Gdyby założyć, że szczegółowe informacje na temat „żółtych kamizelek” istnieją, tylko za głupi jestem, żeby do nich dotrzeć, to sytuacja wydaje się jeszcze ciekawsza. Nie uważam się z najmądrzejszego na świecie, ale nieskromnie mogę dodać, że akurat wyszukiwanie unikalnych informacji jest moją mocną stroną. Mam na koncie kilka takich poszukiwań, których efekty są cały czas aktualne, ale tym razem zaliczyłem porażkę. W przypadku „żółtych kamizelek” nie dotarłem do innych treści, niż powtarzane od lewa do prawa banały o tym jak powinien wyglądać cywilizowany protest. Przyznaję, że poszukiwaniem konkretów znudziłem się dość wcześnie i może to jest przyczyna porażki, ale tym bardziej taki stan rzeczy powinien niepokoić. Jak to możliwe, że przeciętny zjadacz chleba nie ma podanego na tacy, o co w tym wszystkim chodzi, a poszukiwacze informacji też nie wiedzą, co się dzieje.
Strzępy rzeczowej analizy porozrzucane po sieci są całkowicie ze sobą sprzeczne. Niektórzy twierdzą, że ruch „żółtych kamizelek” to skrajnie prawicowy bunt, jednak słabo się ta teza broni biorąc pod uwagę, jakie środowiska i celebryci biorą w tym udział. Wszystkie największe centrale związkowe we Francji, z natury rzeczy, są lewicowe. W żółtej kamizelce paraduje skrajnie lewicowa celebrytka Brigitte Bardot. W tłumie demonstrantów pokaźną grupę stanowią kolorowi „uchodźcy” i to oni w dużej części odpowiadają za podpalone samochody i inne zniszczenia, a z prawicą mają tyle wspólnego co ja z Nowoczesną. Teoretycznie podłożem buntu są podwyżki ceny paliw, głównie diesla, co ma zmusić Francuzów do nabywania ekologicznych pojazdów, ale w praktyce w żółtych kamizelkach biegają ekolodzy i zieloni. Według badań ponad 80% Francuzów popiera ruch, ale nigdzie nie znalazłem danych, kto jest liderem tego ruchu, kto to w ogóle powołał do życia i temu przewodzi. Jeden wielki chaos.
Jedyny pewnik jest taki, że protesty i ruch jest wymierzony przeciw obecnej władzy, szczególnie prezydentowi Emmanuelowi Macron, ale ten truizm niczego nie wyjaśnia. W tradycji francuskiej leżą rewolucje wzniecane przez lud, które współcześnie przeszły na uliczne zadymy. Wbrew powszechnym oburzeniom i estetycznym uniesieniem od wielu lat płoną na francuskich ulicach samochody, co więcej jest to na tyle powszechnie akceptowane, że swego czasu Nicolas Sarkozy musiał przepraszać za wyzywanie podpalaczy. Zatem teoretycznie nie dzieje się nic nowego we Francji i to wszystko jest jakieś bardzo dziwne, umieszczone w konkretnym czasie i okolicznościach, przede wszystkim mam na myśli kolejną wojenkę Putina. Dziwnym trafem więcej się mówi o Francji niż o tym, że Putin sięga po następne testowanie „cierpliwości zachodu”.
Oczywiście nie musi tu być bezpośredniego związku, w końcu to nie Putin podniósł Francuzom ceny paliw, ale jest parę śladów, które mimo wszystko prowadzą na Kreml. Pierwszy i najważniejszy to wszechobecny chaos, brak przywództwa, uliczna zadyma akceptowana przez większość opinii publicznej. No wypisz, wymaluj, majdan, pytanie tylko w jakiej wersji i z czyjej inspiracji? Brak sprecyzowanych celów politycznych, poza wysadzeniem ze stołka Macrona, też jest znamienny, tak Kreml zawsze osłabiał państwa, w których chciał zachować swoje wpływy. Nie zawsze trzeba posadzić na stołku swojego człowieka, czasami wystarczy pogrążyć kraj w chaosie, tak się dzieje na Ukrainie, tak to wygląda we Francji, która razem z Niemcami dzieli i rządzi w Unii Europejskiej. Niemcy zaszantażowani rurą, Francja majdanem i dzięki temu Putin ma spokój z „głosem zachodu”, ale tego w mediach i Internecie rzeczywiście się nie wyczyta.
Ilustracja © EPA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz