie z zasadami ustanowionymi przez samozwańcze elity, skorumpowanych polityków, manipulujące nami media, sąsiadów, którzy dali sobie wyprać mózgi”, kończy swój wywód Jarvis i trudno się z taką konkluzją nie zgodzić.
Źródła wymienione przez Autora:
https://www.amazon.com/Culture-Fear-Americans-Afraid-Things/dp/0465014909
http://www.washingtonpost.com/wp-dyn/content/article/2007/03/23/AR2007032301613.html
http://www.frankfuredi.com/site/article/108
http://www.thedailybell.com/news-analysis/the-darkest-time-in-american-history/
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz