Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Na złodzieju czapka gore. W uścisku „realistów”. Prawda jako pierwsza ofiara

        Ajajajajajajaj! Co to za paskudniki, ci Węgrzy! Nie dość, że po raz kolejny pozwolili Fideszowi wygrać wybory i to z większością konstytucyjną, o której nasz Naczelnik Państwa może co najwyżej pomarzyć, to jeszcze – przechodząc do porządku nad antyrządową manifestacją „zagniewanego ludu” w Budapeszcie, nad którą „Gazeta Wyborcza” w Warszawie mało jaja nie zniesie – opublikowali w jednym z tygodników „listę najemników Sorosa”.

        Ten cały Jerzy Soros, to pochodzący z Węgier żydowski finansowy grandziarz, który na różnych, najdelikatniej mówiąc – kontrowersyjnych przedsięwzięciach uciułał ogromny majątek, który postanowił przeznaczyć na finansowanie tak zwanego „społeczeństwa otwartego”.

        Pod tą zachęcającą nazwą kryją się działania, zmierzające do systematycznego niszczenia organicznych więzi społecznych w mniej wartościowych narodach tubylczych po to, by przerobić je na tak zwany „nawóz Historii” na którym będą – „jak grzyb trujący i pokrzywa” – mogły wyrastać rozmaite żydowskie kwiatuszki w rodzaju pana redaktora Adama Michnika. Publikacja lisy „najemników Sorosa” w szeregach tych najemników wzbudziła pełen oburzenia klangor, jako że nic tak nie gorszy, jak prawda. Ciekawe, jak zareagowaliby na taka publikację najemnicy Sorosa w Polsce, których jest cały Legion .

        Nie mówię już nawet o tym, że Soros jest w prawie 12 procentach właścicielem spółki „Agora” wydającej „Gazetę Wyborczą”, w której – jak wiadomo, produkuje się tyle autorytetów moralnych, że wprost nie można splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić – ale w takiej sytuacji nie da się przecież ukryć, że wszyscy redaktorzy „GW” z panem red. Jarosławem Kurskim i panem red. Wojciechem Czuchnowskim, podobnie jak z pochodzącą ze świętej rodziny panią red. Dominiką Wielowieyską, są „najemnikami Sorosa” i to w sensie dosłownym.

        Nie mówię też o Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, gdzie też jeden autorytet moralny siedzi na drugim, więc grzech sodomii jest tam wyjątkowo częsty, a która jest krajowym kolaborantem wiedeńskiej Agencji Praw Podstawowych, czyli takiego paneuropejskiego gestapo, pilnującego, by mniej wartościowe narody tubylcze nie bisurmaniły się w sposób nieprzewidziany.

        Helsińska fundacja wygrała tam przetarg na usługi delatorskie, być może dlatego, że stary finansowy grandziarz od lat ją sponsoruje, raz za pośrednictwem fundacji w Budapeszcie, a po drugie – za pośrednictwem Fundacji Batorego, w której sorosowy szmal rozdziela Główny Cadyk III Rzeczypospolitej, pan Aleksander Smolar.

        Kiedy byłem jeszcze naczelnym redaktorem „Najwyższego Czasu!”, dostawałem – podobnie jak inne redakcje – obiegiem coś w rodzaju sprawozdania finansowego Fundacji Batorego. Był to znakomity przewodnik po polskim życiu publicznym, bo wystarczyło popatrzeć, kto, ile i za co dostał stamtąd szmalcu i dlaczego ćwierka z takiego, a nie innego klucza. Przypominam sobie z tamtych czasów, że jednym z „najemników Sorosa” był JE bp Tadeusz Pieronek.

        Co z tą forsą robił – tego oczywiście nie wiem, ale nawet gdyby przepuszczał ją z panienkami, którym potem udzielałby rozgrzeszenia, to mniejsza z tym, bo ważniejsze jest coś innego – że Ekscelencja służył dwu panom i to jednemu – a pieniądze. A jak napisano w Ewangelii, w takich razach sługa jednego pana szanuje, a drugim gardzi. Którego szanuje, a którym gardzi?

        To proste – szanuje tego, od którego bierze szmal, bo gdyby było odwrotnie, to – po pierwsze – żadnego podejrzanego szmalu by nie brał, a po drugie – nie ćwierkałby z obstalowanego klucza, co Ekscelencji zdarza się również i dzisiaj. Czyżby nadal brał jurgielt od Głównego Cadyka III Rzeczypospolitej? Ładny interes!

        Wykluczyć tego nie można, bo stary grandziarz niedawno przeznaczył aż 18 miliardów dolarów na finansowanie „społeczeństwa otwartego”, więc do kogoś ta forsa musi przecież trafiać. Czasami trafia w ręce przypadkowe, o czym mogłem przekonać się w grudniu 2016 roku w Nowym Jorku, przez który, jedna za drugą, przeciągały demonstracje przeciwko wybranemu miesiąc wcześniej prezydentowi USA Donaldowi Trumpowi.

        Wpadła mi nawet w ręce ulotka werbująca ochotników na te demonstracje, z ofertą 18,5 dolara za godzinę. Ulotka nie była podpisana, ale wieść gminna głosiła, że to właśnie stary grandziarz to wszystko finansuje, oczywiście za pośrednictwem jakichś nowojorskich Aleksandrów Smolarów.

        Ciekaw jestem, ile dostają uczestnicy demonstracji w Budapeszcie, no i oczywiście – jakie okruszki ze stołu pańskiego spadają dla „Obywateli SB”. To znaczy pardon – jakiej tam znowu „SB”, której przecież już „nie ma” podobnie jak Wojskowych Służb Informacyjnych, czy izraelskiej broni jądrowej. Nie żadnej tam „SB”, tylko oczywiście RP! Gdyby tak pan Aleksander Smolar zechciał uchylić rąbka tajemnicy, to niewątpliwie zyskałaby na tym jawność naszego życia publicznego – ale – jak mawiał Ignacy Rzecki – co tam marzyć o tem!

        A skoro już mowa o bezcennym Izraelu i jego broni jądrowej, której – jak wiadomo – „nie ma” – to ciekawe, że w związku z niedawnym ostrzałem Syrii rakietami koalicji: USA, Wielka Brytania i Francja, za pretekst do ataku przyjęte zostało oskarżenie, że reżym prezydenta Asada użył gazu bojowego.

        Najwyraźniej „synowie Izraela” muszą mieć specjalnie uwrażliwione nosy właśnie na gaz, bo nie słychać, żeby taką odrazą napawało kogokolwiek użycie, albo nawet posiadanie broni biologicznej. A przecież źli naziści, co to nie mieli oporów przed używaniem gazu w pomieszczeniach zamkniętych, do broni biologicznej mieli wyraźną awersję zwłaszcza, że jej mimowolne używanie przypisywali właśnie Żydom, co wyraziło się w rozplakatowanym haśle: „Żydzi, wszy, tyfus plamisty!”

        Ale skoro Wielka Brytania wcześniej wystąpiła z oskarżeniem właśnie o użycie gazu, to wykorzystanie tego pretekstu w Syrii mogło być raczej efektem biurokratycznej inercji, niż czyjejś specjalnej awersji do gazu.

        Jest to prawdopodobne tym bardziej, że ostrzał Syrii odbył się zgodnie z regułami politycznej poprawności, a konkretnie – z zasadą, by nikogo nie wykluczać, ani nie stygmatyzować. Toteż świat nie może ochłonąć ze zdumienia, że akurat w następstwie tego ostrzału wszyscy są zadowoleni. Zadowolona jest koalicja, to znaczy – USA, Wielka Brytania i Francja, bo złowrogiemu syryjskiemu tyranowi pokazała „ruski miesiąc”. Ale syryjski tyran też jest zadowolony, bo twierdzi, że zniszczono jakieś puste i zrujnowane magazyny, a poza tym – co najmniej 13 procent pocisków zostało zestrzelonych w powietrzu i to przy pomocy ruskich rakiet pochodzących jeszcze z ubiegłego stulecia.

        Jeszcze większe zadowolenie demonstrują ruscy szachiści twierdząc, że aż 70 procent pocisków zostało przechwyconych i to w sytuacji, kiedy rosyjska obrona przeciwlotnicza w ogóle nie reagowała, jako, że ostrzał prowadzony był w innym rejonie. Czyżby zatem chodziło o efektowne pozbycie się przestarzałego arsenału, zarówno po stronie bojowników o wolność i demokrację, co to – jak twierdzi pan dr Targalski – tylko poczciwie „walczą o pokój”, jak i po stronie podżegaczy wojennych, co to walczą o wojnę i totalniactwo?

        Zadowolona jest również Polska, która – jak oznajmił sam prezydent Duda – ostrzał „popiera”, to znaczy – przytupuje, pokrzykuje i wymachuje rękami, jak przystało na ormowca Europy.


W uścisku „realistów”


        Wiele lat, a nawet dziesięcioleci musi upłynąć, „nim się przedmiot świeży, jak figa ucukruje, jak tytuń uleży” - pisał Adam Mickiewicz, wkładając tę opinię w usta Kajetana Koźmiana, poety pseudoklasycznego, co to „opiewał tysiąc wierszy o sadzeniu grochu”. W przypadku tak zwanych „żołnierzy wyklętych”, których na dobrą sprawę należałoby raczej nazywać niezłomnymi, dziesięciolecia chyba nie wystarczą. Z jednej strony „niech na zawsze w piosence zostanie chwała Polski, partyzancka brać” - jak śpiewaliśmy na obozach harcerskich w Zwierzyńcu na Roztoczu w latach 1957 i 1958, kiedy po październiku 1956 roku na krótko dopuszczono do harcerstwa „starych” instruktorów, niekiedy nawet AK-owców, których miejsce zajęli wkrótce potem partyjni karierowicze – ale z drugiej „reakcyjne podziemie” wzbudzało nienawiść przedstawicieli polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, która – korzystając z dobrego fartu pod sowiecką okupacją – rozwnuczyła się w kolejnych pokoleniach. Reakcja potomstwa hitlerowskich i sowieckich kolaborantów na przywracanie w Polsce pamięci o żołnierzach niezłomnych pokazuje, że polskojęzycznej wspólnocie rozbójniczej najwyraźniej nie wystarczyło fizyczne ich wytępienie, ale pragnęliby również zatrzeć o nich wszelką pamięć tak, żeby nie pozostał nawet ślad po zatarciu. Jest to skądinąd zrozumiałe, bo odradzanie pamięci o żołnierzach niezłomnych jest dla tego potomstwa nieustannym wyrzutem sumienia nie tylko z powodu łajdactw popełnionych przez przodków, ale również, a może nawet przede wszystkim dlatego, że żołnierze ci podnieśli poprzeczkę godności i honoru tak wysoko, że współcześni folkdsojcze, ani kunktatorzy, co to chętnie przywdziewają kostium „realistów”, nie są w stanie jej dosięgnąć nawet gdy podskakują, więc chociaż hurtowo wystawiają sobie nawzajem certyfikaty przyzwoitości, to w głębi serca wiedzą przecież, że wszystkie one są gówno warte – i to napełnia ich nieustannym bólem rozdrapywanych na nowo ran, zdawałoby się – już dawno i na dobre zarośniętych błoną podłości. Tu dziesięciolecia nie wystarczą i dopóki kolejne generacje odradzającej się nieustannie polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej nie odetną się raz na zawsze od swojej kolaboranckiej przeszłości, to nie zaprzestaną też prowadzenia wojny przeciwko historycznemu narodowi polskiemu, który musi dzielić z nimi terytorium państwowe. Tej nienawiści doświadczyli najdotkliwiej przede wszystkim żołnierze niezłomni i pragnęli uwolnić się od niej, nawet za cenę schronienia się w śmierci. O czym marzyli? Odpowiada na to pytanie wspomniana piosenka: „Święty Pieter ci bramę otworzy. Spyta: skąd? - Z partyzantki jam jest! Wejdziesz w ogród spokoju i zorzy, boś jest Polak i walczyłeś też.” W ogród spokoju i zorzy... Udręczeni już tylko o tym marzyli, już tylko tego chcieli.

        Militarna i polityczna klęska żołnierzy niezłomnych stanowi pożywkę dla tak zwanych „realistów”, u których albo niedostateczny temperament, albo brak odwagi, albo i jedno i drugie, wzbudza niechęć do wszelkich form przeciwstawiania się przemocy. Oczywiście ani do braku odwagi, ani niedostatku temperamentu przyznawać się nie wypada, ale od czegóż „realizm”? Toteż w imię „realizmu” postawa żołnierzy niezłomnych i przez nich jest, jeśli nawet nie bezwzględnie i pryncypialnie potępiana, to w najlepszym razie – lekceważona, jako efekt uwiedzenia fałszywą ideologią insurekcyjną, według której siły należy mierzyć na zamiary, co już od początku nosi w sobie zarodek klęski. Na pierwszy rzut oka tej krytyce ze strony „realistów” niepodobna niczego zarzucić. Rzeczywiście ideologia insurekcyjna z jej zasadą mierzenia sił na zamiary, nosi w sobie zarodek klęski. Ale kiedy rozbierzemy sobie te sprawy z uwagą, to nie da się ukryć, że krytyka żołnierzy niezłomnych główne swoje ostrze wymierza w poświęcenie. Tymczasem postawa realistyczna jest możliwa, a zwłaszcza owocna tylko wtedy, gdy nie wszyscy są realistami, gdy niektórzy, a nawet nie tyle „niektórzy” co raczej większość, wykazuje gotowość do poświęcenia na rzecz wymarzonego celu. I ocena, czy cel ów leży w granicach realizmu, musi ten czynni uwzględniać, na równi z innymi, na przykład – liczebnością armii, czy jej uzbrojeniem. W języku wojskowym nazywa się to „morale” i to właśnie ono często przesądza o wyniku konfliktu. „Zwycięży kto najmocniej chce” - głosiła piosenka popularna w czasach pierwszej komuny. I jeśli chodzi o poświęcenie, to żołnierze niezłomni dostarczają miary nie tylko cywilom, ale przede wszystkim – naszej niezwyciężonej armii, w której – jak podejrzewam – od „realistów” aż się roi.

Mieszanie herbaty bez cukru


        Zainteresowanie społeczeństwa sytuacją naszej niezwyciężonej armii jest stosunkowo niewielkie, co można tłumaczyć zarówno okolicznością, że Polska została przez rządy SLD-PSL oraz Unii Wolności w znacznym stopniu rozbrojona. O jej kondycji świadczyły statystyki, według których w pewnym momencie liczyła ona 22 tys. oficerów, 45 tys. podoficerów, 12 tys. szeregowców zawodowych i 12 tys. szeregowców nadterminowych. Na jednego oficera przypadało 2 podoficerów, którzy dowodzili do spółki jednym szeregowcem. Podobnie wyglądała armia polska w czasach saskich, no ale wtedy używana była głównie do asystowania przy pogrzebach i tym podobnych uroczystościach. Drugą okolicznością jest skłonność Umiłowanych Przywódców do prężenia cudzych muskułów, to znaczy – muskułów sojuszniczych. Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest – już nie marszałek Śmigły-Rydz, tylko armia Stanów Zjednoczonych, która do spółki z Bundeswehrą będzie broniła polskich interesów państwowych do ostatniej kropli krwi. W tej sytuacji dalekosiężna myśl wojskowa naszej niezwyciężonej armii kierowała się ku rozmnażaniu dowództw, w których można byłby sporządzić sobie wygodne nisze ekologiczne, gdzie można by spokojnie dotrwać aż do emerytury. Toteż nic dziwnego, że cywile nie zwracali specjalnej uwagi na armię składającą się też z cywilów, którzy tylko z racji swego emploi poprzebierali się w mundury. Przekonanie, że nasza niezwyciężona armia nikogo nie jest w stanie przed niczym obronić, było dodatkowo umacniane przez nie tyle nawet wprowadzenie batalionów obrony terytorialnej, co opowieści, że to właśnie one, w sytuacji gdy główne siły nasze niezwyciężonej zostaną już rozgromione, stawią napastnikowi bohaterski opór, na widok którego on się „zadziwi i zlęknie”, dzięki czemu ostateczne zwycięstwo będzie należało do nas. Nawet osobom bez specjalnego przygotowania wojskowego wydawało się to dziwne w sytuacji, gdy klasycy nauk wojskowych twierdzili, że jednym z podstawowych celów jest jak najszybsze przeniesienie wojny na terytorium nieprzyjaciela, a nie ściąganie jej na terytorium własne. Tymczasem zawirowania i spory, jakie wybuchały wokół naszej niezwyciężonej armii przechodziły nad tymi wątpliwościami do porządku, koncentrując się na „strukturze dowodzenia”, co przypominało mieszanie herbaty w szklance, do której zapomniano dosypać cukru.

Kosztowne zaniedbania i zaniechania


        Tymczasem nawet w sytuacji posiadania potężnych sojuszników, trzeba zadbać o muskuły własne, bo czym kończy się prężenie cudzych muskułów, to przekonaliśmy się we wrześniu 1939 roku. Oczywiście możliwości te zależą od stanu gospodarki państwa, bo – jak to już dawno zauważył pogromca Napoleona, książę Wellington - „armia maszeruje na brzuchu”. Ale bywają niekiedy okazje pozwalające pójść na skróty i właśnie po praz pierwszy mieliśmy z nią do czynienia, gdy prezydent Kwaśniewski i premier Miller wprowadzili polski kontyngent wojskowy do Iraku. Było to spełnienie prośby administracji prezydenta Busha, którego można było wtedy poprosić o przynajmniej dwie przysługi wzajemne: obietnicę, że USA nie będą wywierały na Polskę nacisków w sprawie żydowskich roszczeń majątkowych oraz o amerykańska zgodę na militarną konwersję polskiego długu zagranicznego. Tak się bowiem złożyło, że w tym czasie zagranicznymi wierzycielami Polski były już wyłącznie państwa członkowskie NATO. Z tego tytułu Polska miała argument w rozmowie z Amerykanami i innymi rządami, że militarna konwersja, polegająca na tym, że pieniądze, które Polska miałaby oddać wierzycielom z tytułu spłaty długu, za ich zgodą przeznaczyłaby na modernizację własnej armii, będącej przecież składnikiem sił zbrojnych NATO i w dodatku rozlokowanej za wschodnim krańcu obszaru obrony NATO. Zatem taka militarna konwersja dokonałaby się w interesie wszystkich uczestników Paktu, a nie tylko Polski. Niestety ani jedna, ani druga propozycja nie została prezydentowi Bushowi złożona, bo Aleksander Kwaśniewski myślał, że w takiej sytuacji prezydent Bush z wdzięczności zrobi go I sekretarzem ONZ, a w ostateczności – I sekretarzem NATO. Nic z tego nie wyszło i Polska też nic z tego nie miała, bo tylko agenci amerykańscy dostali swoja dolę za pośrednictwem firmy Nur Corporation, która te „honoraria” rozprowadzała.

        Druga okazja – tez zresztą zaprzepaszczona – pojawiła się, gdy prezydent Obama zresetował swój poprzedni reset stosunkach z Rosją, w następstwie czego USA powróciły do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, zapalając zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie. Kiedy w czerwcu 2014 roku prezydent Obama pojawił się w Warszawie, by powinszować nam, że ponownie podjęliśmy się niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią, dwukrotnie na antenie Radia Maryja mówiłem, by tym razem już nie powtarzać błędu prezydenta Kaczyńskiego, który wcześniej podjął się tej roli za darmo, tylko żeby przedstawić prezydentowi Obamie dwie prośby: po pierwsze – by USA oficjalnie obiecały Polsce, że nie będą wywierały na nią nacisków w sprawie roszczeń żydowskich – a obecny rozwój wypadków pokazuje, jak ważna była to sprawa – oraz drugą – że Polska, podejmując się niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta, siłą rzeczy stała się państwem frontowym. W związku z czym chcielibyśmy, by USA traktowały Polskę tak samo, jak inne państwo frontowe, czyli Izrael. To znaczy – 4 miliardy dolarów rocznie kroplówki finansowej na modernizacje i dozbrojenie armii oraz udogodnienia wojskowe, podobne do tych, z jakich korzysta Izrael. I znowu nikt nie ośmielił się złożyć prezydentowi Obamie tych propozycji, łącznie z Księciem-Małżonkiem Radosławem Sikorskim, inaczej nazywanym „Paziem”, który w podsłuchanej rozmowie wypłakiwał się, że musi Obamie „robić laskę” za darmo. Ale Rzeczpospolita nie płaciła Księciu-Małżonkowi za „robienie laski”, tylko za pilnowanie polskich interesów, do czego „Paź” najwyraźniej był albo za głupi, albo zbyt nieśmiały. „Laskę” by jeszcze zrobił, ale już nic więcej.

Po pierwsze – nie zachęcać


        Nie jestem fachowcem wojskowym – a to oni powinni odpowiedzieć przywódcom państwa, jaka armia jest potrzebna do osiągnięcia celów, wynikających z polityki państwa. To o owo jednak i ja mogę powiedzieć, odwołując się do takich tęgich teoretyków wojny, jak Karol von Clausewitz. Zauważył on między innymi, że sprawcą wojny nie jest napastnik, tylko napadnięty, bo swoja słabością najwyraźniej musiał zachęcić napastnika. Podobnie myślały wilki z bajki napisanej przez biskupa Ignacego Krasickiego, jak to w lesie przydybały jagnię. Już zabierały się, by je rozszarpać i zjeść, gdy tymczasem jagnię postawiło sprawę na nieubłaganym gruncie praworządności – że jakże mogą je rozszarpywać i pożerać bez dania racji? Wilki się zreflektowały; rzeczywiście, tak nie można – i przedstawiły jagnięciu trzy powody, dla których zaraz rozszarpią je i pożrą: „smacznyś, słaby i w lesie” - „Zjedli niezabawem” - konkluduje pozbawiony złudzeń ksiądz biskup. Wypływa z tego wniosek, by nie dopuszczać do takiej słabości państwa, która zachęcałaby jakiegoś potencjalnego napastnika. A wydaje się, że pochłonięci sporami o „strukturę dowodzenia” naszą niezwyciężoną armią Umiłowani Przywódcy, a zwłaszcza – pan prezydent Duda, dopuścili do sytuacji, w której ukraiński generał odgraża się, że jeśli Polska będzie pomstowała na banderyzm, to półtoramilionowa ukraińska diaspora w Polsce „chwyci za kije”. Ciekawe, czy gdyby pan prezydent Duda zawiózł do Kijowa jeszcze jeden miliard euro haraczu, Ukraińcy w Polsce też „chwyciliby za kije”, czy jednak trochę by z tym poczekali?

        Drugą sprawą jest eliminacja ze struktur państwa agentury – no a z tym Polska ma problem już od 1944 roku. Ciekawe, że ta sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej w związku z tzw. transformacją ustrojową, kiedy to bezpieczniacy, gwoli wyrobienia sobie jakiejś polisy ubezpieczeniowej na wypadek ewakuacji Sowietów ze Środkowej Europy, na własną rękę zaczęli przechodzić na służbę do przyszłych sojuszników Polski, wskutek czego nasz nieszczęśliwy kraj jest jakby sparaliżowany i niezdolny do realizowania swoich interesów w stosunkach sojuszniczych. Ten paraliż dochodzi do tego, że Polska sprawia wrażenie bezbronnej nawet wobec pana Kramka, który otwartym tekstem nawoływał do obezwładnienia rządu. Tych buńczucznych deklaracji musieli wysłuchiwać nie tylko ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo Polski w niezwyciężonej armii, ale i bandy darmozjadów, dekujące się po tak zwanych „służbach”. W tej sytuacji pan Kramek i tak jest uprzejmy, że jeszcze nie przechodzi od słów do czynów – ale jak długo możemy liczyć na jego dobrą wolę?


Prawda jako pierwsza ofiara


        Jak wiadomo, pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda. To znaczy – była kiedy jeszcze toczono wojny. Dzisiaj, jak wiadomo, żadnych wojen nie ma. Są natomiast misje pokojowe, misje stabilizacyjne, walka o pokój, kolorowe rewolucje – jak nie pomarańczowa, to jaśminowa – i tak dalej. A jak jest z prawdą podczas, dajmy na to – misji pokojowej? Czy też pada ona w charakterze pierwszej ofiary, czy też nie? Warto zwrócić uwagę, co mówią, jak wypowiadają się uczestnicy – powiedzmy – misji pokojowej: „Oni kłamią – my mówimy prawdę”. Wyglądałoby na to, że prawda wcale nie umiera w charakterze pierwszej ofiary misji pokojowej. Przeciwnie – ze ma się znakomicie – gdyby nie okoliczność, że wszyscy uczestnicy misji pokojowej mówią to samo, to znaczy – że „oni kłamią, my mówimy prawdę” – ale każda ze stron jako „prawdę” podaje coś zupełnie innego. Weźmy taką np. Syrię, w której już od kilku lat wyszkoleni, wyekwipowani i uzbrojeni przez CIA „bezbronni cywile” walczą o pokój i demokrację ze zbrodniczym prezydentem tego kraju Baszirem Al Asadem. Pamiętamy, jak to senator McCain, w odruchu zdumiewającej szczerości te związki „bezbronnych cywilów” z CIA ujawnił i jak zaraz potem informacja ta zniknęła, niczym kamfora. Jak wiadomo, bezbronni cywile od lat walczą o pokój i demokrację podczas gdy zbrodniczy prezydent Asad walczy o wojnę i totalitaryzm, więc wydawałoby się, że bezbronni cywile, podobnie jak u nas pan red. Andrzej Talaga, mówią prawdę i tylko prawdę. Cóż jednak z tego, kiedy w następstwie tej walki o pokój, również Syria z roku na rok jest coraz bardziej zdewastowana, a mieszkańcy próbują się stamtąd wydostać? Jak podczas kłótni mówiła o jednej słudze druga sługa: „i komu toto służy?” Idąc tropem tego pytania musimy odpowiedzieć, że służy to niewątpliwie bezcennemu Izraelowi. On to bowiem, korzystając z siły opętanych przez siebie Stanów Zjednoczonych, pod rozmaitymi pretekstami obraca w perzynę leżące wokół niego kraje, wzniecając tam walki o pokój, kolorowe rewolucje, misje pokojowe i stabilizacyjne, doprowadził do sytuacji, kiedy to w obszarze położonym „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”, który według starożytnych żydowskich sag, Stwórca Wszechświata obiecał oddać w posiadanie mezopotamskiemu koczownikowi, jeśli tylko obetnie sobie napletek i będzie Go wychwalał. Wielu Żydów w tę polityczną obietnicę wierzy, ale politykę, zmierzającą do obrócenia świata wokół bezcennego Izraela w perzynę, popierają również ci, którzy traktują te sagi tylko jak ciekawą, chociaż oczywiście megalomańską literaturę, bo co to komu szkodzi, kiedy frukta podboju świata tak czy owak się pojawią? Inna sprawa z tymi fruktami, na co w nieśmiertelnym poemacie Janusza Szpotańskiego „Caryca i zwierciadło”, zwróciła uwagę tępawemu, chociaż na swój sposób przebiegłemu marszałowi Greczce Caryca Leonida: „Adna s drugoj głupaja swinia. Nu i czto – nużna nam pustynia? Wied` pustyń u nas oczeń mnogo! Nam nużno kuszat`, nużno brat` – no sprasziwaju was – od kogo?” Ano, nie da się ukryć; święta racja. Cóż to za pan świata bez poddanych, nad którymi mógłby panować, to znaczy – eksploatować ich w charakterze „nawozu Historii”? Toteż nic dziwnego, że pan prof. Ehrlich, z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami, na ostatnim sympozjonie w Watykanie nakreślił plan zredukowania światowej populacji – ale nie całkiem. Miliard głupich gojów trzeba by zostawić, bo w przeciwnym razie nad kim mieliby panować „synowie Izraela” i komu pożyczać na wysoki procent? A warto pamiętać, że taką właśnie metodę panowania podpowiedział „synom Izraela” sam Stwórca Wszechświata: „Będziesz pożyczał innym narodom, a sam od nikogo nie będziesz pożyczał. Będziesz panował nad innymi narodami, a one nad tobą nie zapanują”.

        I dopiero na tym tle lepiej rozumiemy nasilające się zwłaszcza wśród żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, dążenie do zmuszenia innych krajów, między innymi Polski, do realizacji tak zwanych „roszczeń majątkowych”, to znaczy – haraczu, który ludność krajów Europy Środkowej miałaby wypłacić „synom Izraela” pod pretekstem zmasakrowania części Żydów europejskich przez Rzeszę Niemiecką podczas II wojny światowej. Gdyby ta operacja się udała, dochody z uzyskanego w ten sposób majątku można by pozostawionej przy życiu tubylczej ludności pożyczać na wysoki procent – zgodnie ze wskazówką Stwórcy Wszechświata. Tym roszczeniom trzeba nadać przynajmniej jakiś pozór moralnego uzasadnienia, toteż stworzony i kontrolowany przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu pierwszorzędny aparat propagandowy, w miarę zdejmowania z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę, przerzuca na winowajcę zastępczego, na którego została upatrzona Polska, prezentując światu wizerunek Polaków, jako narodu morderców. W normalnym świecie coś takiego zostałoby uznane za rodzaj wojny propagandowej, ale dzisiejszy świat normalny nie jest, więc tego rodzaju operacja jest uznawana za dowód przyjaźni, a nawet – strategicznego partnerstwa.

        Ale okazuje się, że i podczas operacji przyjaznych mamy kłopoty z ustaleniem prawdy i to wcale nie odległej w czasie, tylko tego, co rozegrało się na naszych oczach. Oto izraelski prezydent Reuwen Rivlin uczestniczył w tak zwanym „Marszu Żywych” w chwilowo nieczynnym obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Piszę „chwilowo nieczynnym”, bo przecież w ramach walki z „antysemityzmem” trzeba będzie tych wszystkich antysemitników gdzieś izolować – a po co szukać jakichś nowych miejsc, skoro jeszcze źli naziści przygotowali całą infrastrukturę i know-how? Nie jest tedy wykluczone, że te wszystkie „Marsze”, oprócz aspektu propagandowo-żałobnego, maja również charakter rekonesansu. Nie sadzę też, by był jakiś problem ze skompletowaniem załogi. Młode pokolenie polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, odpowiednio poinstruowane w katowskim rzemiośle przez semickich i niesemickich czekistów, chętnie by się tego zadania podjęło, a Małgośka Szumowska znowu dostałaby od Niemców Srebrnego Niedźwiedzia za zbeletryzowany obraz reedukowania tubylczej antysemickiej dziczy przez nosicieli nieubłaganego postępu, a w Ameryce – kto wie – może nawet Oskara? Otóż podczas ostatniego Marszu Żywych w chwilowo nieczynnym obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu izraelski prezydent Reuwen Rivlin oskarżył Polaków, to znaczy – naród polski – o współudział w holokauście. „Polska pozwoliła na wprowadzenie przerażającej ludobójczej ideologii Hitlera i była świadkiem fali antysemityzmu, wywołanej przez prawo, które właśnie wprowadzono” – odnotował „Times of Israel”, a potwierdziła rzeczniczka prezydenta Izraela. Tymczasem prezydent Andrzej Duda, który izraelskiemu prezydentowi w Marszu Żywych towarzyszył, wprawdzie nie na smyczy, ale zwyczajnie – przy nodze – nic takiego nie słyszał. Nie znaczy to, że niczego nie słyszał. Przeciwnie – usłyszał komplementy, jakie pod adresem narodu polskiego sączył mu w ucho prezydent Riwlin. Jaka zatem jest prawda? Widzimy, że pada ona ofiarą nie tylko każdej wojny, nie tylko operacji pokojowych, misji stabilizacyjnych i tak dalej – ale również płomiennej przyjaźni i strategicznego partnerstwa.


© Stanisław Michalkiewicz
14-16 kwietnia 2018
www.prawy.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © domena publiczna / U.S. DoD (Departament Obrony Stanów Zjednoczonych)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2