Odrodzenie Polski
Jak wiadomo, w roku 2015 nastąpiła w Polsce „dobra zmiana”, w następstwie której obóz zdrady i zaprzaństwa został zdjęty z pozycji lidera politycznej sceny naszego bantustanu, a jego miejsce zajął obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm. Jednym z symboli tej zmiany był pan Andrzej Duda, który w roku 2015 zastąpił pana Bronisława Komorowskiego na stanowisku prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Mniejsza już o szereg zagadkowych przyczyn, które do tego doprowadziły, a o których wielokrotnie mówiłem i pisałem, bo tym razem chciałbym przypomnieć wielkie nadzieje, które z prezydenturą Bronisława Komorowskiego łączyły Wojskowe Służby Informacyjne, których – jak wiadomo – od 2006 roku już w Polsce „nie ma”. Obawiam się jednak, że ta oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności, bo nie wyparowali ani funkcjonariusze, ani – przede wszystkim – zwerbowana przez nich przez 16 lat „wolnej Polski” agentura, uplasowana w dodatku w takich miejscach struktury państwa, że za jej pośrednictwem można bez przeszkód okupować nasz nieszczęśliwy kraj. Myślę, że z punktu widzenia potrzeb tej okupacji, ważnym miejscem jest stanowisko prezydenta i dlatego właśnie pan generał Marek Dukaczewski, zresztą z porządnej, ubeckiej rodziny, w 2010 roku zadeklarował, że w razie zwycięstwa Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich, z radości otworzy sobie butelkę szampana. Myślę, że nie był w tej radości i tym szampanie odosobniony, bo okupowanie nawet takiego nieszczęśliwego kraju, jak nasz, przynosi okupantom, oprócz satysfakcji, całkiem spore dochody.
W roku 2015 miejsce prezydenta Bronisława Komorowskiego zajął prezydent Andrzej Duda, skierowany na to stanowisko przez Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, dzięki czemu wygrał wybory. Czy Jarosław Kaczyński sam wpadł na pomysł wysunięcia na to stanowisko akurat pana Dudy, czy ktoś mu taki pomysł podsunął – o to mniejsza – dość, że go wysunął. Pan prezydent Duda początkowo zachowywał się wobec swego wynalazcy lojalnie, ale gdy w ramach „dobrej zmiany” miał firmować rozmaite wątpliwe pod względem prawnym posunięcia, chyba nabrał wątpliwości, czy aby nie skończy się to dla niego źle. Rzecz w tym, że Jarosław Kaczyński pozostaje cały czas na stanowisku prostego posła, który za nic nie odpowiada, podczas gdy prezydent za swoje decyzje może stanąć przed Trybunałem Stanu. Wprawdzie Trybunał Stanu jeszcze nikomu nie zrobił krzywdy, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Toteż 3 maja 2017 roku, w ramach sondowania możliwości emancypacyjnych, wystąpił z inicjatywą zorganizowania w roku 2018 referendum konstytucyjnego. Była to inicjatywa samowolna, to znaczy – podjęta bez pozwolenia Naczelnika Państwa, który zresztą, ustami pani Beaty Mazurek, natychmiast dał wyraz swemu niezadowoleniu. W tej sytuacji pan prezydent Duda najwyraźniej uznał, że musi wykonać manewr ucieczki do przodu i w lipcu 2017 roku, po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią, ogłosił zamiar zawetowania ustaw „sądowych”, które były bardzo ważnym elementem „dobrej zmiany”, a następnie swoją zapowiedź wykonał. W ten sposób jednak przeciął, czy przegryzł pępowinę, jaka łączyła go z Naczelnikiem Państwa i PiS-em – a tymczasem miał przed sobą jeszcze trzy lata prezydenckiej kadencji. W tej sytuacji koniecznie musiał pozyskać nowych politycznych przyjaciół, którzy mogliby stworzyć mu jakieś możliwości politycznego działania. I przyjaciele się zgłosili w postaci funkcjonariuszy WSI, których, jak wiadomo, „nie ma” – ale prawdopodobnie postawili mu warunki, między innymi w postaci rozpięcia parasola ochronnego nad nimi i ich agenturą, a także – przyniesienia im na tacy głowy znienawidzonego Antoniego Macierewicza. Naczelnik Pańastwa, którego felonia prezydenta Dudy bardzo osłabiła, został zmuszony do cofnięcia się na całej linii, czego wyrazem była „głęboka rekonstrukcja rządu”, w następstwie której Antoni Macierewicz przestał być ministrem obrony, a pani Beata Szydło – prezesem Rady Ministrów. Nowy premier, Mateusz Morawiecki, otrzymał od Naczelnika Państwa zadanie „ocieplenia stosunków z Unią Europejską”, co można wykonać tylko w jeden sposób – słuchać się Naszej Złotej Pani. I pan premier Morawiecki się słucha, maskując to niezwykle tromtadracką retoryką, w stylu, że „nie oddamy ani guzika”. Jednym z przejawów tego posłuszeństwa było podpisanie przez Polskę 2 maja br. tzw. Deklaracji z Marrakeszu, w której Polska, w odróżnieniu od Węgier, które odmówiły jej podpisania, zobowiązała się do przyjmowania tzw. „uchodźców”. Przypomnijmy, że niezgoda na wyznaczone przez Naszą Złotą kontyngenty „uchodźców” była jednym istotnych punktów programu rządu pani Beaty Szydło, więc Niemcy, przy pomocy konferencji w Marrakeszu, zwołanej nota bene z inicjatywy Komisji Europejskiej, czyli Berlina, jednak uległość na Polsce wymusiły.
To tło wydawało mi się niezbędne dla lepszego zrozumienia jednostkowej sprawy pana Bogdana Czajkowskiego, który 15 sierpnia br. wystapił do pana prezydenta Dudy z prośbą, a właściwie „kategorycznym żądaniem” odebrania Orderu Odrodzenia Polski panu Zbigniewowi Niemczyckiemu, który – według informacji przedstawionych przez pana Czajkowskiego w piśmie do pana prezydenta – był tajnym współpracownikiem najpierw Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie operacyjnym „Jurek”, a następnie – przejętym przez WSW, z której, jako tajny współpracownik trafił pod skrzydła Wojskowych Służb Informacyjnych. Poza tym pan Zbigniew Niemczycki jest jednym z najbogatszych Polaków, którego majątek szacowany jest na 1,7 mld złotych. Pan Czajkowski przypuszcza jednak, że pan Niemczycki tylko prowadzi przedsiębiorstwa tak naprawdę należące do WSI i chociaż przez 28 lat „wolnej Polski” mógł sobie trochę dorobić na boku, to jednak musi nadal rozliczać się ze swoimi zwierzchnikami. Rzeczywiście pan Niemczycki 3 sierpnia 2015 roku otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego, co pan Bogdan Czajkowski, który taki order otrzymał 5 maja 2008 roku z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego, odczuł jako osobistą zniewagę, ponieważ na podstawie materiałów IPN zarzuca panu Niemczyckiemu, że donosił również na niego. Wystąpił więc do pana prezydenta Dudy ze wspomnianym „kategorycznym żądaniem”, by pan prezydent odebrał to odznaczenie panu Niemczyckiemu, albo jemu samemu i zapowiadając, że w razie braku reakcji odbierze je sobie sam. Reakcja jednak wystąpiła w postaci pisma z Biura Odznaczeń Kancelarii Prezydenta z 26 września 2018 roku, którego treść można z pewnością nazwać wymijającą.
Na tej podstawie, podobnie zresztą, jak na podstawie wielu innych wydarzeń i zjawisk, można nabrać graniczących z pewnościa podejrzeń, że nasza młoda demokracja jest tylko parawanem przysłaniającym okupację naszego nieszczęśliwego kraju przez „nieistniejące” oficjalnie Wojskowe Służby Informacyjne i Bóg wie, przez kogo jeszcze, jako że, zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, bezpieczniacy przed transformacją ustrojową, przewerbowali się na służbę do naszych przyszłych sojuszników i przyjaciół, którzy dzięki temu mogą robić z Polską, co tylko chcą.
Rak politycznej wojny daje przerzuty
Ufff! W niedzielę odbyły się wybory do samorządów terytorialnych, w których prawie 185 tysięcy kandydatów ubiegało się o mandaty do rad gminnych, powiatowych i sejmików wojewódzkich, a prawie 7 tysięcy kandydatów – o stanowiska wójtów, burmistrzów albo prezydentów miast. Po zakończeniu glosowania w pierwszej turze – bo 4 listopada odbędzie się jeszcze druga – trwa mozolne liczenie głosów. To niezwykle ważna czynność, na którą zwracał szczególną uwagę wybitny klasyk demokracji Józef Stalin wskazując, że ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy. Toteż głosy liczy Państwowa Komisja Wyborcza, o której złośliwcy powiadają, że najpierw sumuje wszystkie głosy, potem wyciąga z uzyskanej w ten sposób sumy pierwiastek kwadratowy. Od tego odejmuje roczną produkcję parasoli, a wynik rozdziela między poszczególne komitety wyborcze, w następstwie czego jedne wygrywają, a inne przegrywają.
Czego jednak ludzie nie gadają, zwłaszcza złośliwcy, więc jak byśmy tak we wszystko wierzyli, to nie tylko moglibyśmy utracić wiarę w demokrację, ale i pogrążyć się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych, skąd już tylko krok do ciemności zewnętrznych, skąd dobiega płacz i zgrzytanie zębów. Niektóre głosy jednak już podliczono i wynika z tego, że Prawo i Sprawiedliwość wybory te wygrało, przejmując pełną kontrolę co najmniej w dwóch sejmikach wojewódzkich; na Podkarpaciu i Podlasiu a także uzyskując szanse na kontrolowanie sejmików w innych województwach, o ile uda się mu zawiązać koalicję.
Sęk w tym, że potencjalny partner w postaci PSL expressis verbis wyklucza taką możliwość z powodu uznania PiS za partię „antysamorządową”. Skoro już o PSL mowa, to jest ono największym przegranym tych wyborów, co oznacza, że PiS odwojowało spod wpływów PSL małe miasteczka, gdzie jako dotąd ludowcy mieli wyraźną przewagę. To bardzo niedobra wiadomość dla PSL, bo nie wiadomo, czy bazując na wpływach w gminach wiejskich, uda się Stronnictwu przekroczyć pięcioprocentową klauzulę zaporową w skali kraju.
W dużych miastach jest odwrotnie, tu PO może pochwalić się lepszymi rezultatami, wśród których rekord pobiła w Łodzi pani Hanna Zdanowska, nokautując swoich konkurentów wynikiem przekraczającym 70 procent. Pikanterii dodaje okoliczność, że pani Zdanowska właśnie została skazana prawomocnym wyrokiem niezawisłego sądu za poświadczenie nieprawdy, ale na Łodzianach najwyraźniej nie robi to wrażenia. Nie bardzo wiadomo, co będzie dalej, bo wprawdzie ordynacja nie zabrania skazanym kandydowania, ale inna ustawa zabrania im piastowania urzędu, toteż trzeba będzie z tej sytuacji jakoś wybrnąć. Zwolennicy pani Zdanowskiej zwracają uwagę, że za jej kandydaturą opowiedziała się demokracja, więc nie ma co przywiązywać przesadnej wagi do wyroków jakichś niezawisłych sądów. Warto dodać, że wśród zwolenników pani Zdanowskiej dominują płomienni szermierze praworządności, którzy przy innych okazjach poddają w wątpliwość wyższość demokracji nad praworządnością i z przyjemnością wdziewają koszulki z napisem „konstytucja”.
Okazuje się jednak, że wszystko jest względne, również umiłowanie praworządności. Jeśli kogoś nie lubimy, to nie wybaczymy mu nawet najdrobniejszego naruszenia praworządności, a jak kogoś lubimy, to na tę całą praworządność kładziemy tak zwaną lachę.
Zresztą casus pani Zdanowskiej to jeszcze nic w porównaniu z kandydatem, który swoją kampanią wyborczą na wójta w Przyrowie w województwie śląskim kierował z aresztu. W tym przypadku jednak prawo na szczęście nie zostało złamane, co napawa optymizmem, bo wiadomo, że nie ma nic gorszego, niż złamane prawo. Zresztą gdzie indziej jest, a w każdym razie – bywało podobnie. W zbiorze reportaży z Ameryki pod tytułem „Królik i oceany” Melchior Wańkowicz wspomina o kandydacie na burmistrza Chicago, który wystartował pod hasłem: „Zło wytępię!”. W Chicago to chwyciło i kandydat został burmistrzem. Na tym stanowisku tak się rozdokazywał, że sam trafił za kratki, ale kiedy tylko stamtąd wyszedł, znowu zgłosił swoją kandydaturę – oczywiście pod hasłem: „Zło wytępię!” - no i znowu wygrał.
Najwyraźniej francuski XVII-wieczny aforysta, Franciszek ks. de La Rochefoucauld miał wiele racji mówiąc, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.
Z kolei w Warszawie kandydat PO Rafał Trzaskowski, znokautował kandydata PiS Patryka Jakiego, ale na mieście krążą fałszywe pogłoski, że i on nie jest z tego zadowolony. Wolałby bowiem trafić do Parlamentu Europejskiego, który tak samo rozwiązuje deputowanym ich problemy socjalne, nie obciążając ich żadną odpowiedzialnością za cokolwiek, podczas gdy w takiej Warszawie trzeba będzie się teraz odwdzięczać starym kiejkutom i kto wie, czy nie z jeszcze większym poświęceniem, niż to, jakie musiała okazać pani Hanna Gronkiewicz-Waltz? Tam z kolei, gdzie pierwsza tura nie przyniosła rozstrzygnięcia, sytuacja sprzyja raczej kandydatom spoza PiS – bo kandydaci PiS-owscy wszystkie swoje rezerwy zmobilizowali w pierwszej turze i nie mają szans na więcej, podczas gdy ich przeciwnicy mogą liczyć na głosy SLD, partii Razem, albo – jak w Gdańsku, gdzie najlepszy wynik uzyskał kandydat z własnej nominacji czyli dotychczasowy prezydent Paweł Adamowicz, dystansując kandydujacego z ramienia PO Jarosława Wałęsę, w drugiej turze może liczyć na poparcie jego wyborców, którzy na kandydata PiS raczej nie zagłosują.
Wyniki wyborów pokazują, że polska scena polityczna coraz bardziej betonuje się w systemie dwupartyjnym – bo pozostałe ugrupowania uzyskały słabą, albo wręcz symboliczną liczbę głosów i na przykład taki Kukiz 15, wyraźnie odstaje od wyników obydwu antagonistów: PiS i Platformy Obywatelskiej. Stawia to pod znakiem zapytania przyszłość tej formacji w przyszłorocznych wyborach do Sejmu i może się okazać, że trafnie przewidywałem, że o ile pan Kukiz, który wystrzelił do polityki pod hasłem „antysystemowości” - cokolwiek by to miało znaczyć – potrafi na tę antysystemowość nałożyć jakiś sensowny program polityczny, to może stać się na politycznej scenie zjawiskiem trwałym, a jeśli nie – to będzie jak meteor, który błysnął i zgasł – jak wcześniej biłgorajski filozof Janusz Palikot, który próbował zbudować swoją pozycję polityczną na skandalach i „gryzieniu proboszcza”. Ten proces betonowania politycznej sceny jest rezultatem troski obydwu obozów: zdrady i zaprzaństwa oraz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, żeby ani z jednej, ani z drugiej strony nie pojawiła się żadna polityczna alternatywa.
Tym staraniom z pewnością życzliwie kibicują zarówno władze Stronnictwa Pruskiego i Nasza Złota Pani, jak i władze Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego oraz rząd bezcennego Izraela, który z Polską wiąże rozmaite projekty i nadzieje. Taki dwupartyjny system gwarantuje bowiem, że Polskę będzie toczył rak politycznej wojny, która przyczynia się do postępującej degradacji nie tylko naszego bantustanu, ale i naszego narodu w Europie.
I oto właśnie Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu nie tylko „zawiesił” uchwaloną przez tubylczy Sejm ustawę o Sądzie Najwyższym, ale w dodatku surowo przykazał, by sędziowie przeniesieni przez tubylczego prezydenta w stan spoczynku, wrócili do pracy i nadal „orzekali”. Rząd sprawiał wrażenie bezradnego, pan prezydent Duda pojechał do Berlina, gdzie został obsztorcowany przez tamtejszego prezydenta Waltera Steinmeiera, więc właśnie wiceminister sprawiedliwości poinformował, że rząd będzie musiał przygotować „podstawę prawną” do tych wszystkich kombinacji, które – jak się okazuje – obejmują również tzw. „odprawy”, jakie sędziowie poprzenoszeni w stan spoczynku już z tego tytułu zainkasowali. Skoro powrócili do „orzekania”, to na dobra sprawę powinni te odprawy zwrócić, ale rzecznik SN poinformował, że muszą się nad tym „zastanowić”, to znaczy – wykombinować jakieś pozory legalności dla zatrzymania tej forsy. Ciekawe, czy to przypadkiem ich nie miał na myśli Mikołaj Machiavelli pisząc, że łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny?
Czyż w tej sytuacji można dziwić się prostym wyborcom, że gotowi są głosować nawet na szubieniczników?
Na marginesie gdakania
Czego to ludzie nie gadają – a już specjalnie podczas kampanii wyborczej? Każdy kandydat chce zaprezentować się od najlepszej strony w nadziei, że uciuła tyle głosów, żeby wystarczyło na mandat do rady, czy do sejmiku – bo wyborami do Sejmu rządzą trochę inne zasady. Ponieważ mamy w Polsce system parlamentarno-gabinetowy, to poza stanowiskiem prezydenta, które obsadzane jest w drodze glosowania powszechnego, wszystkie inne organy państwowe albo bezpośrednio, albo posrednio pochodzą od Sejmu – z wyjątkiem niezawisłych sądów, które teraz nie podlegają już żadnemu konstytucyjnemu organowi państwa, które tylko im płaci. Toteż kto kontroluje Sejm, ten kontroluje całe państwo. A kto kontroluje Sejm? Tajemnica to wielka, bo bardzo możliwe, że kontrolują go tajne służby, również te, których „nie ma”, bo kiedy jeszcze „były”, to wprowadziły do struktur państwa tylu konfidentów, ilu tylko mogły. Ci ludzie wiedzą, komu zawdzięczają swoje wyniesienie i pozycję, podobnie jak wiedzą, że publikacja „kompromatów” w razie nieposłuszeństwa może tę karierę w sposób kompromitujacy przerwać, toteż są dyspozycyjni, ułatwiając swoim patronom ręczne sterowanie nie tylko państwem, ale nawet życiem publicznym. Wrawdzie Sejm oficjalnie kontroluje tajne slużby, ale żeby dostać się do takiej komisji, trzeba najpierw uzyskać certyfikat dostepu do informacji niejawnych, które wydaje... Agencja Bezpieczeństwa Wewnetrznego. Wiadomo, że takiemu, do którego nie ma zaufania, takiego certyfikatu nie wyda, a tylko takiemu, do którego ma zaufanie. Warto zatem przypomnieć, że zaufany po łacinie nazywa się konfidentem. Gdyby jednak tajnych służb nie było, to kto kontrolowałby Sejm? Przypatrzmy się wyborom do Sejmu. Listy układają ścisłe sztaby partyjne i to one, poza jakąkolwiek kontrolą, wybierają spośród ogóły obywateli szczęściarzy, którzy w ogóle zyskują szansę na mandat poselski. Co więcej – szanse te zależą od miejsca na liście, o którym też decydują wspomniane sztaby. Zatem każdy ambicjoner wie, że musi być lojalny wobec tych sztabów i przewodniczącego partii, a wyborców może spokojnie olać, jako że od nich bardzo niewiele zależy. Oczywiście nie trzeba o tym głośno mówić, zgodnie ze wskazówką wojciecha Młynarskiego, który śpiewał: „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!” W takiej sytuacji wspomniane sztaby trzęsłyby również Sejmem, a więc – całym państwem – oczywiście z wyjątkiem sędziów, którym musiałyby tylko płacić. Liczba ludzi tworzących te sztaby nie przekracza trzydziestu, więc gdyby tajne służby chciały przejąć kontrolę nad państwem, wystarczyłoby przejąć kontrolę nad tą trzydziestką, co nie wydaje się zadaniem specjalnie trudnym. Taka też może być podszewka naszej młodej demokracji, ale o tym nie tylko nie trzeba głośno mówić, ale nawet myśleć, bo i cóż by nam przyszło z tego, gdybyśmy się o tym przekonali? Dopóki zaś nie przekonalismy się, to możemy myśleć, że z tą demokracją, to wszystko naprawdę, uważać się za suwerenów – i tak dalej. To, co przynosi nam zadowolenie, a nawet szczęście, nie jest fikcją, gdyby obiektywnie nawet było.
Wróćmy jednak do tego, co ludzie wygadują, zwłaszcza podczas kampanii wyborczej, kiedy trzeba przelicytować konkurentów. Ta licytacja sięga coraz wyżej, a mechanizm ten był już dobrze znany w starożytnej Republice Rzymskiej, kiedy to Senat, niezadowolony z reform Grakchów, wystawił w charakterze przeciwnika trybuna Marka Liwiusza Druzusa, który przelicytowywał reformatorów w demagogii. Kiedy na przykład proponowali, by nadziały ziemi następowały za niewielką opłatą, Marek Liwiusz Druzus domagał się nadziałów darmowych – i tak dalej. W rezultacie lud rzymski zamordował Gajusza Grakcha, a zwłoki wrzucił do Tybru. Pewnie dlatego poeta pisał, że „ręce za lud walczące lud sam poobcina”. Skoro ta metoda daje takie znakomite rezultaty, to nic dziwnego, że coraz więcej ambicjonerów się do niej ucieka, potwierdzając tym samym trafnośc obserwacji Gary’ego Stanleya Beckera, który udokumentował spostrzeżenie, że ludzie zachowują się tak, jakby kalkulowali, nawet jeśli nie robią tego świadomie – za co w 1992 roku dostał Nagrodę Nobla z ekonomii.
Nie ma zatem specjalnego powodu, by przejmować się tymi walkami kogutów, podczas której rozbrzmiewa donośne gdakanie i pióra lecą na wszystkie strony, gdyby nie to, że często – uak to czytamy w Piśmie Świętym – usta mówią z obfitości serca. I chyba taką przyczyną można wyjaśnić deklarację przewodniczacego PO Grzegorza Schetyny, że zamierza on zlikwidować administrację rządową na szczeblu wojewódzkim, a jej kompetencje przekazać marszałkowi i sejmikom. Mozliwe, ze pan Schetyna powiedział to w ramach wspomnianej licytacji, ale możliwe jest też, że powiedział to dlatego, że już wie coś, o czym my jeszcze nie wiemy. A co to takiego może być? Ano – o planach Naszej Złotej Pani, by Polskę z państwa unitarnego przekształcić w państwo federalne. Obecnie Polska jest państwem unitarnym, a jednym z elementów tej unitarności są właśnie wojewodowie, którzy na swoim terenie realizują politykę rządu. Likwidacja administracji rządowej na szczeblu wojewódzkim pozbawiłaby rząd wpływu na to, co dzieje się w województwach, a to z kolei sprzyjałoby rozluźnieniu struktur państwa. Ciekawe, że pan dr Jerzy Gorzelik, przewodniczący Ruchu Autonomii Śląska, przed kilkoma laty w audycji telewizyjnej wyraził pogląd, że Polska będzie państwem federalnym i to już w 2020 roku. W 2020 roku odbędą się u nas wybory prezydenckie, w których jednym z kandydatów może być Donald Tusk, dotychczas prowadzony Mocną Ręką Naszej Złotej Pani, co to zrobiła z niego człowieka, więc pewnie z przyjemnoscia zobaczyłaby go na stanowisku prezydenta naszego bantustanu. Wszystko zatem – jak powiadają gitowcy - „gra i koliduje”. Warto przypomnieć, że podczas debaty nad konstytucją w 1919 i 1920 roku, postulat, by zwarte skupiska ludności żydowskiej w miastach i miasteczkach miały statu eksterytorialny, zgłaszał żydowski klub parlamentarny. To nie przeszło i poza autoonomią Śląska, Polska była państwem unitarnym i dopiero Niemcy podczas okupacji ten postulat zydowskich parlamentarzystów spełnili, ale oczywiście po swojemu – bo getta nie podlegały administracji polskiej tylko bezpośrednio Niemcom. Warto też dodać, że zgodnie z ustawą 1066, zgodnie z którą formacje zbrojne obcych państw mogą uczestniczyć w tłumieniu rozruchów na terenie Rzeczypospolitej, a która mimo trzeciego już roku „dobrej zmiany” jak gdyby nigdy nic obowiązuje, wprawdzie o wszystkim decyduje minister spraw wewnętrznych albo nawet – Rada Ministrów – ale co z tego, skoro nie będzie sprawnego przełożenia tych decyzji na szczebel wojewódzki, gdzie dotychczasowej kompetencje wojewody byłyby przekazane marszałkowi i sejmikowi?
© Stanisław Michalkiewicz
24-26 października 2018
www.magnapolonia.org / www.goniec.net / www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
24-26 października 2018
www.magnapolonia.org / www.goniec.net / www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz