Pierwsza fala
Starsi ludzie, jak na przykład pan redaktor Adam Michnik, co to kieruje żydowską gazetą dla tubylczych Polaków, zapewne pamiętają rok 1968. W Polsce wyglądał on inaczej, niż na Zachodzie. W Polsce młodzież, przede wszystkim studencka, zbuntowała się przeciwko komunizmowi. Detonatorem tego buntu było zdjęcie z afisza „Dziadów”, ale to był tylko detonator, bo energia protestu pochodziła ze skumulowanych przez lata pokładów niechęci w stosunku do PZPR, która administrowała Polską w ramach tzw. „sojuszu” z ZSRR, który tak naprawdę oznaczał albo okupację – jak to miało miejsce do roku 1956 – albo wasalizację, jak to było później. Ta wasalizacja została sformalizowana w roku 1976, kiedy to 10 lutego Sejm dokonał nowelizacji konstytucji, wprowadzając tam art. 3A ust. 2, w brzmieniu następującym: (PRL) „nawiązuje do szczytnych tradycji solidarności z siłami wolności i postępu umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich i innymi państwami socjalistycznymi.”
Ten artykuł konstytucji był konsekwencją podpisanego rok wcześniej Aktu Końcowego KBWE w Helsinkach, w którym Zachód uznał wszystkie powojenne zdobycze sowieckie w Europie, w zamian za tzw. „trzeci koszyk” z którym ZSRR zobowiązał się do przestrzegania pewnych standardów w postępowaniu wobec własnych obywateli. Nawiasem mówiąc, pan prezydent Andrzej Duda w pytaniach do projektowanego referendum, zaproponował wpisanie do konstytucji udziału Polski w Unii Europejskiej i NATO, co jest bardzo podobne w konsekwencjach do wspomnianego art. 3A znowelizowanej w 1976 roku konstytucji PRL. Widać, że kontynuacja jest większa, niż nam się wydaje, tyle, że w tzw. międzyczasie nastąpiło odwrócenie „sojuszy”.
Wróćmy jednak do roku 1968, z którego dzisiaj środowiska żydowskie za granicą i w Polsce próbują robić tzw. „mały holokaust”, przedstawiając kolejną odsłonę starego konfliktu między „Chamami” i „Żydami”, czyli dwiema frakcjami w PZPR, jako straszliwe męczeństwo Żydów, porównywalne z masakrą z czasów wojny, przynajmniej jeśli chodzi o „wypędzenie”. Tymczasem Żydów nikt z Polski nie „wypędzał”, a męczeństwo polegało na utracie przywilejów, głównie z postaci stanowisk partyjnych i państwowych. Na przykład taki Oskar Szyja Karliner, który zanim jeszcze zdążył ukończyć studia prawnicze, był szefem prokuratury w Poznaniu, a potem nawet został I prezesem Najwyższego Sądu Wojskowego. Kiedy zaś ukończył studia („Towarzyszu rektorze, na którym roku studiów jestem? - Na drugim, towarzyszu prezesie. - Oj słabo się staracie, rektorze, słabo!”) został nawet szefem Zarządu Sądownictwa Wojskowego. Na tych wszystkich stanowiskach ubroczył sobie ręce krwią polskich patriotów aż po łokcie. Toteż po 1956 roku został z niezawisłego sądownictwa przeniesiony na stanowisko dyrektora Zespołu Współpracy Międzynarodowej w Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Wykorzystania Energii Jądrowej. Synekura, że tylko żyć, nie umierać! I dopiero w roku 1968 tę synekurę utracił i nawet wyrzucono go z partii. Tego męczeństwa nie mógł już wytrzymać, więc „wypędził się” do Izraela ze wszystkim, co sobie w latach dobrego fartu uzbierał. Nawiasem mówiąc, po latach, jego synom polskie paszporty wręczył osobiście prezydent Lech Kaczyński.
Na Zachodzie rok 1968 wyglądał inaczej. W 1967 roku włoska Partia Komunistyczna zaczęła wprowadzać pilotażowy program zmiany dotychczasowej strategii w walce o władzę i o jej utrzymanie. Dotąd bowiem obowiązującą w ruchu komunistycznym była strategia bolszewicka, składająca się z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia. Ale kiedy wskutek „wojny sześciodniowej” w czerwcu 1967 roku doszło do ostatecznego rozłamu między żydokomuną i Moskwą, pojawiła się potrzeba wprowadzenia jakiejś zmiany, żeby wszystko zostało po staremu i naprzeciw tej potrzebie wyszedł „eurokomunizm”, firmowany przez dwóch cadyków: Henryka Berlinguera we Włoszech i Jerzego Marchais we Francji. Proklamowali oni „socjalizm z ludzką twarzą”. Warto zatrzymać się nad tym określeniem. Chodziło tylko o dorobienie komunizmowi ludzkiej twarzy, podczas gdy reszta, to znaczy – zad, łapy i pazury, pozostawały bez zmian, tyle, że na pierwszym etapie musiały zostać schowane. Eurokomunizmem nasładzał się w Polsce zwłaszcza Michnikuremek, zresztą – powiedzmy franchement entre nous - nie bezinteresownie.
Mniejsza jednak o to, bo jednym z elementów tego pilotażowego programu było przećwiczenie w skali masowej skuteczności nowej strategii, ale oczywiście nie na szczurach, tylko na młodzieży, studiującej na uniwersytetach, wcześniej oblazłych przez marksistów. Pod wpływem tych mełamedów młodzi ludzie zbuntowali się przeciwko „establischmentowi”, to znaczy – przeciwko dotychczasowej kulturze i obyczajowości. Inspiracji dostarczyła „rewolucja kulturalna” jaka właśnie przewalała się przez komunistyczne Chiny na podobieństwo tornada. W ramach tej „rewolucji” młodzi hunwejbini, zbrojni w „małe czerwone książeczki” i zawarte w nich zbawienne prawdy, przystąpili do zwalczania dotychczasowej kultury i obyczajów. Wiele lat później spotkałem we Francji epigona tamtej rewolucji, Greka imieniem Jorko. Po staremu nawoływał on do rewolucji, więc w rozmowie zauważyłem, że podczas rewolucji nie byłoby bagietek. - Jak to by nie było? - zdumiał się Jorko. - A co ty sobie myślisz – odparłem – że ty byś tu robił rewolucję, podczas gdy piekarze po staremu musieliby tyrać po piekarniach? Oni też musieliby wziąć czynny udział w rewolucji, bo co to za rewolucja bez ludu? A jakby wzięli udział w rewolucji, to nie miałby kto piec bagietek, chyba jasne, no nie? Jorko popadł w głęboką zadumę i myślę, że chyba zachwiałem nieco jego przekonaniami. Ale bo też zachodnia młodzież studencka z roku 1968, w przeważającej większości nie miała zielonego pojęcia nie tylko o marksizmie, ale i o realiach komunizmu, toteż chętnie się zbuntowała, żeby poganiać się z policją i wyfikać z panienkami, bo jedną z rewolucyjnych zdobyczy miał być, tradycyjny już u żydokomuny wabik w postaci zachęcania kobiet do rozwiązłości, co znakomicie sprzyja fikaniu bez zobowiązań. W dodatku na uniwersytetach żadnych normalnych zajęć już nie było, tylko niekończące się dysputy o różnicy między przodkiem a tyłkiem, a w tych sprawach, wiadomo; każdy jest kompetentny. Dawało to młodym ludziom nie tylko iluzję uczestnictwa w czymś szalenie ważnym, ale w dodatku – również iluzję posięścia jakichś szczególnie głębokich mądrości. Niektórzy jednak próbowali się dowiedzieć, co będzie po zburzeniu dotychczasowej kultury i właśnie im żydokomuna podsunęła strategię Antoniego Gramsciego i wizję „społeczeństwa otwartego”. O ile dotychczasowe społeczeństwo i kultura były zbudowane na rozmaitych zakazach i wymaganiach, to „społeczeństwo otwarte” miało charakteryzować się tym, że „zabrania się zabraniać”, a także – że nikt od nikogo nie może niczego wymagać. Żeby dojść do tego świetlanego celu, inspirowany przez żydokomunę aktyw rzucił hasło „długiego marszu przez instytucje” - bo według nowej strategii komunistyczna rewolucja miała być prowadzona odgórnie, z wykorzystaniem instytucji państwowych a więc - i państwowej przemocy. Ten program „długiego marszu” został zrealizowany już na początku lat 90-tych, czego symbolem był w Niemczech Józik Fischer, - weteran-dynamitard z 1968 roku, a w USA – Wiluś Clinton. Pierwszy został ministrem spraw zagranicznych, a drugi – prezydentem USA. „Instytucje” zostały opanowane i wprzęgnięte w służbę komunistycznej rewolucji.
Ale o ile tamten etap był pierwszy, to obecnie wchodzimy z impetem w etap drugi – kiedy to „ludzka twarz” komunizmu zaczyna pokazywać kły, a reszta odwłoku – pazury. Coraz częściej „instytucje” zaczynają posługiwać się przemocą dla wymuszenia zachowań zgodnych z oczekiwaniami promotorów rewolucji, wśród których awangardę tradycyjnie stanowi żydokomuna, pragnąca przerobienia europejskich i innych – oczywiście poza żydowskim - narodów na „nawóz Historii”, na którym rozkwitałyby cudne kwiatuszki w rodzaju pana redaktora Michnika, czy Daniela Cohn-Bendita, którzy już tam potrafią używać życia całą paszczą.
W ustawodawstwie zachodnim pojawiło się pojęcie „mowy nienawiści”, która podlega penalizacji. Ta penalizacja jest narzędziem żydokomuny do zapanowania w pierwszym rzędzie nad językiem mówionym poprzez wyeliminowanie z terenu publicznego jednych pojęć i narzucenie obowiązku posługiwania się pojęciami i określeniami przez żydokomunę dozwolonymi. Niektóre z nich mają z pozoru charakter neutralny, np. „niepełnosprawność” zamiast tradycyjnego „kalectwa” - ale właśnie o to chodzi, by proces narzucania dozwolonych określeń zacząć właśnie od takich, o które nikomu nie zechce się kruszyć kopii – a jak już wszyscy się przyzwyczają, że „trzeba” mówić w określony sposób – to przyjdzie czas na większą ostentację. Tak właśnie wyjaśniała tępawemu marszałowi Greczce caryca Leonida w nieśmiertelnym poemacie Janusza Szpotańskiego „Caryca i zwierciadło”: „Na czarne - białe mówić nada, bo to przemawia do Zapada. Nada ich przekonywać mudro, że wojna – mir, że chlew – to sródło, a okupacja – wyzwolenie. I będą cieszyć się szalenie. A kiedy z wolna, po troszeczku w tej dialektyce się wyćwiczą, to moją staną się zdobyczą. Paniał ty mienia, jełop Greczko” .
Penalizacja „mowy nienawiści” systematycznie się rozszerza, niczym interpretacja słynnego artykułu 58 z Kodeksu Karnego RFSRR, który traktował o „kontrrewolucyjnej i antysowieckiej agitacji” i który miliony ludzi za pierwszej komuny przypłaciły życiem – czy to w następstwie egzekucji, czy śmierci z głodu i wycieńczenia pracą nad siły, czy wreszcie – w następstwie zmarnowania życia na skutek długoletniego więzienia. Jak wiadomo, Kanał Białomorski zbudowali „aniegdotcziki”, czyli opowiadacze anegdot, w których GPU a potem NKWD dopatrzyło się „antysowieckich”, czy „kontrrewolucyjnych” intencji. Warto tedy zwrócić uwagę, że w penalizacji „mowy nienawiści” coraz większy nacisk i w regulacjach prawnych i w praktyce sądownictwa, kładziony jest nie tyle na sprawdzalną treść wypowiedzi, co właśnie na intencje, których przecież nikt z zewnątrz tak naprawdę znać nie może, więc siłą rzeczy są one delikwentom przypisywane przez niezawisłe sądy, które na tej podstawie sypią „piękne wyroki”. Tak oto, na obecnym etapie komunistycznej rewolucji przechodzimy od „zabrania się zabraniać”, do „dozwolone jest tylko to, co dozwolone” - bo komunizm, wszystko jedno – bolszewicki, czy kulturowy – bez terroru długo obejść się nie może. Penalizacja „mowy nienawiści” to zaledwie pierwsza jego fala, po której nieuchronnie przyjdzie kolej na niszczycielskie tsunami.
„Gazeta Wyborcza” wyklucza i stygmatyzuje
Któż z nas nie pamięta deklaracji Janusza Korwin-Mikke przed wyborami na prezydenta Warszawy, że nie pozwoli na żadne marsze zboczeńców; ani homoseksualistów, ani nekrofilów, ani onanistów? Wyraziłem wtedy żal, że nie będzie marszu onanistów w Warszawie, ale okazało się, że przedwcześnie. Nie tylko dlatego, że prezydentem Warszawy został pan Rafał Trzaskowski, który nekrofilów, zoofilów czy onanistów z pewnością by do siebie przygarnął, a do sodomitów to już musi mieć prawdziwą zapamiętałość i to nie tylko dlatego, że zrobił pana Pawła Rabieja swoim pierwszym zastępcą, co jest - oczywiście na skalę miejską – odpowiednikiem zastępcy członka Biura Politycznego za pierwszej komuny. Stefan Kisielewski pozwalał sobie nawet na niewybredne krotochwile: jak się nazywa zastępca członka Biura Politycznego? - Towarzysz Paluszek – no ale za pierwszej komuny nikt się tym nie gorszył, bo – po pierwsze – na tamtym etapie mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się po zapachu, komunistów nienawidzili „ze wszystkich sił swoich”, a po drugie – w tamtych czasach nikt nie traktował spraw seksualnych z taką śmiertelną powagą, jak przewielebny ojciec Grzegorz Kramer, co to nawołuje, żeby „głośno krzyczeć” o moich bezeceństwach. Najwyraźniej przewielebny nie ma większych zmartwień, więc musi być człowiekiem i spełnionym i szczęśliwym, niczym pan prof. Bronisław Geremek, o którym powiadają, że był szczęśliwy aż do ostatniej chwili życia. Muszę pójść na jakieś kazanie przewielebnego ojca Kramera, żeby usłyszeć ten krzyk triumfalny, niczym u gęsi gęgawych – o którym pisze Konrad Lorenz w książce „Tak zwane zło”. Inna sprawa, że na sodomitów by tak nie krzyczał, bo nie tylko pokazaliby mu ruski miesiąc, ale, skończyłby się też okres dobrego fartu w postępowych mediach – toteż przewielebny wie, które grzechy wolno mu piętnować, a których nie. Więc pan prezydent Trzaskowski zademonstrował swoją zapamiętałość do sodomitów nie tylko nominacją pana Rabieja, bo ta była również efektem politycznej siuchty – ale przede wszystkim wypuszczeniem na warszawskie ulice tramwaju z sodomitami. Kto wie, czy nie doszłoby tam do jakiejś orgii, niczym w darkroomie, gdyby tramwaj się nie wykoleił? W darkroomie bowiem panują egipskie ciemności, w których amatorzy mocnych przeżyć rżną się nie tylko z kim popadnie, ale również – w przypadkowo namacane otwory ciała, doznając w ten sposób wyzwolenia z okowów zatęchłej moralności. Inna sprawa, że w tych darkroomach musi – excusez le mot – przeraźliwie śmierdzieć, zwłaszcza w sytuacji, gdy amator mocnych wrażeń najpierw trafi na odbyt, a potem – na czyjś otwór gębowy. Co tu gadać; pod rządami pana prezyenta Rafała Trzaskowskiego niejedno jeszcze nas zaskoczy.
Tymczasem pojawił się przyczynek do ostatecznego wyjaśnienia problemu onanistów. Oto fotoreporter „Gazety Wyborczej” przebywał w centrum Warszawy, gdy nagle w przejściu podziemnym rozpoznał onanistę. Zauważył bowiem, że starszy jegomość nie tylko trzyma rękę w kieszeni, ale najwyraźniej się onanizuje, wpatrując się w idącą przed nim panienkę w kusej spódniczce. Taka spostrzegawczość przynosi zaszczyt panu Adamowi Stępniowi, który najwidoczniej wie, w co ma się wpatrywać u przechodniów. Czy to efekt specjalnego szkolenia przez redakcyjny Judenrat, który – wiadomo – musi być przyzwyczajony do zwracania szczególnej uwagi na rozporki, czy też predylekcja indywidualna – o to mniejsza. Pan Stępień zrobił mu zdjęcie, a potem już szedł za nim w towarzystwie narzeczonej, która w międzyczasie się pojawiła. Ta narzeczona zadzwoniła na policję i tak gawędząc z funkcjonariuszami podążali oboje za jegomościem, który, jakby nigdy nic – nie wyjmował zbrodniczej ręki z kieszeni. Kiedy jednak pojawił się radiowóz, usiłował ukryć się w restauracji Zapiecek – ale nie ze stołeczną policją takie numery! Został z restauracji wyciągnięty, a na dzieńdobry funkcjonariusze zapytali go, czy przypadkiem się nie masturbował. Starowina najwyraźniej nie wiedząc, czy to dobrze, czy przeciwnie – niedobrze - „odpowiadał urywanymi zdaniami” - jak relacjonuje skrupulatny pan Stępień – z których wynikało, że chce iść do domu. Policjanci – tu trzeba oddać im sprawiedliwość - zachowali się łagodniej, niż Murzyni, co to na pustyni złapali grubasa. Jak pamiętamy, nie wiedzieli, co mu zrobić, ucięli... no, mniejsza z tym. Policjanci też nie wiedzieli, co mu zrobić, ale niczego mu nie obcinali, być może z obawy, że wtedy pan Stępień zrobi zdjęcie również im i dopiero zaczną się kłopoty – tylko puścili go wolno z pouczeniem, żeby więcej tego nie robił.
Z opisu tego incydentu widać jak na dłoni, że ani społeczeństwo, ani policja, jeszcze nie dojrzała do przyjęcia z otwartymi ramionami nieubłaganych obyczajowych przemian. W końcu, cóż ten starowina takiego złego zrobił? Nie tylko nie molestował idącej przed nim panienki, ale nawet – jak wynika z opisu zajścia – nie próbował zwrócić na siebie jej uwagi. Odnoszę wrażenie, że w ogóle nie byłoby żadnego incydentu, gdyby pan Stępień tak natarczywie mu się nie przyglądał, naruszając w ten sposób jego prywatność – bo kieszeń od spodni jeszcze chyba należy do sfery prywatnej, a nie publicznej? Ale incydent, to jedna rzecz, a druga – na jakiej właściwie podstawie pan redaktor Adam Stępień uznał, że nie tylko może, ale nawet powinien przeszkodzić owemu jegomościowi w przedsięwzięciach skierowanych na samorealizację? Na jakiej podstawie jego narzeczona usiłowała - zresztą z powodzeniem – wciągać w to policję? Dlaczego oboje podążali za mężczyzną? Uprzejmie zakładam, że nie liczyli na jakieś korzyści emocjonalne z tego tytułu, ale to nie zwalnia nas od obowiązku napiętnowania takiego zachowania, jako nakierowanego na wykluczenie i stygmatyzację osoby „kochającej inaczej”. Napiętnowania wymaga też pouczenie, jakie policjanci skierowali do wspomnianego mężczyzny, żeby „więcej tego nie robił”. Tymczasem konstytucja, na którą również Judenrat „Gazety Wyborczej” natarczywie się powołuje, a której przepisy „stosuje się bezpośrednio”, a konkretnie - art. 32 ust. 2 stanowi, że „nikt” - a więc i onanista – nie może być dyskryminowany w życiu społecznym „z jakiejkolwiek przyczyny”. „Jakiejkolwiek” - to znaczy, że również z przyczyny sposobu, w jaki akurat zapragnął zaspokajać swoje potrzeby seksualne tym bardziej, że art. 47 konstytucji wyraźnie stanowi, że „każdy” ma prawo do „decydowania o swoim życiu osobistym”. Wynika z tego, że ani funkcjonariuszom „Gazety Wyborczej”, ani funkcjonariuszom policji nic do tego, w jaki sposób ów mężczyzna postanowił w danym momencie pokierować swoim życiem osobistym. Warto bowiem podkreślić, że zgodnie z art. 68 ust. 1 konstytucji, „każdy ma prawo do ochrony zdrowia”, a przecież nie kto inny, jak właśnie „Gazeta Wyborcza” wielokrotnie i pryncypialnie piętnowała przesądy głoszące, że masturbacja jest niezdrowa. Również inni znawcy przedmiotu wielokrotnie podkreślali, że nie tylko jest zdrowa, ale nawet dla zdrowotności szczególnie zalecana. Jeśli zatem ów mężczyzna w wybrany przez siebie sposób realizował swoje konstytucyjne prawo do ochrony zdrowia, to na jakiej podstawie policjanci sugerowali mu, by „więcej tego nie robił”? Jestem pewien, że po tym incydencie, a zwłaszcza – po takim pouczeniu - bohater incydentu doznał potężnej traumy i kto wie, czy on też nie powinien mieć przysądzonego milionowego odszkodowania i dożywotniej renty – oczywiście od spółki „Agora” - bo pan Stepień, robiąc mężczyźnie zdjęcie, mógł działać na zlecenie redakcyjnego Judenratu i postępować zgodnie z tego wskazówkami – a to, jak wiadomo, wyczerpuje dyspozycję art. 430 kodeksu cywilnego, który tak pięknie zinterpretowała niedawno pani sędzia Anna Łasik i niezawisły Sąd Apelacyjny. Mam nadzieję, że pan mecenas Roman Giertych podejmie się prowadzenia tej sprawy, bo nie wystarczy gardłować za praworządnością na wiecach, tylko trzeba wprowadzać ją w życie w konkretnych przypadkach. Jestem też pewien, że dozna w tej sprawie potężnego wsparcia ze strony rzecznika praw obywatelskich, pana Bodnara, który wreszcie miałby okazję wykonać jakąś pożyteczną pracę. Wreszcie przewielebny ojciec Grzegorz Kramer mógłby wzbudzić w słuchaczach swoich kazań nie tylko poczucie winy, ale również – pragnienie zadośćuczynienia niewinnie krzywdzonemu mężczyźnie – bo o takich sprawach trzeba „głośno krzyczeć”, a nie szeptać po kątach.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz