Tajne uwikłania agenturalne oraz zawarte często „ciche” sojusze z elitami politycznej opozycji uruchamiały parasol ochronny nad wieloma dokumentami i przede wszystkim ich autorami.
Zbiór tych listów, nazwanych „Kiszczak Papers”, z pewnością pozwoli odkryć nieznane, czasami zaskakujące karty ostatnich dziesięcioleci w dziejach Polski poprzedniego wieku. Ale także kulisy narodzin III RP oraz tajniki wielu wydarzeń ostatniego dwudziestolecia, włącznie do dnia dzisiejszego. Niektóre listy ujawniają mechanizmy, decydujące o istotnych rozstrzygnięciach politycznych, jakie zapadały u progu budowania ważnych instytucji i urzędów w wolnej Polsce po 1989 roku. Inaczej mówiąc, listy Kiszczaka umożliwiają zrozumienie słabości polskiej demokracji oraz wyjaśnienie przyczyn, które o tym zdecydowały.
To rzeczy ważne zarówno dla polityków, publicystów, opinii publicznej, a także - a może przede wszystkim - dla historyków. Ten sukces nie może przesłonić bolesnej prawdy. A więc tego, że zamiast podjechać tramwajem na warszawską Ochotę do Archiwum Akt Nowych, dziennikarze muszą lecieć do Ameryki, aby penetrować bibliotekę i archiwum na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii. Całe szczęście, że Amerykanie nie zamykają swoich zbiorów ani nie spowalniają biurokratycznymi przepisami dostępu do dokumentów badaczom i przedstawicielom mediów.
I co ważniejsze, nie można też zapomnieć o tym, że o wielu istotnych sprawach powinniśmy wiedzieć od lat, co najmniej dwudziestu kilku, a nie wpadać dziś w euforię, że – w tym akurat przypadku ten zwrot ma specyficzny smak – „odkrywamy Amerykę”. Paradoks polega na tym, że w owej korespondencji Kiszczaka możemy odnaleźć ślady przyczyn tego, że dopiero po kilkudziesięciu latach są one w pełni dla wszystkich dostępne.
Wydaje mi się, że do dziś płacimy cenę za nieznajomość zbiorów dokumentów i materiałów, które znajdują się w prywatnych mieszkaniach sporej grupy osób, będących na szczytach władzy w czasach PRL. Może nie tak wielką cenę jak w przypadku braku dostępu do archiwów Służby Bezpieczeństwa, ale być może w kilku przypadkach równie brzemienną w negatywnych skutkach. Gen. Kiszczak bez wątpienia był drugą po gen. Jaruzelskim osobą w państwie, wobec której można było zasadnie sądzić, że posiada w domu niezwykle cenne dokumenty, w tym część wyniesionych nielegalnie z instytucji, w których pełnił kierownicze funkcje. Już na początku lat 90. było tajemnicą poliszynela, że funkcjonariusze SB różnych szczebli, którzy odchodzili z peerelowskiego MSW, pakowali ze swoich szaf pancernych do prywatnych toreb akta, w tym „teczki pracy” swoich agentów. Skrzętnie ukrywali je na zewnątrz, w mieszkaniach, piwnicach, na działkach. Traktowali te dokumenty jako polisę ubezpieczeniową lub kartę przetargową, kiedy zaszłaby potrzeba zawierania związków biznesowych z byłymi tajnymi współpracownikami.
Czemu nie miałby tego zrobić naczelny esbek ostatnich lat PRL gen. Kiszczak? Dowodem są oryginalne akta „Bolka” „cudownie” odnalezione w willi zmarłego gen. Kiszczaka i przekazane do IPN przez jego żonę w lutym 2016 roku. Jeśli idzie o archiwa SB, można to było załatwić uchwałą sejmową jako jednorazowym aktem prawnym, umożliwiającym zapieczętowanie jednego dnia wszystkich archiwów SB w Polsce, całkowite przejęcie ich pod nadzór państwa i badanie ich zasobów przez archiwistów powołanych przez państwo.
Mógłby to być proces rozłożony nawet na kilka lat, ale przy gwarancji pełnego zabezpieczenia przed dewastacją – kradzieżami, paleniem, niszczeniem, zakopywaniem w ziemi, bo i takie przypadki były.
Nieco trudniejsza jest sprawa z przejęciem „prywatnego” zbioru gen. Kiszczaka. Trudniejsza, ale możliwa. I to zgodnie z prawem. Najwłaściwszą okazją był moment, kiedy prokuratura latem 1990 roku rozpoczęła śledztwo w sprawie zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Nakazem prokuratury można było skorzystać z tego, że gen. Kiszczakowi jako szefowi MSW podlegali bezpośrednio oskarżeni generałowie Władysław Ciastoń i Zenon Płatek.
Po nakazanej rewizji w ich domach można było zarządzić zarekwirowanie dokumentacji na użytek procesu w domu gen. Kiszczaka.
Już bez żadnego uzasadnionego podwiązania się pod oskarżonych Ciastonia i Płatka można było to zrobić w momencie trwania śledztwa w sprawie śmiertelnego pobicia Grzegorza Przemyka na komisariacie na warszawskiej Starówce. W odkrytych w Komendzie Głównej Policji aktach pierwszego śledztwa w tej sprawie z roku 1984 były dowody, mówiące o naciskach gen. Kiszczaka, aby winę z funkcjonariuszy milicji przerzucić na sanitariuszy pogotowia ratunkowego.
To wystarczało, aby wydać polecenie rewizji w prywatnych pomieszczeniach gen. Kiszczaka – w warszawskiej willi na Mokotowie i domu letniskowym na Mazurach. Wreszcie dobrą okazją był proces przeciwko samemu gen. Kiszczakowi w sprawie brutalnej pacyfikacji kopalni „Wujek” 16 grudnia 1981 roku. A chwilę później proces o wprowadzenie stanu wojennego. Ten ostatni uzasadniałby wkroczenie policji i prokuratury do domów całego składu Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, w tym do willi gen. Jaruzelskiego. Dziś wiemy dobrze, dlaczego wtedy takie rozwiązanie nikomu nie przyszło do głowy, włącznie z piszącym te słowa. Ponieważ nie było takiej woli politycznej wśród osób, od których to zależało.
Jak wcześniej wspomniałem, część ówczesnych elit solidarnościowych działała pod ciężarem uwikłania się w tajną współpracę z policją polityczną PRL, część zawarła sojusz z najpotężniejszymi rządcami ostatniego dziesięciolecia PRL i uznała, że obowiązuje ją wierność przyjętym umowom w Magdalence i przy Okrągłym Stole. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że dowody tych zależności paraliżujących działania odkrywające prawdę o czasach PRL i pierwszych latach III RP, a które były w tamtym okresie nie do pokonania, znajdujemy właśnie w „Kiszczak Papers”.
Do pierwszej grupy elit dających specjalną ochronę należą byli tajni współpracownicy służb specjalnych PRL, jak np. Lech Wałęsa, do których pisuje listy Kiszczak, a czasami sam otrzymuje je od byłych TW, jak np. od Andrzeja Drawicza, szefa telewizji i radia na początku lat 90, który „przekazuje wyrazy szacunku za godną uznania postawę”.
Druga grupa tych elit to ci, którzy traktują Kiszczaka jako wspaniałomyślnego, sympatycznego osobnika, który spadł niemal z księżyca (razem z Jaruzelskim) i oddał dobrowolnie władzę ludziom „Solidarności”. Uważają więc, że obowiązuje ich dżentelmeńska postawa, sprowadzająca się do dotrzymywania zawartych umów. W „Kiszczak Papers” dowody takiej postawy, gwarantującej bezkarność reżimowym generałom, składa Andrzej Wielowieyski, który wysłał Kiszczakowi w roku 1990 kartkę z życzeniami świątecznymi, pisząc m.in. „150 milionów Europejczyków wchodzi dzięki Panu na drogę pięknej demokracji”.
Innym politykiem tamtych czasów, będących osłoną dla ludzi pokroju Kiszczaka i Jaruzelskiego, był Aleksander Hall. W połowie lipca 1990 roku (generał Kiszczak żegnał się z rządem Tadeusza Mazowieckiego, MSW przejmował Krzysztof Kozłowski) w przesłanym liście Hall dziękował Kiszczakowi za „trwającą blisko rok współpracę, zapoczątkowaną tak ważnymi dla naszego kraju obradami Okrągłego Stołu. Chcę, by Pan Generał wiedział, że przyniosła mi ona wiele osobistych satysfakcji”.
Nie muszę mówić, bo to rzecz oczywista. Chodzi nie tylko o znaczenie polityczne „korespondencji” komunistycznych przywódców, lecz o wartość historyczną dokumentów w ich „prywatnych” zbiorach.
© Jerzy Jachowicz
14 stycznia 2019
źródło publikacji: „Bolesna prawda o „Kiszczak Papers” i innych dokumentach [OPINIA]”
www.TVP.info
14 stycznia 2019
źródło publikacji: „Bolesna prawda o „Kiszczak Papers” i innych dokumentach [OPINIA]”
www.TVP.info
Ilustracja © Paweł Supernak / PAP / za: www.tvp.info
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz