Kto by pomyślał, że w wybory samorządowe w Polsce zaangażują się też czynniki zagraniczne i to nie byle jakie, bo przecież Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu jest jedną z trzech władz Unii Europejskiej, mianowicie najwyższym organem władzy sądowniczej? Nie dość, że się zaangażował, ale w dodatku skrupulatnie przestrzegał zasad praworządności i to nie według prawa Unii Europejskiej, tylko według praw naszego bantustanu. Jak wiadomo, prawa naszego bantustanu nie wiedzieć czemu wprowadzają tzw. „ciszę wyborczą” to znaczy – zakaz uprawiania kampanii na dobę przed rozpoczęciem głosowania. O troskę o higienę psychiczną obywateli chodzić tu nie może, bo przecież przez kilka miesięcy wcześniej są oni rozhuśtywani emocjonalnie, aż do stanu prawie całkowitego onieprzytomnienia.
Po takiej zaprawie jedna doba na powrót do przytomności z pewnością nie wystarczy, więc o żadnej trosce o higienę psychiczną mowy być nie może. Już prędzej może chodzić o stworzenie wrażenia obiektywizmu. Chodzi oczywiście tylko o wrażenie, bo czyż można mówić na przykład o obiektywizmie mediów głównego nurtu, zarówno tych rządowych, jak i tych nierządnych w sytuacji, gdy i jedne i drugie zostały skorumpowane do uprawiania propagandy? Toteż i Europejski Trybunał Sprawiedliwości dostroił się do tej gry pozorów i na dzień przez wprowadzeniem w naszym bantustanie tzw. „ciszy wyborczej” ogłosił postanowienie o „zawieszeniu” ustawy o Sądzie Najwyższym, a konkretnie – przepisów o przenoszeniu sędziów w stan spoczynku i surowo nakazał panu prezydentowi Dudzie, żeby wszystkich sędziów, których w stan spoczynku przeniósł, przywrócił do pracy na poprzednich stanowiskach. Może to być kłopotliwe, bo pan prezydent całkiem niedawno mianował 27 nowych sędziów do Sądu Najwyższego, a Trybunał właśnie zakazał obsadzania miejsc opuszczonych przez sędziów którzy mają być przywróceni do pracy. Wszystko to w ramach skargi, jaką Komisja Europejska, na czele której stoją dwa niemieckie owczarki: Jan Klaudiusz Juncker i Franciszek Timmermans, złożyła do Trybunału przeciwko Polsce. Jak mówiła w „Panu Tadeuszu” Telimena, „policmajster powinność swej służby zrozumiał”, więc niezawisłość – swoją drogą, a dyspozycyjność – swoją i dlatego Trybunał w Luksemburgu włączył się w kampanię do samorządów terytorialnych w Polsce, taktownie przestrzegając przepisów o tzw. „ciszy wyborczej”. Widać wyraźnie, że dla Naszej Złotej Pani nie ma u nas spraw nieważnych, skoro nawet niezawiśli sędziowie Europejskiej Trybunału zostali tak precyzyjnie podkręceni.
Rząd jeszcze nie wie, co o tym myśleć, czy przekuć to w sukces, czy pominąć milczeniem – bo na szczęście oficjalne pisma na ten temat jeszcze do Warszawy nie dotarły, więc na wypracowanie stanowiska będzie czas, jak dotrą. Jednak bez względu na to, czy rząd przekuje to postanowienie w sukces, czy też rozedrze szaty w geście rozpaczy, to widać wyraźnie, że Trybunał w Luksemburgu ani myśli się z tubylczymi dygnitarzami obcyndalać i sztorcuje ich, aż miło popatrzeć. Ciekawe co teraz pan prezydent Duda powie tym 27 sędziom właśnie przez siebie mianowanym? Może nic nie powie, a może powie: wiecie, rozumiecie, ja, ludzie kochani, jestem niewinny, bo tak naprawdę – cóż ja mogę? Nie wiem, czy takie szczere wyznanie przejdzie panu prezydentowi przez gardło, ale to nieważne, bo na tym przykładzie widać, jak potężny kawał suwerenności został Polsce amputowany w następstwie ratyfikowania przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego traktatu lizbońskiego. Ustanawia on między innymi tak zwaną zasadę lojalnej współpracy, która głosi, że państwa członkowskie UE powinny powstrzymać się przed każdym działaniem, które mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej. Ponieważ chodzi o cele „Unii Europejskiej”, a nie żadnego państwa członkowskiego, to jest oczywiste, że o tym, co „mogłoby zagrozić” urzeczywistnieniu owych celów, decydują władze Unii Europejskiej, a nie gremia administrujące poszczególnymi bantustanami. Warto też dodać, że obowiązek „powstrzymania się” nie zależy wcale od zakresu kompetencji przekazanych władzom UE przez wspomniane bantustany na podstawie tzw.
„zasady przekazania”. Słowem – zasada lojalnej współpracy wypłukuje suwerenność z państw członkowskich. Suwerenność bowiem oznacza zdolność do samodzielnego ustanawiania własnych praw. Czyją zdolność? Ano – suwerena, którym według obowiązującej konstytucji jest u nas „naród”. Ale jak przychodzi co do czego, to okazuje się, że „naród” nie ma nic do gadania, że decyzję podejmuje za niego grono przebierańców z Luksemburga.
Inna sprawa, że „naród” sam sobie winien, bo w czerwcu 2003 roku, dał się omamić obietnicom, że jak zgodzi się na Anschluss, to Unia sypnie złotem i znowu będzie, jak za Gierka. Warto przypomnieć, że Anschluss był stręczony „narodowi” zarówno przez obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i przez obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, a nawet przez autorytety bezpośrednio w tę walkę kogutów nie zaangażowane, w rodzaju JE Tadeusza Pieronka. Gdyby jednak „naród” bardziej był przywiązany do suwerenności, to wysiłki stręczycieli mogłyby nie przynieść spodziewanych rezultatów. Przy ratyfikacji traktatu lizbońskiego „naród” nie był już pytany o zdanie, a tylko Sejm, 1 kwietnia 2008 roku uchwalił ustawę upoważniającą prezydenta do ratyfikacji. I znowu za takim upoważnieniem głosowali zarówno posłowie tworzący obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i większość członków obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm. W rezultacie Polacy sprzedali swoją suwerenność za obietnicę złotego deszczu. Ten deszcz rzeczywiście pada. Z budżetu UE na lata 2013 -2020, Polska dostaje rocznie około 28 mld złotych netto, to znaczy – po odliczeniu „składki” w wysokości około 18 mld złotych. Ale nawet w najkorzystniejszym według rządu roku 2017, koszty obsługi długu publicznego wyniosły ok. 34 mld złotych, co oznacza, że na tę obsługę musimy wydać nie tylko całą subwencję, ale jeszcze do niej dopłacić. Komu dopłacić? Ano, tym, którzy polskie rządowe obligacje kupują, czyli przede wszystkim – niemieckim bankom. W ten sposób pieniądze wracają tam, skąd przyszły, a u nas zostaje trochę smogu. Toteż w swoim czasie nawet Naczelnik Państwa, czyli prezes Jarosław Kaczyński zauważył, że traktat lizboński „zagraża naszej niepodległości”. Jużci prawda Złoty Panie – ale o tym trzeba było myśleć najpóźniej w 2003 roku, bo teraz trzeba będzie w podskokach wykonać postanowienia Trybunału w Luksemburgu, który wkrótce na temat reformy sądownictwa w Polsce wypowie się merytorycznie. To może też być przekute w wielki sukces, bo jużci – czyż to nie zaszczyt dla Polski, że interesuje się nią sam Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu i kompletuje naszemu bantustanowi skład Sądu Najwyższego?
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz