Jak ten czas mija. Ledwie dwa lata temu ogłaszał min. Macierewicz, że „jesteśmy wreszcie bezpieczni”, co miało wynikać ze stałej obecności Amerykanów w Polsce. „Kiedy wy jesteście tu, nasi żołnierze mogą być tam” (np. w Afganistanie) – cieszył się jak dziecko ten sam minister, witając „strategicznych sojuszników” na polskiej ziemi.
Ledwie dwa lata temu zastępca sekretarza obrony Bob Work w błyskach fleszy wbijał łopatę w Redzikowie, inicjując kopanie fundamentów pod mityczną „tarczę antyrakietową”. A rok temu odtrąbiono ostateczny już happy end naszej historii – na fali patriotycznego entuzjazmu po przemówieniu Donalda Trumpa na pl. Krasińskich. Większości wzruszonych słuchaczy umknął jakoś fakt, że amerykański przywódca mówił o Powstaniu Warszawskim tak, jakby cały heroiczny bój toczył się o… Aleje Jerozolimskie (z akcentem na „Jerozolimskie”), jako że była to jedyna nazwa własna, jaka w prezydenckiej mowie-trawie przewinęła się aż parokrotnie.
Brak wnikliwej uwagi w tej kwestii pogłębił tylko bezbrzeżne zdumienie patriotycznie poprawnych komentatorów, kiedy ledwie parę miesięcy później ten sam prezydent lekką ręką sygnował „Akt 447”, wprowadzając tym samym lewarowanie żydowskich roszczeń i uroszczeń względem Polski do oficjalnej agendy imperium. Czemu wszak towarzyszył klangor bezprecedensowej, bezpardonowej nagonki na polskich „antysemitów” i „negacjonistów”.
Nota bene: żałosna kapitulacja na tym froncie, ogłoszona przez rząd warszawski wielkim sukcesem dyplomatycznym, była uzasadniana przede wszystkim względami strategicznymi – z akcentem na bezpieczeństwo narodowe. I tu właśnie polityka sojuszy bezalternatywnych osiągnęła punkt jawnego przegięcia – bo oto z głośnym powoływaniem się na polski interes narodowy w stosunkach z Anglosasami przyspieszono wyprzedaż tegoż interesu narodowego w stosunkach z Żydami. Wszakże samozaparcie w samozakłamaniu naszych liderów nie ma najwyraźniej granic – więc też po zawirowaniach na przednówku, jak gdyby nigdy nic, już wiosną nastąpił powrót do urzędowego optymizmu.
100 tysięcy żołnierzy NATO, z czego 20 tysięcy naszych, wziąć miało udział w manewrach Anakonda 18 – największych od czasu, gdy zjednoczone siły Układu Warszawskiego ćwiczyły na polskich przeprawach scenariusz „marszu wyzwolicielskiego” na Zachód. I oto teraz, pod jesień, kiedy termin rozpoczęcia tak szumnie zapowiadanych manewrów tuż, tuż – okazuje się, że ćwiczyć ma nie sto, lecz łącznie co najwyżej kilkanaście tysięcy wojska. Z niewiadomych przyczyn Anakonda 18 skurczyła się – to już nie groźny wąż, ale co najwyżej wężyk (może generalski?). Tak znaczna redukcja skali natowskich manewrów sama w sobie nie powinna zresztą przysparzać Sz. Czytelnikom większego zmartwienia – wszak normalny człowiek nie powinien kibicować akcjom, których korelacja z naszym bezpieczeństwem jest wątpliwa, natomiast ewidentny jest ich związek z utrzymującym się napięciem wojennym. Gdzie jednak są odpowiedzialni za tak groteskowe rozminięcie się z rzeczywistością? Albo wcześniej ktoś się w tej sprawie sromotnie mylił (i wówczas mamy do czynienia z niekompetencją), albo świadomie szarżował (wówczas to zbrodnicza nieodpowiedzialność). Dlaczego nie ma pytań do MON w tej sprawie? To przecież wymarzona okazja do szyderczego wytykania mitomanii Macierewiczowi albo nieudolności Błaszczakowi – czemu nie korzystają z nadarzającej się gratki funkcjonariusze Gazowni? A funkcjonariusze Gapoli – czemuż nie ruszają do dzieła, by hurrapatriotycznym wzmożeniem zaklajstrować dysonans poznawczy, który się tu rodzi? Najwyraźniej ani jedni, ani drudzy nie odebrali jeszcze precyzyjnych wytycznych od swych redaktorów prowadzących. Cisza w eterze, przestrzegana tak solidarnie i ponad podziałami, nasuwa więc podejrzenie, że mamy do czynienia z czymś jeszcze poważniejszym, niż tylko gigantomania i megalomania tego czy innego ministra.
Nikt w Warszawie nie zalicytowałaby przecież owych wirtualnych stu tysięcy, gdyby z Waszyngtonu nie kazali. Być może więc to gwałtowne skurczenie się Anakondy zwiastuje kolejny zwrot przez rufę naszych „strategicznych sojuszników” – być może Amerykanie znów zrobili Moskalom nadzieje na „reset resetu”, czyli strategiczne wycofanie się z Europy Środkowej?Dodatkowych okoliczności, które nasuwają takie podejrzenie, jest co najmniej kilka. Po pierwsze: kolejne oddalenie się mirażu „tarczy antyrakietowej” poprzez zamrożenie projektu bazy w Redzikowie. Nota bene, o tym również wspomniano jedynie na marginesie – przy okazji szerzej niepodchwyconej wzmianki o tym, że polski podwykonawca (Mostostal Zabrze) pozywa amerykańską firmę nadzorującą budowę fortyfikacji (Wood Environment & Infrastructure Solutions) do arbitrażu międzynarodowego, po tym, jak Amerykanie zerwali kontrakt i oznajmili, że z resztą inwestycji poradzą sobie już sami. Przy czym osiągnięci zdolności bojowej bazy w Redzikowie, zapowiadane pierwotnie na wiosnę tego roku, przesuwa się w czasie o kolejne dwa lata – co równie dobrze oznaczać może: na Święty Nigdy, w grudniu popołudniu.
A zatem niżej podpisany nie zgrzeszył zbytnim sarkazmem traktując wizytę sekretarza Boba Worka w Redzikowie w roku 2016 jako tanią szopkę – zajęcie przez Waszyngton doraźnego stanowiska negocjacyjnego względem Moskwy – na nasz koszt wyłącznie, a bez jakichkolwiek gwarancji i zobowiązań względem tubylczych podwykonawców (o czym mowa była na tych łamach m.in. w tekście sprzed roku: „Dzień świstaka w Redzikowie”). Dodajmy do tego kolejne zwiastuny gotowości Niemiec do „wzięcia większej odpowiedzialności” za politykę w naszym regionie (jak do tego dyplomatycznie zachęcał Zdradek Sikorski), czyli do reaktywacji projektu Mitteleuropa Plus.
Oto warszawski pałac prezydencki manifestuje swoje aspiracje do samodzielności poprzez zaproszenie Niemców na szczyt Międzymorza – co jest wszak zapraszaniem lisa do kurnika. A jednocześnie Niemcy manifestują tradycyjny brak zahamowani w rozgrywaniu przeciw nam karty ukraińskiej (patrz: specjalistka od „otwartego dialogu” Kozłowska na gościnnych występach w Berlinie). Z drugiej strony, na Wschodzie, dzieją się rzeczy wprost niesłychane: Chińczycy ćwiczą na poligonach wspólnie z Rosjanami (w ramach manewrów „Wostok 18”, które w odróżnieniu od „Anakondy” bynajmniej nie zmalały), a Białorusini po raz pierwszy ćwiczą obronę przed jednoczesną dywersją wewnętrzną i agresją od wschodu. Jak widać nasi wschodni sąsiedzi zachowują zdolność dyplomatycznego manewru – za wszelką cenę starając się uniknąć zabrnięcia w jednokierunkowe i ostatecznie ślepe uliczki polityki bezalternatywnej. Ponad naszymi głowami toczy się więc niezmiernie wyrafinowana gra dezinformacyjna – albo czynione są potężne kroki w stronę od wielkiego odwrócenia sojuszy. Cokolwiek się stanie – z wojną czy bez wojny – Warszawa, ubezwłasnowolniona na własne życzenie, czekać będzie na rozkazy i wyroki gdzie indziej wydane. Czy poślą nas na wojnę, żebyśmy się wzajemnie z Białorusinami powybijali – w konflikcie mocarstw obsługiwanym per procura? Czy napuszczą na nas Ukraińców?
Czy uchodźców-nachodźców z całkiem innych stron? Czy może w drodze łaski uznają, że postępujące samozaoranie sprawy polskiej rokuje na tyle dobrze (ujemny przyrost naturalny, postępująca barbaryzacja i ateizacja), że żydowska suwerenność wyspowa na Międzymorzu może być dalej instalowana bez przeszkód – więc obejdzie się bez jatki? Cokolwiek się zdarzy, musi być skorelowane z rozstrzygnięciem na innych teatrach wojennych – na czele z Bliskim Wschodem, który w systemie geopolitycznych naczyń połączonych jest z nami ściśle spięty, skąd w każdej chwili ruszyć może operacja „Most 2” (logistyka, infrastruktura i, co najważniejsze, ramy prawne są już od dawna gotowe). Czy więc zacznie się od kryterium ulicznego (Majdanu „w obronie demokracji”), czy od krwawej prowokacji („pogromu kieleckiego 2”), czy od razu przystąpią do grabieży (kryzysu finansowego plus)??? Sami ubraliśmy się szczelnie w kaftan bezpieczeństwa i teraz czekamy, co starsi i mądrzejsi zechcą z nami zrobić.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz