Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Gurowszczyzna. Wojna, czy walka o pokój? Niemieckie owczarki szczerzą kły

Gurowszczyzna

        „I wszechsłowiańscy marzyciele zebrani w malowniczą trupę z byle mistycznym kpem na czele – całujcie mnie wszyscy w dupę!” - pisał Julian Tuwim w słynnym „Wierszu, w którym autor uprasza liczne zastępy bliźnich, a by go w dupę pocałowali”. Coś jest na rzeczy, bo „słowiaństwo”, to tylko pseudonim rosyjskiego programu politycznego dla „bliskiej zagranicy”. W rosyjskiej retoryce politycznej „bliska zagranica” to rodzaj skrótu myślowego; jak już nie możecie inaczej wytrzymać, to bądźcie sobie odrębni, ale się nas słuchajcie! Oczywiście wprost takich rzeczy powiedzieć nie można, to znaczy oczywiście można – ale nie bardzo wypada i nie byłoby to wskazane z punktu widzenia roztropności rządzenia - dlatego program „bliskiej zagranicy” opakowany jest w „słowiaństwo”, rodzaj „opakowania zastępczego” znanego z czasów pierwszej komuny: „Na stole węgorz z drobiu w opakowaniu zastępczym”. Domieszka mistycyzmu w tym opakowaniu jest wyjątkowo duża – ale każdy mistycyzm uważam za rodzaj blagi. Próbowałem kiedyś czytać mistyków, ale miałem wrażenie, że to po prostu bełkot ludzi nie mających pojęcia, co właściwie chcą powiedzieć.
To już wolę francuską ścisłość, z której kiedyś Francuzi byli tak dumni, że nawet stworzyli sentencję: ce qui n’est pas clair, n’est pas francais (co nie jest jasne, nie jest francuskie) – bo nawet bardzo skomplikowaną rzecz można wytłumaczyć również dziecku, pod jednym warunkiem – że ten, który tłumaczy, sam to rozumie. Przeciwieństwem francuskiej ścisłości jest „mistycyzm” filozofii niemieckiej, której szczytowym osiągnięciem jest bełkot Hegla. U niego każde słowo ma inne znaczenie, niż w języku potocznym, więc najpierw trzeba opanować ten wokabularz – a jeśli ktoś już przez to przebrnie, to ryzykuje, że zgłupieje doszczętnie. Toteż mnóstwo Niemców pod wpływem tej filozofii zgłupiało, a skoro zgłupieli Niemcy, to cóż dopiero mówić o generalnie gorzej wykształconych, a więc bardziej podatnych na blagę Rosjanach? Nie bez kozery mawiano, że co Francuz wymyśli, to Niemiec zrobi, Polak polubi, a Ruski głupi wszystko kupi. Czyż nie z tego właśnie powodu – jak w swojej „Historii filozofii” wspomina en passant prof. Władysław Tatarkiewicz - „marksizm w Związku Radzieckim został przyjęty powszechnie i bez zastrzeżeń”? Inna sprawa, że nie od razu. Rozmawiałem kiedyś w Budapeszcie z przyjaciółką mojej siostry Tatianą, która pochodziła z Suzdala, a więc – z rdzennej Rosji. Podczas kolacji, na którą siostra ją zaprosiła, powiedziałem jej, że my, Polacy, w sprawie komunizmu jesteśmy właściwie niewinni, bo padliśmy ofiarą zarazy, którą wy, Rosjanie, do nas przywlekliście. Oburzona Tatiana zaczęła mi tedy wyliczać: a Lenin, to kto? Rosjanin, czy Żyd? A Stalin to kto? Rosjanin, czy Gruzin? A Dzierżyński to kto? Rosjanin, czy Polak? A Trocki, to kto? Rosjanin, czy Żyd? - i kontynuowała tę wyliczankę, by z naciskiem zakończyć następującą konkluzją: naród rosyjski najdłużej opierał się bolszewizmowi i to z bronią w ręku! Nie mogłem nie przyznać jej racji – ale wydaje mi się, że dzisiaj niestety niewielu Rosjan myśli tak, jak ta, zresztą już świętej pamięci, Tatiana i że opór rosyjskiego narodu przeciw bolszewikom nie jest w dzisiejszej rosyjskiej publicystyce specjalnie, albo nawet w ogóle, eksponowany. Dominuje Wielka Wojna Ojczyźniana, w której cieniu tamte zmagania giną w niepamięci. Inna sprawa, że – jak zauważył francuski socjolog Jerzy Sorel - „trzeba odwoływać się do obrazów, które razem, jeszcze przed wszelką rozważną analizą, mogą wywołać masę uczuć...” Podobnie uważali Leon Petrażycki i Vilifredo Pareto – że na zachowanie społeczeństw i narodów najsilniej oddziałują właśnie uczucia, nawet całkowicie irracjonalne. Mieliśmy znakomitą ilustrację tego spostrzeżenia podczas demonstracji, jakie przewaliły się przez nasz nieszczęśliwy kraj „w obronie praworządności”. Nikt oczywiście tego otwarcie nie przyzna, ale motorem tych manifestacji była całkowicie irracjonalna nienawiść do Jarosława Kaczyńskiego, wywołana uporczywą propagandą. Ale Albert Sorel, francuski historyk, zauważa z kolei, że „nie panuje się nad pasją, której się nie rozumie, nie rządzi się ludźmi przez pogardę, albo przez nienawiść”. Dlatego właśnie biedny Grzesio Schetyna do tego stopnia uzależnił się od Jarosława Kaczyńskiego, do tego stopnia stał się kaczocentryczny, że gdyby prezes Kaczyński się przeziębił, to nie wiedziałby co właściwie myśli. Otóż tenże Sorel powiedział też, że naród, który nie ma wolności, powinien mieć przynajmniej ojczyznę. Naród rosyjski, zwłaszcza chłopi pańszczyźniani, wolności był pozbawiony – ale już cesarz Aleksander I dał mu poczucie ojczyzny – chłopi służący w rosyjskiej armii, która wypędzała z Rosji Napoleona, zyskali poczucie, że wyzwalają ojczyznę. Powtórzyło się to za Stalina, który – gdy już ochłonął z przerażenia i przygnębienia po niemieckim uderzeniu w czerwcu 1941 roku – zwrócił się do narodu wedle starodawnej, chrześcijańskiej formuły, którą zapamiętał z czasów pobytu w seminarium duchownym w Tyflisie: „siostry i bracia!” I chociaż trzy lata później najliczniejszą grupę cudzoziemców walczących po stronie niemieckiej stanowili Rosjanie, a ściślej – obywatele sowieccy – to dzisiaj Wojna Ojczyźniana pozostaje najważniejszym składnikiem rosyjskiej tożsamości.

        Toteż kiedy w 1996 roku zostałem poproszony, by przybyłej do Warszawy delegacji Dumy rosyjskiej referować punkt widzenia prawicy na różne sprawy, spotkałem się z ciekawą uwagą jednego z deputowanych. - Dlaczego – zapytał - tak wpychacie się do tego NATO – a był to okres, kiedy przystąpienie do NATO było priorytetem polskiej polityki zagranicznej. - Boicie się Żyrynowskiego? Przecież to wariat! Przecież jest OBWE, więc po co wam to NATO? Odpowiedziałem, że panowie lepiej znacie pana Żyrynowskiego, niż ja, to przecież wasz kolega, więc skoro pan twierdzi, że to wariat, to mnie nawet przez grzeczność nie wypada zaprzeczać. Ale przed rokiem pan Żyrynowski wysunął pod naszym adresem ciekawą propozycję. Jeśli my, Polacy, zgodzimy się zostać „Słowianami” - a panowie wiecie; Słowianin, to taki Rosjanin, tylko trochę gorszy – to on obiecywał nam, że Rosja zaprosi Polskę do udziału w rozbiorze Ukrainy. Wyraził to w ten sposób, że będziemy mogli wrócić do rozmów o granicy na Zbruczu – no ale to właśnie zaproszenie do rozbioru Ukrainy. Jeśli natomiast my nie zgodzimy się zostać „Słowianami”, to pan Żyrynowski nam groził, że Rosja zaprosi Niemcy do udziału w rozbiorze Polski. Wyraził tę myśl w ten sposób, że Rosja postawi wtedy na porządku dziennym sprawę politycznej przyszłości Prus Wschodnich – no ale to oznacza rozbiór Polski. To bardzo ciekawa propozycja i nie ma w niej niczego osobliwego, może z wyjątkiem tego, że Polacy dopiero powinni się zdecydować, czy chcą być „Słowianami”, czy nie. Ta freudowska pomyłka pana Żyrynowskiego potwierdza podejrzenia, że „słowiaństwo” nie oznacza żadnej rasy, tylko jest pseudonimem rosyjskiego, mocarstwowego programu politycznego. Co do OBWE, to ona oczywiście istnieje – ale w razie czego mogłaby wystawić nam w sukurs batalion maszyn do pisania uroczystych protestów. Tymczasem NATO – cokolwiek by o nim nie powiedzieć, jest sojuszem wojskowym i reprezentuje sporą siłę. Odpowiadając zatem na pytanie, dlaczego „wpychamy się” do NATO, zacznę od tego, że chcielibyśmy utrzymać niepodległość. Albo nam się to uda, albo nie. Może bowiem się nie udać na przykład dlatego, że wy, Rosjanie, zrobicie coś okropnego. To jeszcze nie musi być tragedia, chociaż oczywiście wolelibyśmy utrzymać niepodległość. Ale to, czy to będzie tragedia, czy nie, zależy od tego, kto wtedy stałby na czele Rosji. Gdyby to był ktoś taki, jak Sergiusz Witte, czy Piotr Stołypin, gdyby w Rosji panowała rynkowa gospodarka i liberalne prawo, gdybyście nie próbowali przerabiać nas na jakichś „Słowian”, czy „ludzi sowieckich”, to jakoś byśmy to wytrzymali. Gdyby jednak na czele Rosji stał wtedy ktoś taki, jak Józef Stalin, to wy sami najlepiej wiecie, że trzeba uciekać od was jak najdalej. I my, poprzez uczestnictwo w NATO, chcemy zachować sobie szybką ścieżkę ewakuacji. Dostałem od nich potem list z podziękowaniem za „szczere wypowiedzi”.

        Warto jednak zauważyć, że „słowiaństwo” nie jest bynajmniej wynalazkiem nowym i że miało swoich wyznawców, a nawet gorliwych wyznawców również po stronie polskiej. Jednym z nich był Adam hrabia Gurowski herbu Wczele. Początkowo uczestniczył w spisku Piotra Wysockiego, a potem – w Powstaniu Listopadowym, gdzie za udział w walkach został awansowany na oficera, a nawet udekorowany orderem Virtuti Militari. Potem wyemigrował i wespół z Joachimem Lelewelem tworzył Komitet Narodowy Polski – aż w roku 1934 zmienił swoje poglądy radykalnie. 8 września tegoż roku na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” poprosił Mikołaja I o amnestię i pozwolenie na powrót do Królestwa Kongresowego, „ponieważ mi i historia i własne, choć późne doświadczenie dowiodło, że charakter polityczny współrodaków nie czyni ich sposobnymi do posiadania niepodległej egzystencji”. Następnie w broszurze wydanej w języku francuskim zalecał Polakom „szukanie ojczyzny w wielkim zespole Słowiańszczyzny, w Rosji”. Słowem – dokonał apostazji narodowej, pomawiając „współrodaków” o organiczną niezdolność do posiadania własnego państwa. Mikołaj I, chociaż pozwolił Gurowskiemu wrócić do Królestwa, to jednak nakazał, by „bestii tej” nie wierzyć. Najwyraźniej i on, podobnie jak pruski Fryderyk Wielki uważał, że wprawdzie można posługiwać się kanaliami, ale nie wolno się z nimi spoufalać. Tymczasem „bestia” posuwała się w apostazji narodowej coraz dalej i w 1848 roku we Florencji opublikowała broszurę „Panslawizm”, w której zaprezentowała się jako zwolennik „roztopienia się starego narodu polskiego w rusoslawizmie”. Ponieważ Mikołaj nie reagował w oczekiwany sposób na te umizgi, Gurowski utracił wiarę w carat, a swoje sentymenty przerzucił na „lud rosyjski”, w którym spenetrował „ziarna lepszego przeznaczenia dla całej słowiańskiej rasy”. Słowem – popadł w mistycyzm, vulgo „odlot”, rodzaj dostojewszczyzny, którą rosyjskie GRU aplikuje rozmaitym naiwniakom jako pierwszorzędną strawę duchową, a ci się nią zaprawiają i upijają, niczym mikrocefale michnikowszczyną.

Niemieckie owczarki szczerzą kły


        Niemiecki owczarek umieszczony na fasadzie Komisji Europejskiej, czyli Jan Klaudiusz Juncker, po rozmowie z Naszą Złotą Panią, która niedawno przywołała go przed swoje oblicze, nabrał niesłychanego wigoru i przedstawił projekt połączenia Rady Europejskiej z Komisją – nie z myślą o sobie, co to, to nie, tylko w intencji uproszczenia unijnego procesu decyzyjnego. W Unii Europejskiej panuje dotąd tak zachwalany trójpodział władzy, w którym Rada Europejska pełni rolę władzy ustawodawczej, podczas gdy Komisja – rolę władzy wykonawczej. Ale co było dobre na jednym etapie, wcale nie musi być dobre na etapie następnym. A właśnie Unia Europejska weszła w etap następny, zwiastowany zresztą zaraz po ogłoszeniu wyników brytyjskiego referendum w sprawie Brexitu. Nawiasem mówiąc, nie jest wykluczone, że Wielką Brytanię, której status w Unii Europejskiej, z uwagi na liczbę wyłączeń, bardziej przypomina status obserwatora, niż członka, Niemcy postanowiły z UE wycisnąć, ale tak, by wyglądało to na inicjatywę samych Brytyjczyków. Kiedy bowiem ważyły się losy referendum, a liczba zwolenników Brexitu była prawie identyczna z liczbą jego przeciwników, Komisja Europejska podała wiadomość oficjalną, ale fałszywą – że do Unii wejdzie Turcja. Po jej ogłoszeniu liczba zwolenników Brexitu wzrosła, a kiedy referendum w Wielkiej Brytanii już się odbyło, Komisja Europejska tę rewelację zdementowała. Więc wkrótce po ogłoszeniu wyników brytyjskiego referendum zebrana w Berlinie „wielka trójka” w osobach Naszej Złotej Pani Adolfiny, francuskiego prezydenta Franciszka Hollanda i włoskiego premiera Mateusza Rienzi, opowiedziała się za „pogłębianiem integracji w UE”, czyli wprowadzaniem pruskiej dyscypliny. Czym się może skończyć przywracanie pruskiej dyscypliny? A czymże innym, jak nie utworzeniem IV Rzeszy – oczywiście bez ostentacji i fanfar – ale przecież nie o fanfary tu chodzi, tylko – jak to ujmował pruski filozof Emmanuel Kant – o „rzecz samą w sobie”? Inicjatywa Jana Klaudiusza Junckera wychodzi temu naprzeciw, bo jużci – w IV Rzeszy nie może być wielu Fuhrerów, tylko – jak na Rzeszę przystało – jeden. Realizacja tego pomysłu oznaczałaby, że Donald Tusk może utracić swoje stanowisko, ale jeśli nawet, to Nasza Złota Pani coś tam zastępczego mu obmyśli, by w dobrej kondycji, również finansowej, dotrwał do roku 2020, kiedy to w naszym nieszczęśliwym kraju odbędą się wybory prezydenckie, w których Donald Tusk będzie faworytem Naszej Złotej Pani i do Pałacu Namiestnikowskiego wjedzie na białym koniu. Przy okazji Jan Klaudiusz Juncker przypomniał, że praworządność polega na respektowaniu wyroków sądowych, co było zawoalowanym ostrzeżeniem wobec Polski, której drugi niemiecki owczarek w osobie Fransa Timmermansa przedstawił ultimatum że jeśli obecni sędziowie Sądu najwyższego w Polsce zostaną zmuszeni do odejścia ze stanowisk, to Komisja uruchomi sławny art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej, stanowiący, że na wniosek jednej trzeciej państw członkowskich, Parlamentu Europejskiego, albo Komisji Europejskiej, Rada Europejska może stwierdzić „istnienie wyraźnego ryzyka” poważnego naruszenia przez państwo wartości unijnych. Zgodnie z ustępem 2, po wezwaniu podejrzanego państwa do przedstawienia swoich uwag, Rada może jednomyślnie stwierdzić „poważne i stałe naruszenie” wspomnianych „wartości”. W takiej sytuacji kwalifikowaną większością głosów Rada może pozbawić napiętnowane państwo prawa głosowania w organach UE, przy czym obowiązki tego państwa względem UE cały czas pozostają „wiążące”. Chodzi przede wszystkim o obowiązek wpłacania składki. Tedy już następnego dnia po wyborach w Niemczech, w następstwie których Nasza Złota Pani pokona swojego rywala Martina Schulza, na którego tle prezentuje się niczym gołąbek pokoju, a więc już 25 września Komisja Europejska wyznaczyła termin posiedzenia poświęconego ostatecznemu rozwiązaniu kwestii polskiej. Przypomnienie przez Jana Klaudiusza Junckera obowiązku respektowania wyroków sądowych było rodzajem ostrzeżenia pod adresem Polski i Węgier, że dalsza odmowa podporządkowania się decyzjom Naszej Złotej Pani w sprawie kontyngentów „uchodźców” może zakończyć się wezwaniem przed niezawisły – jakże by inaczej! - Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu, który już będzie wiedział, jakie piękne wyroki przysolić. Rzecz jest w tym, że wprawdzie w traktatach nie jest zapisane, że Polska ma powtarzać każde głupstwo, na jakie wpadną w Berlinie, a traktat lizboński ustanawia nawet tzw. zasadę przekazania – że mianowicie władze UE, a więc – Unia Europejska – ma tylko takie kompetencje, jakie przekażą jej państwa członkowskie. Mogłoby się zatem wydawać, że jest bezpiecznie, ale niestety nie jest, bo traktat lizboński ustanawia też tzw. „zasadę lojalnej współpracy”, która głosi, że państwa członkowskie muszą „powstrzymać się przed każdym działaniem, które mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej”. Oczywiście niezależnie od zakresu kompetencji przekazanych. W ten sposób, pod osłoną listka figowego w postaci „zasady przekazania”, suwerenność polityczna jest z państw członkowskich cierpliwie i metodycznie wypłukiwana, a sprawa „relokacji” jest znakomitym tego przykładem. Uznana ona została że „cel Unii Europejskiej” i przy pomocy tego prostego, jak budowa cepa, zabiegu, za pośrednictwem niezawisłego – jakże by inaczej! - Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, każde nieposłuszne państwo będzie postawione do pionu. Pewnie dlatego prezes Kaczyński, który w roku 2003 i 2008 stręczył współobywatelom nie tylko Anschluss ale i ratyfikację traktatu lizbońskiego, podczas ostatniej miesięcznicy smoleńskiej buńczucznie zadeklarował, że jeśli nawet będziemy w Europie osamotnieni, no to będziemy. Jak zwykle zatem myli się biegający po Krakowie za filozofa pan prof. Jan Hartman, że właściwie „już nie jesteśmy” w UE. Jesteśmy, jak najbardziej i pozostaniemy, żeby tam nie wiem co, bo nikt Polski z UE wyprowadzać nie zamierza. Hałasy w sprawie reparacji wojennych od Niemiec, to jest tylko takie makagigi, które po wyczerpaniu się wkrótce paliwa smoleńskiego, ma utrzymywać wyznawców prezesa Kaczyńskiego w stanie politycznego podniecenia i w przekonaniu, że właśnie on jest mężem opatrznościowym, co to własną piersią... - i tak dalej. Najlepszą ilustracją jest zachowanie ministra Waszczykowskiego, który pytany, kiedy w takim razie rząd formalnie wystąpi do Niemiec o wypłacenie reparacji, zapierał się rękami i nogami. Czym innym jest bowiem produkowanie na użytek krajowych wyznawców publicystycznych „ekspertyz” Biura Analiz Sejmowych (jeśli inne decyzje rządu podejmowane są na podstawie podobnych „ekspertyz”, to niech Bóg ma nas w swojej opiece!), a czym innym – formalna inicjatywa w tej sprawie, która prawdopodobnie byłaby przyjęta z zaskoczeniem nie tylko przez Niemcy, ale i przez państwa uczestniczące w konferencji w Poczdamie, która reparacje od Niemiec dla Polski przyznała w ramach reparacji dla Związku Sowieckiego. W tej sytuacji nawet życzliwy dotąd Episkopat przestrzegł pana prezesa Kaczyńskiego przez hazardowaniem całym państwem dla tego rodzaju partyjnych korzyści.

Wojna, czy walka o pokój?


        Udana próba zdetonowania bomby wodorowej, przeprowadzona w Korei Północnej, postawiła na nogi nie tyle może cały świat, co wielkie mocarstwa, no i oczywiście – komentatorów, którzy usiłują przedrzeć się przez zasłonę zakrywającą przyszłość – bo takich, co mówią „jak jest” jest stosunkowo wielu, natomiast takich, co potrafią powiedzieć „jak będzie” jest już zdecydowanie mniej. Dlatego też resortowa „Stokrotka”, w momentach gwałtownego wzrostu poziomu „dramatyzmu” w stosunkach międzynarodowych, albo nawet i krajowych, nie poprzestaje na panu pośle Niesiołowskim, ani nawet na panu mecenasie Romanie Giertychu, co to przeszedł na Jasną Stronę Mocy, tylko woła do studia w TVN pana generała Marka Dukaczewskiego, a jak sytuacja wydaje się bardziej skomplikowana – to i pana generała Gromosława Czempińskiego, no a oni mówią nie tylko „jak jest”, ale również - „jak będzie”. I dopiero wtedy komentatorzy niezależnych mediów głównego nurtu wiedzą, w jaki sposób nawijać; albo zgodnie z linią nakreśloną przez generalicję, albo przeciwnie – niezgodnie – w zależności od tego, kto im płaci: czy stare kiejkuty, czy rząd.

        Więc po udanej próbie zdetonowania bomby wodorowej prawdopodobieństwo wybuchu wojny w komentarzach gwałtownie wzrosło, chociaż nie brakuje i takich, którzy w wybuch wojny nie wierzą i to nawet nie dlatego, że ostatnią wojną była wojna w Wietnamie, a później już żadnych wojen nie było, tylko operacje pokojowe, misje stabilizacyjne i temu podobne operacje. Różnica między nimi polega przede wszystkim na tym, że w odróżnieniu od wojny, którą można albo wygrać, albo przegrać, operacji pokojowych, czy misji stabilizacyjnych ani wygrać ani przegrać nie można. To jest właśnie jedna z przyczyn rosnącej popularności tych form walki o pokój, bo pozwalają one Umiłowanym Przywódcom na unikniecie odpowiedzi na kłopotliwe pytania, czy państwo wojujące wygrało wojnę, czy przegrało. Przekonałem się o tym osobiście, kiedy po zarządzonej przez pana ministra obrony narodowej Bogdana Klicha ewakuacji polskiego kontyngentu z Iraku, po staroświecku zapytałem, czy wygraliśmy tę wojnę, czy przegrali. Bo skorośmy wygrali, no to gdzie są łupy, gdzie są jeńcy i branki – a skorośmy przegrali, to kogo trzeba by postawić za to pod ścianką. Głuche milczenie było mi odpowiedzią i dopiero wtedy zrozumiałem, ze Polska nie prowadziła w Iraku żadnej wojny, tylko uczestniczyła w operacji pokojowej, albo misji stabilizacyjnej, której z natury rzeczy ani wygrać, ani przegrać nie można. Na wszelki jednak wypadek, ponieważ – jak przestrzega poeta - „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” - Umiłowani Przywódcy postarali się o zniesienie kary śmierci NAWET W CZASIE WOJNY! Stosowny traktat Polska ratyfikowała w roku 2013 piórem pana prezydenta Komorowskiego. W tej sytuacji jest jasne, że żadnych wojen prowadzić nie możemy, bo cóż oznacza wyeliminowanie kary śmierci bez względu na okoliczności? Ano to, że żaden organ władzy publicznej nie może wydać zarządzenia, które skutkowałoby pozbawieniem życia jakiegokolwiek człowieka. W tej sytuacji żołnierze mogliby nieprzyjaciół co najwyżej chwytać żywcem i dlatego trudno dziwić się przedstawicielom totalnej opozycji, którzy krytykują dokonanie przez MON zakupu karabinów „Grot” w radomskim „Łuczniku” za pół miliarda złotych. Rzeczywiście – po co wojsku karabiny, skoro nikomu nie wolno wydać rozkazu otwarcia ognia? Pewnie dlatego MON wcześniej zakupił 6 milionów sztuk ślepej amunicji w zakładach Mesko. W ten sposób i wilk będzie syty i owca cała – tak, jak na Ukrainie, gdzie – jeśli wierzyć komunikatom - w wyniku tygodniowych „zaciętych walk” ginie wszystkiego 3 albo 4 żołnierzy. Jeśli wojsko jest wyposażone w ślepą amunicję, to hałasu jest tak samo dużo, jak przy amunicji ostrej, ale straty w ludziach gwałtownie spadają. Dzięki temu operacje pokojowe czy misje stabilizacyjne, z natury rzeczy humanitarne, jeszcze bardziej zyskują na humanitaryzmie – i o to właśnie chodzi. Nie na tym bowiem polega sztuka, by przy pierwszej nadarzającej się okazji zarobić kulkę, tylko, żeby walcząc o pokój, spokojnie doczekać emerytury, która – jak wiadomo – jest najważniejszym celem życia człowieka. Gdyby tak nie było, to życie obywateli nie zostałoby w całości podporządkowane rosnącym wymaganiom systemu ubezpieczeń społecznych, a skoro zostało, no to nie ma innej możliwości: celem życia człowieka jest emerytura.

        Ale to są ogólne zasady, a jak nas poucza doświadczenie życiowe, od każdej zasady są wyjątki, które ją potwierdzają. I Korea Północna może być takim wyjątkiem, który polega na tym, że tamtejsi Umiłowani Przywódcy mogą uważać, że z tą wojną, to wszystko naprawdę. Co więcej – reprezentując pewne staroświeckie podejście do spraw międzynarodowych, mogą nie przyjmować do wiadomości faktu zastąpienia wojen operacjami pokojowymi lub misjami stabilizacyjnymi. Na taką możliwość wskazywałaby właśnie udana próba zdetonowania bomby wodorowej. Ta sytuacja stawia w potężnym dysonansie poznawczym zwłaszcza intelektualistów, co to naprawdę uważają, że „wszyscy ludzie będą braćmi” i tak dalej. Owszem, ale jeśli nawet będą, to wiadomo przecież, że jeden brat jest zawsze starszy, a drugi młodszy i w związku z tym któryś powinien któremuś ustąpić. No jasne – ale który któremu? Na to pytanie nie ma wyraźnej odpowiedzi, nawet jeśli niektórzy powiadają, że na ustępstwa powinien iść „mądrzejszy”. Może tak bywa i to by nawet wyjaśniało przyczynę, dla której świat w zastraszającym tempie głupieje – ale obawiam się, że nie wszyscy ten pogląd podzielają – i to jest chyba przyczyna wojen. Co więcej – wydaje mi się, że dla Umiłowanych Przywódców, którzy przynajmniej dla oka wyznają braterstwo ludów – istnienie państwa, które tej wiary nie podziela, może być bardzo wygodnym narzędziem obezwładniania rozmaitych Guliwerów. Jak wiadomo, potężnego Guliwera nie spętali żadni podobni mu Guliwerowie, tylko Lilipuci, którym ta sztuka udała się tylko dlatego, że Guliwer zasnął na plaży, wyczerpany walką z morskimi bałwanami. Warto zwrócić na to uwagę, bo oprócz bałwanów morskich są jeszcze inne bałwany, z którymi walka bywa jeszcze bardziej wyczerpująca. Na przykład takie, które – jak powiada Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” - dostają się „w szpony hipostaz”, co w przełożeniu na język ludzki oznacza, że padają ofiarą własnych urojeń, a konkretnie – własnej propagandy. Mnóstwo takich jest w Europie, a zwłaszcza – w instytucjach Unii Europejskiej - i to właśnie im zawdzięczamy kryzys migracyjny i rozmaite inne paroksyzmy, no i oczywiście – w Stanach Zjednoczonych, gdzie z całą energią uderzają w prezydenta Donalda Trumpa.


© Stanisław Michalkiewicz
16-19 września 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2