Mimo to poznawałem bez pomyłki.
San płynął tak samo jak kiedyś, tocząc się zakolami i rozlewając po kamienistych nabrzeżach, wysłanych płaskimi kamieniami, znakomitymi do puszczania kaczek. Patrząc teraz na tę rzekę, zdawało mi się, że wciąż jeszcze słyszę plaskanie kijanek, którymi kobiety biły pranie. W wieczornej ciszy ich odgłos niósł się po wodzie daleko, uspokajał i wyciszał.
Słońce chyliło się ku zachodowi, na polach kończono już robotę, wozy wracały i dzień chylił się i gotował do odpoczynku.
Wtedy właśnie słychać było to pranie.
O ile pamiętam, kobiety w naszych stronach pracowały bez przerwy. Zresztą co ja mówię o naszych stronach?! Tak było jak Polska długa i szeroka, jak świat światem, a nawet galaktyka galaktyką! O ile mężczyźni mieli swój czas w niedzielę, po sumie, kiedy to w białej koszuli bez kołnierzyka i w rozpiętej kamizelce siadywali w cienistym sadzie albo na przyzbie i palili, o tyle jedynym odpoczynkiem kobiety była jedna jedyna godzina w kościele, podczas której mogła (o ile mogła!) usiąść w kościelnym babińcu i pomodlić się do swojej Panny Możnej, Panny Łaskawej, pośpiewać pieśni i nabożnie posłuchać Mszy Świętej. W domu kobiety nie siadały nigdy, a jeśli już, to na brzeżku ławki czy krzesła i pojadały zupinę, patrząc, czy inni mają. Kobiety nie siadały, bo cały ten wiejski świat spoczywał na ich barkach. Wstawały przed świtem, do udoju, do zwierząt, do oporządzenia domu, nagotowania jedzenia, a potem szły w pole, gdzie niejednokrotnie zgięte wpół, pracowały do zmierzchu. Wpół!
Widziałem je przy żęciu sierpem, kopaniu kartofli, oczynianiu buraków, przy żniwach, wiązaniu snopów, przy młocce itd., itd. Samo takie żęcie sierpem to była tortura trudna do wyobrażenia! Już nawet nie praca, a raczej katorga. To była praca na dwie ręce, w głębokim pochyleniu, w skwarze dnia i upału, w pocie czoła, podczas której tylko od czasu do czasu można było wyprostować się z wysileniem i ręką z sierpem poprawić chustkę na głowie, poskrobać się końcem ostrza i popatrzeć na słoneczko, które wysoko jeszcze było, wysoko. Takim właśnie poskrobaniem Stefka Sulakowa wyjęła sobie oko i mimo przykładania krwawnika straciła je na zawsze. A czy po tym morderczym dniu mogły się chociaż uwalić na hamaku i przespać? A czy po całodziennej katordze mogły pójść na masaż i do sauny? A skądże znowu! Przecież trzeba było jeszcze dać chłopu jeść, oprać go, wygodzić mu pod pierzyną, dzieci nakarmić, kury nakarmić, świniom do koryta pomyj nalać... Toż to była nieustanna robota, której niezrobienie bolało, oj bolało! I polska wieś stała tymi kobietami.
No więc stałem teraz nad moją rzeką i wsłuchiwałem się w plusk wody, dalekie porykiwanie bydła i szczekanie wioskowych psów. Wszystkie te głosy woda Sanu niosła wzdłuż brzegów, na których chwiały się łozy, a wierzby zwieszały nisko swoje gałęzie.
San był zawsze blisko nas. Bywało, że przedwiosennym czasem wylewał i niszczył bliskie pola, ale zwykle był przyjazny. Byli tacy, którzy łowili w nim ryby, inni czerpali żwir, a jeszcze inni kąpali się i w czasie upałów wylegiwali na brzegach. Dla niektórych był jedyną łazienką, w której mogli się do woli wypluskać.
W skwarny, lipcowy dzień widziało się czasem jakiegoś starego chłopa, który szedł do wody, mówiąc:
– Ta ciepleji już nie bydzie, to trza się trochę obmyć!
San potrafił być groźny dla nieostrożnych i nie było lata, żeby nie pochłonął paru kąpiących. Czasem to było po wódce, czasem gdy ktoś chciał się popisać przed dziewczyną albo nieumiejętnie skoczył z wysokiej skarpy, a czasem po prostu był zbyt surowym nauczycielem pływania. Różnie bywało.
Jedna z takich historii, która bardzo blisko otarła się o tragedię, wydarzyła się w naszej rodzinie. To było jeszcze przed moim urodzeniem. Otóż tuż po zakończeniu wojny do domu moich dziadków przyjechało paru Belgów, byłych jeńców wojennych, którzy jadąc rzemiennym dyszlem do swojego kraju, zabrnęli jakimś cudem w nasze strony. Ktoś im powiedział, że w naszym domu będą się mogli porozumieć po francusku, więc przyjechali.
Dom moich dziadków był otwarty dla wszystkich i czasu wojny wielu uchodźców z centralnej Polski przewinęło się przez niego. Niektórzy zostali aż do moich czasów, inni po paru miesiącach czy latach jechali dalej. Belgowie na razie zostali. Było ich trzech: Albert, Nestor i Roland. Dom był pełen młodych dziewcząt, bo i moja mama z dwiema siostrami, i ich dwie kuzynki, a do tego córka państwa Trzcińskich, którzy zostawili swój majątek w Wielkopolsce i schronili się u nas... Dość na tym, że Belgom jakoś przestało się śpieszyć do ich belgijskich domów. Też byli młodzi, więc zabawom nie było końca! Wszędzie panowało odprężenie! Koniec wojny!
Były też wspólne szaleństwa nad Sanem, aż do czasu gdy przy którejś kąpieli Nestor zaczął tonąć. To było przy ujściu małej rzeczki, która wpływała do Sanu. To, że tam była głębia, to jedno, ale co ważniejsze, to to, że w tych mieszających się wodach czaił się jakiś nieregularny wir, który przesuwał się pod powierzchnią wody i czyhał na ofiary. O tym wirze opowiadano w okolicy jak o jakimś wilkołaku czy innym drapieżnym potworze. To był taki nasz miejscowy „potwór z Loch Ness”.
Nestor zaczął tonąć na oczach innych. Może chciał się popisać przed dziewczynami, że jest dobrym pływakiem, a może przez pomyłkę podpłynął za blisko „potwora”, dość na tym, że jego rozpaczliwy krzyk „au secour!!!” sparaliżował wszystkich kąpiących.
W takich sytuacjach bardzo niewielu umie zachować przytomność umysłu i umiejętność racjonalnego myślenia! Człowiek tonął i nikt nic nie robił! Ludzie jakby wrośli w ziemię!
I wtedy zupełnie nieoczekiwanie wyrwała się młodziutka Zosia – najmłodsza siostra mojej mamy – i bez namysłu rzuciła na ratunek. To była właśnie ta, do której całkiem niedawno dzwoniłem z Karlowych Warów, udając „przedwojennego utracjusza”. Miała tylko osiemnaście lat i była drobną dziewczyną, a Nestor mężczyzną postawnym i ciężkim, a jednak uratowała go! Jak to się stało, tego nikt nigdy nie umiał wytłumaczyć! Wszystko to działo się na oczach ludzi. Trochę później pozostali Belgowie też rzucili się do pomocy, ale to już było wtedy, gdy Nestor i Zosia byli prawie przy brzegu! Zosia została nie tylko bohaterem dnia, ale na zawsze! Historia uratowania Nestora towarzyszyła jej przez wszystkie lata i jest z nią do dziś!
A Nestor zaraz po wyciągnięciu na brzeg i dojściu do przytomności uklęknął przed ciężko oddychającą Zosią i wyszeptał:
„Tout ma vie une petite priere pour vous Sophie! Tout ma vie!!!” Co znaczyło, że całe życie będzie się za nią modlił! Całe życie! I te jego słowa też przeszły do rodzinnej historii, a miejsce, gdzie niewielka rzeczka wpada do Sanu, nazwano tak, żeby o tym wydarzeniu pamiętano na zawsze. Ta nazwa była trochę przydługa, ale przeszła próbę czasu i utrzymała się nawet w dalszych pokoleniach: „Miejsce gdzie Zośka uratowała Nestora”. Czasami skracano tę długą nazwę i mówiono „Miejsce Nestora i Zośki”.
Stałem teraz w tym samym miejscu. Właśnie tu, przed przeszło siedemdziesięciu laty, młoda Zosia uratowała Nestora!
Każde miejsce w tych okolicach przywoływało jakieś wspomnienia i prawdę mówiąc, czułem się nimi przytłoczony, bo jakże w ciągu paru chwil wszystko ogarnąć, opanować falę odczuć i wzruszeń?
Tu było to, a tu tamto, a jeszcze dalej paliłem ognisko, piekłem ziemniaki itd., itd. Chciałem też spotkać dawnych kolegów, zobaczyć, jak wyglądają, ale zaraz potem przyszła do mnie myśl, że może nie żyją, może wyjechali tak jak ja i w szerokim świecie ślad po nich zaginął.
Trochę na chybił trafił zapytałem o jednego z nich. To było, jeszcze zanim dojechaliśmy do miasteczka. Niedaleko stąd mieszkał Stasio, z którym znałem się od najwcześniejszych lat. Nazywałem go wtedy Stasio Przyjemniasio. W gruncie rzeczy to były tylko takie wczesnodziecięce zabawy – coś jak znajomość z piaskownicy, tyle tylko, że w naszym przypadku piaskownicy nie było. On tego „Przyjemniasia” nie lubił i rzucał się do bitki, a ja, prawdę mówiąc, ani wtedy, ani potem nie wiedziałem, skąd się to przezwisko wzięło.
Zobaczyłem chłopca, który naprawiał motor na skraju drogi. Koło siebie miał rozrzucone narzędzia. Zatrzymałem się i spytałem, gdzie mieszka Stasio.
– To pan pyta o Stanisława S.?
– No tak, oczywiście – poprawiłem się – bo bezwiednie zapytałem o Stasia, a przecież dla tego młodego chłopca to nie był żaden Stasio, tylko Stanisław!
– A to tam – ten biały dom pod górą – pokazał ręką.
Dom stał u stóp zbocza zwieńczonego linią lasu. Przed domem siedziała starsza kobieta i obierała jabłka na kompot. Kury dziobały rzucane im od czasu do czasu skórki. Na ścianach domu zwieszało się kapryfolium, a trochę dalej rosły rzędy winorośli z pięknymi gronami białych winogron.
Dom wyglądał na zasobny. Wszędzie widać było gospodarską rękę, ład i porządek. Po drugiej stronie obszernego podwórza zobaczyłem dwie wielkie stodoły, a w ich otwartych wierzejach... sylwetkę jakiegoś trucka!
– Dzień dobry – przywitałem starszą kobietę – nazywam się Marcin Baraniecki i chciałem się zobaczyć...
– Panno Przenajświętsza! Czy to możliwe? Pan Marcin?
– Jaki tam pan – proszę do mnie mówić tak jak kiedyś...
– A co też mówi?! Co mówi? Ale pewnie do Stasia, co?
– No tak, jeśli jest w domu...
– W domu to nie... ale niech popatrzy – on tam na polu robi – o tam, tam...
Na rozległym stoku widać było postać, która z odległości domu wyglądała jak mały, czarny żuk. Wielkie pole i mały Staś!
– On zara zejdzie na obiad... Niech poczeka, usiądzie, może co podać? Kompotu słodkiego?
Było w tych pytaniach tyle ciepła i serdeczności, że poczułem ściśnięcie gardła.
Koło południa, gdy z odległego kościoła rozległ się głos dzwonu na Anioł Pański, Staś zszedł z pola. Niski był i zgarbiony i prawie nie do poznania, tylko oczy miał te same, takie jakieś „milusie”. Pewnie stąd się wziął ten „Przyjemniasio”. Ale nawet nie pomyślałem, żeby tak się do niego odezwać.
Gadaliśmy i gadali, bo przecież sześćdziesiąt lat było do przegadania, powspominania i roztrząsania. Jedno tylko mnie zdenerwowało, ale akurat na to nie było rady. Otóż zwracał się do mnie tak jak jego mama w trzeciej osobie i chociaż parę razy go napominałem, żeby się nie wygłupiał i mówił do mnie po imieniu, to on śmiał się tylko „przymilnie” i mówił:
– A Marcin to zawdy taki jak wprzódy! Każdą razą cosik do śmichu powi!
I co było gadać?
A tymczasem mama postawiła na stole obiad.
Staś przeżegnał się szeroko, ja naturalnie za jego przykładem także i zaczęliśmy jeść spokojnie, nieśpiesznie i w ciszy, bo w tych stronach posiłek to prawie tak jak modlitwa.
Mama – jak to z kobietami u nas zawsze bywało – krzątała się koło kuchni. A to barszcz przesunęła dalej od ognia, a to kapustę pomieszała, a to pierogi czymś polała, ale usiąść, nie siadała... Uśmiechała się tylko i cały czas tłumaczyła, że gdyby wiedziała, że taki gość, toby jaką kaczkę zabiła i rosołu nagotowała i ciastek napiekła, a tak to co – ino taki bidny obiad z pierogami, dobry dla Stasia przy robocie, ale dla gościa to zdałoby się cosik lepszego, jakieś mięso i tak dalej, i tak dalej!
Staś mieszkał z mamą. Wspomniał, że jest żonaty, ale niedużo o tym mówił, a ja nie chciałem pytać, bo przecież wiadomo, że każdy ma jakieś miejsce, które boli i tykać go nie lubi. Gospodarka była wzorowa, bo oprócz pola i wielkiego kawału lasu był i staw z rybkami, para koni plus ładny wałach pod wierzch, krów chyba z osiem, świnek, kur, kaczek i różnego drobiazgu pełno. Po podwórku przechadzał się bocian, który utykał, więc nie odleciał z innymi i został u Stasia na łaskawym chlebie.
Co dla mnie było najważniejsze, to ten stojący w stodole truck.
– Stasiu, a co to za ciężarówka stoi w stodole? Może byś ją pokazał, co? Wiesz – przez tyle lat kierowcą byłem, to zawsze mnie ciągnie.
– A pójdźmy.
Nie mogłem oderwać oczu. Star 244 z dwoma napędami. Przeszło dwudziestoletni, ale zdrowy jeszcze jak rydz i jak Staś mówił, nieoceniony w gospodarce i w ogóle na wsi.
– Ile ja materiałów ludziom na budowy nawiózł! Ile pustaków, cementu, cegły, papy... A drzewo z lasu, a żwir z Sanu, a deski, a tregry stalowe... Star wszystko przetrzyma!
Widać było, że kocha swój wóz.
– No to po co konie? – pytałem.
– Ta co takiego? A czy to starem zaorze, albo zabronuje?
Wyjechaliśmy obładowani winogronami.
Jak się okazało, parę lat wcześniej Staś był na robocie w Niemczech, potem pojechał jeszcze do Holandii, wrócił, był na pielgrzymce w Rzymie, a nawet z modlitewną grupą w Fatimie. Jednym słowem, przetarł się trochę po świecie. Mówił, że prawie z każdego domu w okolicy ktoś gdzieś jechał, pracował na budowie czy na holenderskim albo francuskim polu, uciułał trochę pieniędzy, a potem wracał do siebie i stawiał dom.
To już nie były czasy starego stolarza Jakuba, który w ciągu całego życia raz tylko jeden, jedyny wyjechał w daleką podróż do Przeworska!
To była cały czas ta sama wieś, ale jakżeż inna, otwarta na świat, prężna, młoda, a przede wszystkim zamożna.
A przecież to były jedne z najbiedniejszych regionów Kraju. To była Polska B! A jednak! Zaraz też przyszła mi do głowy myśl, że skoro tu jest tak zasobnie, to jak musi być, powiedzmy, w Poznańskiem, gdzie zawsze było bogaciej, tłuściej i syciej!
Byłem zachwycony.
I z tym zachwytem w głowie i słodkimi winogronami w brzuchu dojechaliśmy do mojego domu, który nie był już moim domem, a obejście moim obejściem, a gazon moim gazonem.
Tylko stary, odwieczny dąb szumiał tak samo jak za moich dziecinnych lat. Świadek tylu pokoleń, wydarzeń, zmian, wojen, buntów i dziejowych zawieruch. Pod tym dębem bawiłem się jako dziecko, potem witałem go, ile razy przyjeżdżałem na wakacje, a jeszcze później chodziłem z moim najstarszym synem, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych przyjechaliśmy z krótką wizytą.
Sam dom przeznaczony był teraz na dom opieki dla dzieci pochodzących z rodzin pozbawionych władzy rodzicielskiej. Odnowiony i wzorowo prowadzony, pełnił teraz funkcje opiekuńcze.
«« POPRZEDNIA CZĘŚĆ
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
UAKTUALNIENIE: 2019-01-07-19:29 CET / A.P. (link c.d.)
Nie ma ciągu dalszego? Kliknięcie w ''Ciąg dalszy'' prowadzi do błędu 404 na witrynie goniec.net
OdpowiedzUsuńDziękujemy za powiadomienie!
UsuńNiestety właściciel witryny goniec.net nadal nie może zdecydować się jaką rolę ma pełnić jego witryna i stąd zapewne raz udostępnia publicznie, a innym razem blokuje dostęp lub uzależnia od prenumeraty.
Nie mamy na to żadnego wpływu więc w tej sprawie proszę napisać bezpośrednio do pana Andrzeja Kumora na adres: redakcja[małpa]goniec.net
Anna P / ITP²
Jak pamiętam w Gońcu ukazało się dobrze ponad 20 części artykułów „Byłem w Polsce” i jest to najpopularniejszy polski tygodnik w Toronto i okolicach, a może w całej Kanadzie (nie mam pojęcia jak to się ma poza GTA, ale jest to możliwe).
OdpowiedzUsuńKażdy kto ma prenumeratę „Gońca” lub kupuje go co tydzień w polskich sklepach (jak ja) nie ma już potrzeby zobaczenia tego samego w wersji internetowej, a ci co nie mają prenumeraty, to po wejściu na witrynę i zobaczeniu że tam nie ma nic poza samymi fragmentami-„zajawkami” artykułów też już więcej tam nie zajrzą. Dlatego, w przeciwieństwie do wersji papierowej tygodnika, jego witryna to zupełnie bezużyteczna „reklamówka” mająca za zadanie promowanie papierowe wydania tygodnika.
Pozdrawiam z Toronto.
Dziękujemy za informacje i także pozdrawiamy. Co to jest „GTA”?
UsuńAnna / ITP²
GTA = Greater Toronto Area (skrótowe określenie na metropolię Toronto)
UsuńCiąg dalszy prowadzi do:
OdpowiedzUsuńUuuups ... Błąd 404
Przepraszamy, ale strona, której szukasz nie istnieje.
Sorki za mój poprzedni wpis z powiadomieniem o błędzie dostępu bo dopiero teraz przeczytałem komentarze a usunąć go nie mogę z jakiegoś powodu?
OdpowiedzUsuńBo zamieściłeś komentarz anonimowo
Usuń