„Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół” – mówimy (przynajmniej ci z nas, którzy są chrześcijanami) w wyznaniu wiary. W Kościele rzymskokatolickim tę jedność symbolizuje wspólnota z papieżem. Każdy kościół lokalny cieszy się swoistą autonomią, podobnie jak te zrzeszone w krajowe episkopaty; ma on prawo kształtować swój przekaz nauczania powszechnego wedle własnej oceny wrażliwości wiernych, za których jest odpowiedzialny.
Inaczej jednak niż w przypadku prawosławia, gdzie przewodnictwo patriarchy nad kościołami autokefalicznymi jest co do zasady honorowe, w katolicyzmie każdy kościół lokalny zależy jednak od tego, co jest „za górami”. Tu nadmierna niezależność może w konsekwencji doprowadzić do schizmy.
Do rozważania nad stosunkiem polskiego Kościoła do papiestwa skłania to, co niektórzy nazywają „problem z Franciszkiem”. Pontyfikat obecnego następcy św. Piotra wywołuje wręcz skrajne emocje. Dla jednych jest symbolem przemiany w Kościele, przełamania jego skostnienia. Franciszek jest bardzo bezpośredni, znacznie bardziej, niż jego poprzednich Benedykt XVI, sięga też po nowe środki wyrazu, inaczej stawia akcenty, niż poprzednicy. Ma także swoje wady: jego ekspresja to bardziej ekspresja publicysty niż zdyscyplinowanego teologa akademickiego, przez co zdarzają mu się wypowiedzi, które można różnie interpretować (zwłaszcza te wygłoszone do dziennikarzy w ramach „homiletyki samolotowej”). Spore problemy interpretacyjne – w które nie chcę się tutaj wgłębiać – wzbudza adhortacja „Amoris laetitia”, zwłaszcza we fragmentach dotyczących udzielania sakramentu Eucharystii rozwodnikom żyjącym w nowych związkach. Innym problemem jest to, jakiej odpowiedzi należy udzielić na kryzys uchodźczy.
Oklep papieżem
W tym miejscu wieloznaczne wypowiedzi Franciszka prowadzą do rytualnego okładania się papieżem po głowach przez różne strony wewnątrzkościelnego sporu. Przynależący do, z grubsza, stronników „Kościoła otwartego” zamienili się miejscami z „konserwatystami”: tym razem papież ma być rzekomo po „ich” stronie, a konserwatyści „nie słuchają Papieża”, choć tak chętnie nawołują do tego, gdy chodzi o dyżurne ich tematy, takie jak np. aborcja. Zarzut o „niesłuchanie Papieża” przynosi często formę wręcz szantażu moralnego, a sprawa nie jest wcale prosta. Problem w tym, że łatwo stwierdzić, że Namiestnik Chrystusa jest przecież nieomylny tylko wtedy, gdy wypowiada się ex cathedra i tylko w sprawach wiary i moralności. Takie sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko, w związku z czym – spłycając – łatwo to zbyć odpowiedzią, że wszelkich tego typu wypowiedzi należy wysłuchać z pokorą, ale później można przejść nad nimi do porządku dziennego, jeśli nam nie będą odpowiadały. Gorzej, gdy ktoś zaczyna mieć wątpliwości, czy Papież w ogóle wypowiada się w sposób zgodny z Pismem św. i Tradycją. Coraz częściej można spotkać się z rozważaniami, czy aby Franciszek już nie popadł w herezję.
W tej sytuacji co bardziej konserwatywni (tego pojęcia używam w jego umownym znaczeniu, w takim, w jakim się powszechnie przyjęło, mając świadomość, że kategorie politologiczne nie do końca przystają do kościelnej rzeczywistości) katolicy wzywają polski Episkopat do tego, by „coś z tym zrobił”. Tomasz Terlikowski zachęca polskich biskupów do tego, by zajęli jednoznaczne stanowisko w sprawie „Amoris laetitia”, tak jak to już robią (choć z innych, niż by tego chciał Terlikowski, pozycji) biskupi w Niemczech, na Malcie, czy Filipinach. „Znowu możemy stać się przedmurzem chrześcijaństwa, jego obrońcami przed zgubnymi wpływami, takimi jakimi byliśmy w latach 60. ubiegłego wieku” – pisze publicysta, odnosząc się do czasów, gdy polscy hierarchowie bronili encykliki Pawła VI „Humanae vitae” przed jej zachodnimi „rozwadniaczami”. Różnica jednak polega na tym, że dziś to Polacy stanęliby w opozycji wobec następcy św. Piotra: nie jest bowiem tajemnicą, że mimo wezwań do dyskusji, Franciszkowi bliska jest bardziej „spolegliwa” interpretacja katolickiej etyki małżeńskiej.
Powściągliwi biskupi
Nie byłoby to zresztą niczym nowym. Warto przypomnieć, że prymas kard. Stefan Wyszyński – uczestnik Soboru Watykańskiego II – opóźniał wejście w życie niektóre z jego postanowień, z uwagi na znajomość potrzeb duszpasterskich Polaków, a także to, że mieliśmy wówczas w komunistycznym kraju większe zmartwienia, niż brak spolszczonej Mszy św. Nie doprowadziło to jednak do rozłamu, a wręcz przeciwnie: Polska nadal pozostaje jednym z najbardziej katolickich krajów na Świecie (przynajmniej gdy spojrzymy na odsetek osób ochrzczonych), a w połowie grudnia papież Franciszek podpisał dekret o heroiczności cnót Prymasa Tysiąclecia. Od tej chwili kard. Wyszyńskiego można tytułować sługą Bożym, i tylko uznanie cudu, jaki dokonał się za jego wstawiennictwem, dzieli nas od jego beatyfikacji.
Można domyślać się, że wielu polskich biskupów nie aprobuje bardziej spolegliwych zapisów „Amoris laetitia”. W trakcie zakończonego w 2015 roku synodu poświęconego w rodzinie abp. Stanisław Gądecki wyraźnie dystansował się od propozycji mogących być w sporze z tradycyjną nauką Kościoła. Na podstawie niektórych relacji (np. ks. Tomasza Jaklewicza z „Gościa Niedzielnego”) można wręcz wnioskować, że ich postawa zaważyła na tym, że w ostatecznym dokumencie końcowym nie znalazły się zapisy dotyczące udzielania Eucharystii rozwodnikom pozostającym w nowym związku.
Trudno powiedzieć, by polscy biskupi milczeli – już w czerwcu 2017 podkreślali, że „Amoris laetitia” wpisuje się w ciągłość katolickiego nauczania, co trudno uznać za głos polemiczny. Jednocześnie w tych kwestiach nie idą ani w kierunku, jakiego życzyliby sobie „modernizatorzy”, jak i „konserwatyści”. Faktem jest, że nie są w awangardzie apologii papieskiego podejścia, jak i nie są głównymi jej krytykami (a tacy znajdują się także wśród kardynałów). W ogóle można powiedzieć, że dość zręcznie tłumaczą Franciszkową mowę na „język polski”, czego swoją drogą wiele osób nie docenia. Takim działaniem jest choćby stosunek Episkopatu do kryzysu uchodźczego. Od miesięcy namawia on rządzących (bezskutecznie) do uruchomienia korytarzy humanitarnych dla najbardziej poszkodowanych przez wojnę. Do tego dochodzą praktyczne działania, takie jak funkcjonujący od października 2016 roku program pomocy poszkodowanym przez wojnę w Syrii Rodzina Rodzinie, prowadzony przez Caritas, w którą zaangażowały się do tej pory tysiące polskich rodzin, wspólnot zakonnych, firm czy kapłanów. Organizowane są także zbiórki w parafiach, a abp Gądecki wezwał do gotowości do przyjmowania do parafii po jednej rodzinie uchodźców na… dzień przed papieżem Franciszkiem.
Proboszcz na zagrodzie…
Te propozycje spotykają się jednak z dość chłodnym podejściem kapłanów. Z jednej strony – trudno się dziwić. To oni mają być ostatecznie wykonawcami dobrodusznych i wspaniałomyślnych propozycji hierarchów, a jednocześnie znają podejście własnych parafian i, co nie jest bez znaczenia, także możliwości finansowe. To także oni muszą świecić oczyma przed wiernymi, gdy kolejny raz w Watykanie (albo w drodze powietrznej z, lub do) padnie jakaś nieprecyzyjna uwaga Ojca Świętego, to oni także spotykają się z żywymi problemami w konfesjonałach. Nic dziwnego więc, że niektórzy chcą „przeczekać” papieża, który nie wydaje się kompatybilny z dotychczasowym doświadczeniem. Z drugiej strony objawia się w tym chęć bycia lokalnym liderem. „Papież jest daleko, a tutaj jestem ja” – myśli sobie pewnie niejeden proboszcz. W Polsce tak się złożyło, że katolicyzm łączy się najczęściej (choć nie zawsze) z prawicowymi poglądami politycznymi. I z tej perspektywy postawy Franciszka – otwartego na teologię wyzwolenia, który swoją drugą encyklikę „Laudato si” poświęcił ekologii – są dla wielu niezrozumiałe. Zwłaszcza dla tych, którzy główną misję Kościoła widzą w walce z lewactwem, homomałżeństwami i aborcją. To ważne kwestie, ale nie jedyne ważne.
Do tego dochodzi jeszcze ten problem, że obok tych, którzy starają się regularnie rozwijać i dokształcać, wielu księży (oczywiście nie wszyscy, żeby była jasność), owych problematycznych dokumentów zwyczajnie… nie czyta. Mogliby wtedy zauważyć, że ów „ekologizm” Franciszka można znaleźć np. w „Centesimus annus” Jana Pawła II. W nauczaniu niektórym wystarczy jednak rytualne powoływanie się na papieża-Polaka, choć przecież od jego śmierci minęło już kilkanaście lat, jeden pełen pontyfikat teologicznego giganta, jakim był Benedykt XVI, a także trwające urzędowanie Franciszka, sypiącego bon motami (także tymi, które nie budzą wątpliwości), które aż proszą o zacytowanie. Z – eufemistycznie rzecz ujmując – wymagającym pontyfikatem można się zmierzyć, ale można go też przespać.
Schizma jest w nas
Największego zagrożenia nie widziałbym jednak w stosunku kapłanów czy wiernych świeckich do aktualnego Papieża. Problem jest jeszcze głębszy, bo co z tego nawet, że Franciszek, biskupi czy księża głosiliby i działali jak najlepiej, skoro wielu wiernych ma to w… głębokim poważaniu. Dobrze przedstawili to twórcy „Ucha Prezesa”, w którym to prezydencki rzecznik Krzysztof (wiadomo który) mówi kardynałowi Kazimierzowi (wiadomo któremu), że Polacy to potrzebują księdza, gdy trzeba dziecko ochrzcić albo dziadka pochować. A tak poza tym – to swoje wiedzą i nikt im niczego mówić nie musi. Jarema Piekutowski pokazuje w swoim tekście, jak nie raz odbiegają od siebie poglądy Polaków od nauki Kościoła. Ale chodzi także o kwestie mniej doktrynalne, a ważne z punktu widzenia towarzyszenia Kościoła Polakom w codzienności. Dobrze widać to po reakcji na postawę abp. Gądeckiego wobec kryzysu wokół ustaw sądowych w lipcu 2017 roku, kiedy to przewodniczący Episkopatu podziękował prezydentowi Andrzejowi Dudzie za postawę wobec ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, czyli – mówiąc krótko – ich zawetowania. Ktoś może powiedzieć, że było to „mieszanie się do polityki”. Takie podejście można mieć jedynie, gdy stawia się chrześcijańską hierarchię wartości na głowie i ceni bardziej ziemską polityczność nad sprawy ostateczne. Wczytując się w list do prezydenta można je zrozumieć jako nawoływanie do opamiętania się w rewolucyjnym reformatorstwie, a także, w powiązaniu z wypowiedziami innych hierarchów, do cofnięcia się stron politycznego konfliktu w tył, dla zachowania pokoju społecznego. Jak bowiem słusznie stwierdził Tomasz Terlikowski (sam twierdzi, że nie on pierwszy), „w Polsce powoli dochodzimy do sytuacji, w której Kościół ma członków, a partie polityczne (a niekiedy polityczne siły) mają wyznawców”.
To poważny problem, bo stawia na głowie hierarchię wartości, jaką wyznawać powinien każdy katolik. Najważniejszy jest Jezus Chrystus, nie zaś Prezes, czy Przewodniczący, a gdy on jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu. Okazuje się jednak, że w życiu społecznym zasady, jakich uczy Kościół w odniesieniu do samego siebie („W rzeczach koniecznych jedność, w wątpliwych wolność, we wszystkich miłość” – by zacytować św. Augustyna) nijak mają się do społecznej rzeczywistości. Rzadko zastanawiamy się, jak poważne, także dla rzeczy ostatecznych, mają nasze postawy wobec tego, co dzieje się tu i teraz. Prawdziwa schizma przechodzi przez nas samych.
© Stefan Sękowski
2 stycznia 2018
źródło publikacji:
www.nowakonfederacja.pl
2 stycznia 2018
źródło publikacji:
www.nowakonfederacja.pl
Ilustracja © Servizio Fotografico L'Osservatore Romano
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz