Jurny Kostuś i heretycy
„Pan Karol ma żonę uroczą i mądrą, plus seraj rozkosznych kochanic. A Kostuś z pyskatą żonaty jest fladrą i romans ma z tkaczką z Pabianic” – napisał Janusz Szpotański w wierszu „Pan Karol i Kostuś”, dedykowanym Stefanowi Niesiołowskiemu. To było jeszcze w roku 1982, kiedy dziś Wielce Czcigodny Stefan Niesiołowski, patentowany Europejs, tkwił jeszcze po uszy w sprośnych błędach Niebu obrzydłych, odwrotnie, niż „Pan Karol”: „Pan Karol, jak myśli, to myśli szeroko i mnóstwo ogarnia perspektyw. A Kostuś baranie wlepione ma oko w stos brudnych, endeckich inwektyw”. Nic tedy dziwnego, że „Kostuś” mógł zapragnąć dorównać „Panu Karolowi” i doszlusował do Salonu, stopniowo porzucając sprośne błędy na rzecz nieubłaganego postępu i przyzwoitości. Być może zresztą, że nie tylko ambicja i snobizm go motywowały, ponieważ we wspomnianym wierszu czytamy, że „W lot Pana Karola spełniają zachcianki bankierzy, masoni, kapłani.” Oczywiście nie wszyscy kapłani, tylko ci postępowi, co to gotowi są sprzedać Pana Jezusa, ale oczywiście za znacznie większe pieniądze, niż zażądał od Sanhedrynu Judasz Iskariota – co wyraża anegdotka, jak to Żydzi modlili się w synagodze. Podobno niekiedy te modły są bardzo głośne i pewnego razu, gdy klangor sięgnął zenitu, w ścianie otworzyło się okienko, z okienka wyjrzał aniołek i powiedział: „Pan Bóg prosi, żeby było ciszej!” Podobnie było i w anegdotce, z tym, że najgłośniej modlił się jeden osobnik, domagając się od Pana Boga 500 dolarów. Kiedy tak wrzeszczał, podszedł o niego jegomość bardzo poważny i powiedział: masz tu 500 dolarów i wynoś się, bo mytu się modlimy o znacznie większe pieniądze!
Kazimierz Chłędowski ongiś, za panowania Najjaśniejszego Pana, minister dla Galicji, wyjaśniał, dlaczego ludzie idą do polityki. Po pierwsze – z nudów, bo już nie mogą wytrzymać z żoną, po drugie – żeby zrobić pieniądze i po trzecie – z pobudek ideowych. Jestem pewien, że Wielce Czcigodny Stefan Niesiołowski poszedł do polityki z pobudek ideowych – bo jakże inaczej wytłumaczyć jego członkostwo w Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym – ale potem zaczął chyba ewoluwować, jako, że tylko krowa nie zmienia poglądów. Zwłaszcza w sytuacji, gdy otwierają się perspektywy, których wcześniej „Kostuś” nawet sobie nie wyobrażał. Przecież „bankierzy, masoni, kapłani” nie muszą spełniać tylko zachcianek „Pana Karola”. Mogą przecież spełniać zachcianki również innych Wielce Czcigodnych osobistości, a skoro tak – to dlaczego nie „Kostusia”?
Oczywiście nie ma róży bez kolców, toteż i „Kostuś” musiał się trochę zbisurmanić. Jak mówił panu Kmicicowi pułkownik Kuklinowski, „jeślić cnotka przeszkadza, to ją wycharknij!” A skoro już trzeba wycharknąć, to w całości, bo po co w takiej sytuacji zostawiać sobie jakieś fragmenty „cnotki”. Toteż i Wielce Czcigodny stał się płomiennym szermierzem nieubłaganego postępu i w tym charakterze toczył pianę w ramach walk kogutów, organizowanych przez bezpieczniaków w TVN, przy udziale, jak nie resortowej „Stokrotki”, to pani redaktor Justyny Pochanke, której rodzinne korzonki sięgają Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Wprawdzie niezawisły sąd prawomocnie stwierdził, że Wielce Czcigodny Stefan Niesiołowski nie miał ubeckich protektorów, ale przecież nie trzeba mieć żadnych ubeckich protektorów, żeby brać udział w walkach kogutów i toczyć pianę. Antoni Słonimski napisał w jednym z felietonów, jak to przed rozpoczęciem sezonu tetralnego, do jednej z warszawskich kawiarni przychodzili aktorzy i czekali na zaangażowanie. Każdy oczywiście wyrażał swoje emploi; amant w pelerynie nerwowo palił papierosa, komik w kraciastej marynarce przymilnie się uśmiechał, amantki sączyły mazagran, z kolei pierwsze naiwne – i tak dalej. No to dlaczego Wielce Czcigodny Stefan Niesiołowski nie mógł nauczyć się toczenia piany na każde zawołanie?
Jest on człowiekiem bardzo zdolnym, nawet profesorem, więc opanowanie kolejnej umiejętności nie stanowiłoby żadnego problemu – ale pozostaje do ustalenia kwestia – za ile? „Dmuchaj ją, ale nie za darmo!” – mówił Waldemarowi Szmaciakowi Rurka, kiedy przyłapał go w momencie, gdy usiłował on wtargnąć do sanktuarium ciała Stefy, którą Rurka posyłał na „polowania na miłości głodnych płeciów” – jak to wyrażał w słynnej piosence o świętach u Sztachetków Stanisław Grzesiuk. Toteż bez zaskoczenia przyjąłem wiadomość, że Wielce Czcigodny domagał się wynarodzenia w naturze, to znaczy – w postaci towarzystwa dam pozbawionych przesądów. Jak podają niezależne media głównego nurtu, Wielce Czcigodny wybierał sobie wynagrodzenie na podstawie fotografii, co z jednej strony przynosi mu zaszczyt, że w takim wieku… – no ale z drugiej – jak długo można romansować „z tkaczką z Pabianic”? W tej sytuacji Wielce Czcigodny całkiem niepotrzebnie twierdzi, że sprawa została spreparowana przez złowrogi reżym Jarosława Kaczyńskiego. Nie tylko dlatego, że „preparuje” ją akurat „Onet”, który swoje natchnienia czerpie z całkiem innego źródła, ale przede wszystkim – że w takich sprawach trudno użyć formuły: „bez swojej wiedzy i zgody”, do czego chyba będzie musiało dojść, jeśli „biznesmeni” nie zmienią w międzyczasie zdania.
W tej sytuacji pomysł Janusza Korwin-Mikke, by przesłuchać wszystkie 27 dam, ile usług i w jakim rozmiarze Wielce Czcigodnemu świadczyły, ponieważ tylko w ten sposób można ustalić skalę „korzyści majątkowych”, jakie z tytułu komercjalizowania swego statusu politycznego otrzymywał, jest całkiem rozsądny. Wprawdzie po „rewolucyjnym” wyroku wydanym przez niezawisłą panią sędzię Annę Łosik z Poznania, w branży nastał zamęt, ale prędzej czy później mechanizmy rynkowe dojdą do głosu. Toteż nie mogę zrozumieć, dlaczego pan Mirosław Salwowski z portalu „Fronda” uznał tę propozycję za „heretycką”. Portal „Fronda” dotychczas demaskował „ruskich agentów”, między innymi – mnie – ale to nie żaden powód, by wchodził w kompetencje Kongregacji Doktryny Wiary, a zwłaszcza – by w te kompetencje wchodził pan Mirosław Salwowski. Myślę tedy, że nie od rzeczy będzie przypomnieć, w co katolik ma w swoim sumieniu obowiązek wierzyć. Otóż ma wierzyć w sześć prawd wiary, które chciałbym panu Mirosławowi Salwowskiemu przypomnieć, żeby i on nie zaczął pogrążać się w sprośnych będach Niebu obrzydłych, choćby z powodu ich śmieszności. Te sześć prawd wiary, to – po pierwsze – że jest jeden Bóg. Po drugie – że Bóg jest Sędzią Sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe – karze. Po trzecie – że są Trzy Osoby Boskie: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Po czwarte – że Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia. Po piąte – że dusza ludzka nie umiera, bo jest nieśmiertelna i po szóste – że Łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna. Jak z tego wynika, nie ma tam ani słowa o „judaizmie”, ani o Putinie, w związku z czym przypuszczam, że „judeochrześcijański” potral „Fronda” szerzy jakieś herezje, a wierzę nawet, że pan Salwowski robi to „bez swojej wiedzy i zgody”.
Rząd i opozycja w służbie bezpieczeństwa
Kiedy po śmierci Józefa Stalina Chruszczowowi, marszałkowi Żukowowi, Malenkowowi i innym paladynom udało się zwabić w pułapkę, aresztować i zamordować Wawrzyńca Berię, zawarli oni między sobą niepisany układ, że jeśli nawet kiedyś by się pokłócili, to nie będą się już nawzajem mordowali. Dotychczas bowiem najważniejszym i nierozstrzygniętym problemem politycznym była rotacja na najwyższych stanowiskach. U bolszewików dotychczas bowiem było tak, jak we włoskiej, czy żydowskiej mafii; ten który zarżnął, albo zastrzelił głównego bossa, zajmował jego miejsce, a pozostali przyjmowali to do wiadomości. Taką właśnie scenę widzieliśmy na filmie „Ojciec chrzestny”, kiedy to żona Michaela Corleone przez uchylone drzwi widzi, jak Clemenza i inni członkowie rodziny Corleone całują w rękę Michaela, który został „donem” po śmierci swego ojca i po pozałatwianiu „spraw rodzinnych”, czyli zgładzeniu wszystkich prawdziwych i domniemanych wrogów oraz zdrajców w rodzaju Carla. Co prawda don Corleone umarł na serce, ale przedtem cudem udało mu się uniknąć śmierci, gdy na rozkaz szefa konkurencyjnej rodziny, został postrzelony na ulicy. Józef Stalin postępował nieco inaczej. Najpierw polecał mordować wszystkich, których uważał za potencjalne zagrożenie dla siebie, albo swego państwa, a na końcu kazał mordować wykonawców tych poleceń. Tak właśnie pozbył się Jagody, co to miał „oko bystre i rękę niechybną”. Jagodę wykończył Jeżow, „krwawy karzeł”, którego później spotkał ten sam los. W ten sposób Ojciec Narodów nieubłaganym palcem wskazywał winowajców, a potem się ich pozbywał, zanim zdążyli zaprotestować. I tak doszło do powołania Wawrzyńca Berii, który na stanowisku szefa NKWD dotrwał do śmierci Chorążego Pokoju, a niektórzy powiadają nawet, że kiedy półprzytomny, czy nieprzytomny Stalin nie umierał, dodusił go poduszką. Potem próbował czegoś na kształt pieriestrojki, ale eksperyment ten został przedwcześnie przerwany na skutek wspomnianego spisku. W ten oto sposób doszło do zelżenia terroru, a z ulgą odetchnęli nie tylko zwykli obywatele, ale przede wszystkim – dygnitarze, którzy przedtem nie byli pewni dnia ani godziny. I chociaż później też dochodziło do przesileń politycznych na Kremlu, to jednak zwycięzca nie mordował pokonanego, a i pokonany uznawał swoją porażkę, zgodnie ze wspomnianym porozumieniem, że nie będzie już żadnych wzajemnych egzekucji.
Nie jest bezpiecznie
W filmie „Maratończyk” hitlerowiec, czyli Laurence Olivier wierci Dustinowi Hoffmanowi wiertarką dentystyczną w zębach, a kiedy przestaje go w ten sposób torturować, pyta: „Bezpiecznie? Czy jest bezpiecznie?” Ten nie wie, o co chodzi, ale po oswobodzeniu się zaczyna swego oprawcę tropić, aż wreszcie dopada go i powiada: „Nie jest bezpiecznie!” Najwyraźniej po zamordowaniu na oczach setek ludzi prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, do takiego wniosku musieli dojść nasi Umiłowani Przywódcy, w których bezpieczeństwo podatnicy inwestują coraz to większe pieniądze. Ciekawe, że monarchowie nie trzęśli się tak o swoje życie i taki Franciszek Józef, pozując malarzowi Pochwalskiemu do portretu poprosił raz o cygaro. Pochwalski sam nie palił, ale wyszedł do przedpokoju i od siedzącego tam osobnika dostał cygaro. Cesarz zapalił i pyta Pochwalskiego, skąd ma takie dobre cygaro. A ten odpowiada: vom Detektiv. - Was? Detektiv? - wykrzyknął z irytacją cesarz, który nie życzył sobie żadnych detektywów w pobliżu. Okazało się zresztą, że to nie był żaden detektyw. Podobnie premier Badeni, który wieczorami przechadzał się po Wiedniu zupełnie sam. Kiedy zwolennicy Lugera grozili, że obiją go kijami, przyjaciele zorganizowali mu ochronę w postaci dwóch detektywów, którzy szli za nim – ale w sporej odległości. Nieraz ta niefrasobliwość kończyła się źle, bo na przykład cesarzowa Sissi została zabita przez włoskiego anarchistę ciosem pilnika w pierś, ale Kazimierz Chłędowski, były minister dla Galicji w Wiedniu, oglądając przejazd francuskiego prezydenta Emila Franciszka Lubeta przez Niceę, zdumiony był rozmiarami przedsięwziętych środków bezpieczeństwa, no i oczywiście – ich kosztem. Od tamtej pory zostało to jeszcze bardziej rozdęte i w naszym niebogatym przecież kraju mamy aż siedem tajnych służb, nie licząc oczywiście służb cudzoziemskich, którym nasi bezpieczniacy od 1944 roku tradycyjnie się wysługują – ale bezpiecznie nie jest. Wiadomo; gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść – a tutaj jest ich nawet siedem i podobno nie jest to bynajmniej ostatnie słowo, co pokazuje, że bezpieczniacy potomstwo mają całkiem liczne. Mamy zatem prawdziwy bigos hultajski, ale bezpiecznie nie jest.
W walce z epidemią schizofrenii bezobjawowej
Kiedy Związek Radziecki wraz z innymi krajami miłującymi pokój, podpisał w roku 1975 Akt Końcowy KBWE w Helsinkach, to w jego ramach podpisał również zobowiązanie do utrzymywania pewnych standardów w stosunku do własnych obywateli. Może by się tym nie przejmował i postępował ze swoimi obywatelami jak dotąd, ale uzależnił się od zachodniej pomocy, podobnie jak narkoman uzależnia się od narkotyku, więc musiał trochę uważać. I kiedy pojawili się tam „dysydenci”, to nie bardzo było wiadomo, co właściwie z nimi zrobić. Rada w radę uradzono, żeby osadzać ich w psychiatrykach w charakterze pacjentów. No dobrze – ale pacjentowi trzeba przecież postawić jakąś diagnozę, zwłaszcza, że „zapadniki” na pewno o to będą pytali. Tedy wracze wymyślili nową jednostkę chorobową w postaci „schizofrenii bezobjawowej”, a pierwszym pacjentem, u którego tę przypadłość stwierdzono, był „dysydent” Włodzimierz Bukowski. Z tego powodu został umieszczony w politizolatorze w Jarosławlu, ale nadal nie było wiadomo, co z nim, albo co mu zrobić. Podobne rozterki przeżywali Murzyni, co to na pustyni złapali grubasa, więc nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie to, że w dalekim Chile zły generał Pinochet trzymał za kratami dobrego komunistę Luisa Corvalana. Ruscy szachiści z Kremla postanowili tedy dokonać wymiany Luisa Corvalana na Włodzimierza Bukowskiego. W 1976 roku na lotnisku w Zurichu nastąpiła wymiana, skwitowana przez anonimowego fraszkopisa rosyjskiego następującym epigramatem: „Pamieniali chuligana na Luisa Corvalana. Gdie najti takuju bladź, cztob na Lońku pamieniat’?” Na „Lońku”, czyli na Leonida Breżniewa, sportretowanego jako Caryca Leonida w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło”.
Nasi Umiłowani się namawiają
Toteż z wielkim zainteresowaniem przeczytałem wiadomość o naradzie, na jaką pan premier Mateusz Morawiecki zaprosił był Umiłowanych Przywódców z innych ugrupowań, między innymi – również z tzw. ”nieprzejednanej opozycji”. Ona niby „nieprzejednana”, ale gdy chodzi o własną skórę, to od razu mięknie jej rura i galopuje na naradę u premiera. Potwierdza to trafność spostrzeżenia, że „w okopach nie ma ateistów” - a przecież Nasi Umiłowani nie siedzą w żadnych ”okopach”, tylko w gabinetach, pilnowanych przez rozmaitych fagasów. Cóż to jednak szkodzi zadbać o własną skórę? Wiadomo, że strzeżonego Pan Bóg strzeże, a w naszym nieszczęśliwym kraju nawet osoby, którym stare kiejkuty poleciły udawać bojowych ateistów, gdy przyjdzie co do czego, chętnie uciekają się pod opiekę Pana Boga. O czym tam się namawiano, tego oczywiście do końca nie wiemy, bo komunikat ukazuje tylko czubek góry lodowej w postaci poszukiwania rozwiązań, co robić z szurniętymi recydywistami, którzy po odbyciu kary wychodzą na wolność. Dylemat jest dość skomplikowany, bo jeśli są szurnięci, to niezawisłe sądy nie powinny ich „skazywać”, a jeśli zostali jednak skazani, to może wcale nie byli szurnięci? Wprawdzie stosowana jest u nas „Lex Gowin”, na podstawie której zły Mariusz Trynkiewicz został umieszczony w izolatorze w Gostyninie, bo „kobiety” przesyłały do ministra sprawiedliwości pełne zaniepokojenia listy, co też może zrobić im ten cały Trynkiewicz, jak znajdzie się na wolności. Współczujący minister Gowin nie pozostał głuchy na te drgania serc gorejących, w następstwie czego został utworzony izolator w Gostyninie. Widocznie jednak zatroskanym o własną skórę Naszym Umiłowanym Gostynin nie wystarcza. Pewnym wyjściem z sytuacji byłoby przywrócenie kary śmierci za morderstwa, ale przypuszczam, że ani pan premier Mateusz Morawiecki, ani pan Grzegorz Schetyna, ani inni Umiłowani tej ewentualności w ogóle nie biorą pod uwagę z obawy, że Nasza Złota Pani nie tylko przypomniałaby im, skąd wyrastają im nogi, ale może nawet je im z tego miejsca powyrywała. W takiej sytuacji pozostaje tylko jedno: umieszczeni w monitorowanych przez 24 godziny na dobę celach delikwenci, będą się jeden za drugim wieszali na własnych skarpetkach, nawet sami nie wiedząc kiedy. Lakoniczność komunikatu z tej „konferencji w Wannsee” sprawia, że jesteśmy skazani na domysły, wprawdzie jeszcze nie przez żaden niezawisły sąd, niemniej jednak. Tedy śmiało się domyślajmy, że Nasi Umiłowani szykują obywatelom jakieś grubsze świństwo. Strach ma wielkie oczy, a skoro tyle inwestują we własne bezpieczeństwo, to znaczy, że mają powody do obaw. Zresztą, jak sądzę, całkiem uzasadnione i dlatego ucinają każdą próbę powrotu do dyskusji na temat dostępu obywateli do broni, podobnie jak każdą próbę dyskusji nad przywróceniem kary śmierci za morderstwa.
Uliczne kryterium uliczników
Taktyka obozu zdrady i zaprzaństwa pod tytułem „Ulica i Zagranica” przynosi coraz ciekawsze efekty, uwalniając coraz silniejsze emocje obywateli politycznie zaangażowanych. Sens tej taktyki polega na tym, by z jednej strony urządzać uliczne awantury przeciwko straszliwemu faszystowskiemu reżymowi, a z drugiej – oskarżać straszliwy reżym o łamanie praw człowieka i wszelkie inne zbrodnie przed „Zagranicą”, czyli przede wszystkim – dwoma niemieckimi owczarkami, postawionymi przez Naszą Złotą Panią na fasadzie Komisji Europejskiej. Na podstawie tych oskarżeń „Zagranica” wszczyna wobec Polski rozmaite „procedury”, które mają na celu doprowadzenie do przesilenia politycznego, w następstwie którego na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej osadzona zostanie ekspozytura Stronnictwa Pruskiego. Ponieważ w następstwie przejścia Polski w roku 2014 pod kuratelę amerykańską, obecnie pozycję tę zajmuje ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, przez nasz nieszczęśliwy kraj przewala się polityczna wojna, będąca odbiciem rywalizacji między USA i Niemcami o wpływy polityczne w Europie Środkowej, a więc m.in. w Polsce. W tej wojnie Stronnictwo Pruskie obrało właśnie taktykę „Ulica i Zagranica”, którą niedawno barwnie opisała pani Ewa Kopacz, opowiadając, jak to ludzie polowali na dinozaury, rzucając w nie kamieniami. Pani Ewa Kopacz i jako kobieta i jako polityk, wśród uczestników obozu zdrady i zaprzaństwa cieszy się ogromnym autorytetem, więc bez względu na poziom wykształcenia, chłoną oni wszystkie te mądrości z otwartymi ustami, no a potem wcielają je w czyn.
W ten oto sposób doszło do incydentu przed siedzibą rządowej telewizji, z której, po zakończeniu audycji wyszła pani dr Magdalena Ogórek i chciała odjechać do domu. Nie było to łatwe, ponieważ demonstrująca przed siedzibą TVP – jak to określił pan minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński - „dzicz” - otoczyła samochód pani redaktor, kładła się pod koła, oblepiała szyby rozmaitymi kartkami z nieprzyjaznymi słowami i wznosiła wrogie okrzyki. Policja początkowo nie reagowała zbyt energicznie, bo nikt jeszcze nie zginął, wreszcie umożliwiła pani Ogórek uwolnienie się z opresji i odjechanie do domu. Pan minister Brudziński był tym oburzony i zapowiedział wszczęcie tzw. energicznego śledztwa. Co tu jednak „śledzić”, zwłaszcza „energicznie”, gdy rzecz jest od dawna wiadoma, a nawet opisana w literaturze, a konkretnie – w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”: „Jak nie trza, to się wszędzie szwenda, a tera znikła po komendach”. Wprawdzie sondaże wskazują na przewagę „Prawa i Sprawiedliwości”, ale sytuacja jest dynamiczna, więc jakże tu występować przeciwko ulicznikom i ulicznicom, czy, nie daj Boże, ich pałować, kiedy to właśnie oni i one już jesienią mogą zostać prawodawcami i rządcami naszego bantustanu? Wtedy „wstanie zemsty całe morze” i żaden mundur przed nią nie ochroni. Instynkt samozachowawczy podpowiada tedy, by zachowywać się powściągliwie, nie przeszkadzać w rozwoju wypadków, a potem spisać protokół, że wszystko było gites tenteges, czyli zgodne z prawem. Nie ma bowiem nic gorszego, jak złamanie prawa. „Ulica” zatem zrobiła swoje i kto wie, czy niektórzy ulicznicy i ulicznice nie awansują w związku z tym na męczenników reżymu. Przyszła więc kolej na „Zagranicę”, która odezwała się słodszymi od malin ustami samego Donalda Tuska. Wykazał daleko idące zrozumienie dla poczynań ulicznic i uliczników, bo jeśli nawet próbowali dopuścić się przemocy, to w porównaniu do poczynań reżymu, jest to drobiazg, zwłaszcza, że nosi znamiona wybuchu gniewu zagniewanego ludu. „Kłamstwo organizowane przez władzę za publiczne pieniądze, to perfidna i groźna forma przemocy, której ofiarami jesteśmy wszyscy. I wszyscy powinni solidarnie, w ramach prawa, przeciwko temu kłamstwu protestować” - napisał Donald Tusk, nieubłaganym palcem wskazując sprawców „nienawiści” w naszym bantustanie. W tych warunkach zachowanie policji przynosi zaszczyt instynktowi samozachowawczemu policjantów, którzy pewnie też mają jakieś niespłacone kredyty, więc nie mogą nikomu lekkomyślnie się narażać. Spisać protokół – to co innego, to zawsze się przyda, zarówno ekspozyturze jednego stronnictwa, jak i ekspozyturze drugiego stronnictwa.
Ale sytuacja, jak wspomniałem, jest dynamiczna, bo oto między ostrza potężnych szermierzy wkraczają rozmaici harcownicy. Niedawno głos dał pan Robert Biedroń, postawiony właśnie na fasadzie partii o pretensjonalnej nazwie „Wiosna”. Dając głos zaprezentował wyborcze makagigi w postaci wręcz zaporowej, na przykład, że da „każdemu” emeryturę w wysokości 1600 złotych miesięcznie, a płaca minimalna wzrośnie aż do prawie 4 tysięcy złotych. Aborcja będzie dostępna na każde życzenie i oczywiście – na koszt państwa, a stadła sodomitów i gomorytów będą zalegalizowane na równi z tradycyjnymi małżeństwami. Już na pierwszy rzut oka widać, że nawet obóz zdrady i zaprzaństwa, nie mówiąc o obozie płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, nie będzie miał łatwego zadania w przelicytowaniu pana Biedronia, który w dodatku zapowiada, że będzie „gryźć proboszcza”, to znaczy – zwalczać znienawidzony Kościół. Tę obietnicę może akurat spełnić, bo cóż innego od 1944 roku robili animatorzy tubylczej sceny politycznej? Sławna transformacja ustrojowa niczego tu nie zmieniła poza taktyką, a widać, że obecnie od taktyki łagodnej przechodzi się do taktyki konfrontacyjnej, według niezapomnianych wskazań doktora Józefa Goebbelsa, który zalecał zwalczanie „klechów” przy pomocy propagandowego rozdmuchiwania skandali obyczajowych i finansowych. Ponieważ na obecnym etapie środowisko żydowskie w Polsce kolaboruje z Niemcami, więc nic dziwnego, że wierna leninowskim normom „Gazeta Wyborcza” chętnie z tych sprawdzonych wskazówek korzysta. Jest to zresztą logiczne, bo w perspektywie żydowskiej okupacji Polski, jaka niewątpliwie będzie musiała nastąpić w rezultacie realizacji tzw. „roszczeń”, trzeba mniej wartościowy naród tubylczy pozbawić nawet takiej namiastki warstwy przywódczej. Toteż i na tym odcinku „Ulica” została puszczona w ruch na cały regulator, więc tylko patrzeć, jak odezwie się również „Zagranica”. Na razie Judenrat „Gazety Wyborczej” przyznał w sondażach „Wiośnie” pana Biedronia aż 13 procent, co jest wynikiem lepszym nawet od „Nowoczesnej”, w związku z czym podejrzewam, że Wojskowe Służby Informacyjne, których, jak wiadomo, „nie ma”, w ciągu ostatnich czterech lat musiały rozbudować sobie agenturę. Jak bowiem pamiętamy, „Nowoczesna” dostała na rozruchu tylko 11 procent, a tu mamy aż 13! Wprawdzie pan Biedroń stręczy obywatelom swoją „świeżość”, ale wiele wskazuje na to, że może to być towar „drugiej świeżości” - jak za pierwszej komuny mówiono o produktach trochę zaśmierdziałych. Tak czy owak, sytuacja robi się dynamiczna, więc nie jest wykluczone, że i „Ulica” dostosuje do tego swoją taktykę, tym bardziej, że napaść na panią red. Ogórek została skrytykowana nie tylko przez dziennikarzy telewizji rządowej i redakcji zaprzyjaźnionych z rządem, ale również – przez panią Hannę Lis i panią Dominikę Wielowieyską z „Gazety Wyborczej”, co pokazuje, że instynkt samozachowawczy działa ponad podziałami.
© Stanisław Michalkiewicz
8-9 lutego 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
8-9 lutego 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Niesiołek zawsze był debilem! Ciekawe że nikt tego wcześniej nie widział
OdpowiedzUsuńale "gieńjusz internetuf" jak ty wiedział to od dawna, no to ciesz sie :)
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń