I. Skacowana Europa
Paroksyzmy szarpiące obecnie Unią Europejską jako żywo przypominają schyłkowy okres Związku Radzieckiego. Na czele mamy strupieszałe politbiuro, dogmatycznie trzymające się martwej ideologii i coraz bardziej kurczowo ściskające cugle władzy – pod spodem zaś narasta kryzys, społeczne zniecierpliwienie, wzmagają się tendencje odśrodkowe. Nic dziwnego, skoro licząc od powołania Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali (1952 r.) minęło już 66 lat. Unia wkracza zatem pomału w wiek „breżniewowski”, ze wszystkimi tego objawami – postępującym sklerotycznym zwapnieniem, doktrynerstwem i organiczną niezdolnością do przyznania, że zabrnęło się w ślepą uliczkę. Wystarczy zresztą spojrzeć na brukselskie elity, które niezależnie od metrykalnego wieku są przesiąknięte tym starczym uwiądem ducha. Jedyną odpowiedzią na bolączki integracji jest recepta „więcej tego samego”, co kojarzy się ze swojskim „klina klinem” i „czym się strułeś, tym się lecz”. Zresztą Juncker - „Jelcyn Europy” - najwyraźniej sądzi, że permanentne stosowanie takiej kuracji na własnym organizmie można przełożyć na polityczną praktykę i w związku z tym ma się za eksperta od rozwiązywania unijnych problemów. Problem w tym, że na dłuższą metę proponowana terapia kończy się degrengoladą organizmu i zgonem pacjenta.
Ale póki co, obowiązuje zawołanie – więcej Europy w Europie! Więcej „integracji”, czyli okrawania suwerenności krajów członkowskich i przenoszenia kompetencji na centralne instytucje zarządzane przez niewybieralną, urzędniczą „nadzwyczajną kastę”, której funkcjonowanie stanowi żywe zaprzeczenie transparentności i demokratycznego republikanizmu. Więcej procedur, nadzoru, dyrektyw – i przede wszystkim, więcej władzy dla Brukseli, w tym uprawnień do ingerowania w wewnętrzne sprawy państw. Jeśli się da, to zgodnie z traktatami, jeśli nie – to nawet wbrew nim, metodą uzurpowania sobie kolejnych uprawnień. Do tego sprowadzają się kolejne koncepty reformatorskie, w tym również słynna „Europa dwóch prędkości” z twardym jądrem w postaci strefy euro, a także pomysły federalistyczne w rodzaju „Stanów Zjednoczonych Europy” i „superpaństwa” - co ostatnio wyłożył w swym programowym artykule szef niemieckiego MSZ Heiko Maas.
Na dodatek, podobnie jak breżniewowskiemu ZSRR, Unii Europejskiej kończą się gospodarcze baterie. Strefa euro robi bokami i sprowadza się już niemal otwarcie do eksploatowania słabszych gospodarek przez Niemcy oraz w mniejszym zakresie inne kraje bogatej Północy. Nie dziwi więc, że zadłużona po uszy Francja pod rządami Macrona jest orędownikiem wprowadzenia wspólnego budżetu strefy euro, co oznaczałoby „uwspólnotowienie długów” - na co z kolei nie chce zgodzić się Angela Merkel, bo w takim scenariuszu Niemcy ze swoją nadwyżką budżetową musiałyby się solidnie dorzucić do wspólnego kotła, zamiast jak do tej pory spijać śmietankę i sztorcować wszystkich dookoła, że nie są dość gospodarni. Z kolei Włochy czy Grecja najchętniej by się ze wspólnej waluty wymiksowały, ratując konkurencyjność swoich gospodarek zdewaluowanym lirem i drachmą. Ta gospodarcza zapaść będzie wprawdzie rozłożona w czasie, lecz przy obecnym stanie rzeczy jest nieuchronna, bowiem funkcjonowanie oparte o motywowaną politycznie i ideologicznie wspólną walutę – swoisty „rubel transferowy” - z której gospodarczo korzystają niemal wyłącznie Niemcy, jest na dłuższą metę niemożliwe. Widząc to, Wlk. Brytania zdecydowała się na brexit nawet za cenę „twardego” rozwodu.
II. Ideologiczny obłęd
Obrazu zapaści dopełnia ideologiczny obłęd w duchu „gramscizmu-spinellizmu” - czyli eurokomunizm oraz wdrażane z uporem maniaka projekty będące już nawet nie inżynierią, a wręcz eugeniką społeczną, mające na celu wyhodowanie człowieka sowieckiego, tj. „nowego Europejczyka”. Służyć ma temu polit-poprawna tresura od kołyski aż po grób i planowa społeczna dezintegracja uskuteczniana metodą „szatkowania” narodów – dzielenia ich na kolejne, coraz węższe, zantagonizowane mniejszości; wreszcie – ostateczny taran w postaci masowej imigracji ludności arabskiej i afrykańskiej. Jest to zresztą skrupulatnym wypełnieniem zaleceń twórcy „paneuropeizmu” - hr. Richarda Coudenhove-Kalergiego (1894-1972), który już w dwudziestoleciu międzywojennym snuł wizje „Stanów Zjednoczonych Europy” oraz europejskiego narodu jako „euroazjatycko-negroidalnej rasy przyszłości, podobnej zewnętrznie do egipskiej”, która „zastąpi różnorodność ludów różnorodnością osobowości”. Tenże Coudenhove-Kalergi na czele zjednoczonej Europy widział niewybieralną „arystokrację ducha”, zaś instytucje centralne „superpaństwa” z założenia miały być niedemokratyczne. Jak widać, współczesna Unia podąża właśnie w tym wskazanym jeszcze przed wojną kierunku, więcej – właśnie tak została u swego zarania pomyślana. Coudenhove-Kalergim przyjdzie być może zająć się szerzej w osobnym tekście, tu jeszcze wspomnę tylko, że laureatami nagrody jego imienia są m.in. Angela Merkel, Herman van Rompuy (poprzednik Tuska) i Jean-Claude Juncker.
Pojawia się jednak światełko w tunelu – bynajmniej nie wszyscy są zwolennikami „reform” idących w kierunku coraz większego zamordyzmu. Ciekawym przykładem jest Janis Warufakis – były lewicowy grecki minister finansów w rządzie Tsiprasa, który w szczycie greckiego kryzysu zadłużeniowego chciał wyprowadzić Grecję ze strefy euro. Dziś trafnie diagnozuje systemową niewydolność eurolandu, przyrównuje brukselski system władzy do „oświeconego despotyzmu” i piętnuje hegemonię Niemiec. Problem w tym, że o ile na poziomie diagnoz ma rację, o tyle jego recepty podążają w kierunku kolejnej lewackiej utopii – postuluje wprawdzie demokratyzację unijnych instytucji, jednak miałyby one być wybierane przez jakiś ogólnoeuropejski „demos”, na rzecz którego działa w swym ugrupowaniu DiEM25 (Ruch Demokracji w Europie 2025) – czyli, znów kłania się Coudenhove-Kalergi.
O wiele więcej nadziei można wiązać z ruchami narodowymi i antysystemowymi (tzw. „populiści”) rosnącymi w siłę w całej Europie, a niekiedy wręcz dochodzącymi do władzy, jak niedawno we Włoszech. Rysuje się szansa, że partie te po przyszłorocznych eurowyborach zyskają znaczące miejsce w Parlamencie Europejskim, inicjując rozsadzanie od wewnątrz brukselskiego grajdołu. Odwołują się one często do cywilizacyjnej tożsamości, sprzeciwiają migracji, podkreślają wagę suwerenności i konieczność uzyskania realnego wpływu społeczeństw na reformowanie Europy – a do tego skutecznie kolonizują swymi postulatami mainstream, który by nie zatonąć politycznie, przejmuje część ich programu, jak np. CSU w Niemczech, podchwytująca hasła AfD.
III. Śmierć eurokomunie!
Jaka zatem powinna być Europa? Cóż, nie będę tu zbyt odkrywczy: to Europa Ojczyzn, rozumiana jako związek suwerennych, podmiotowych państw połączonych wspólnym rynkiem gwarantującym otwarte granice, swobodę przemieszczania się ludzi i wymiany handlowej. Zwróćmy uwagę, jaki status ma obecnie Norwegia: jest członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego i należy do strefy Schengen, pozostając względnie niezależną od politycznej, brukselskiej „czapy”. Bezpieczeństwo natomiast zapewnia jej (na ile to obecnie możliwe) członkostwo w NATO. I właśnie te trzy filary mają stanowić o kształcie przyszłej Europy: wspólny obszar gospodarczy, strefa Schengen i sojusz militarny (NATO). Trawestując ewangeliczną maksymę – wszystko co ponadto, ode Złego pochodzi. Krótko mówiąc, przyszła Unia Europejska powinna podążać w kierunku de-integracji (nie mylić z dezintegracją), której finalnym celem będzie swoista gospodarcza konfederacja 28 „Norwegii”. Nawet kwestia tak fetyszyzowanej dziś „liberalnej demokracji”, winna być jedynie opcjonalna – to, jaką formę rządów obierze sobie dane państwo jest wyłącznie jego wewnętrzną sprawą i nikomu nic do tego. Zwłaszcza unijni dygnitarze, którzy dziś mienią się strażnikami demokracji, sami nie mając najmniejszego demokratycznego mandatu, powinni milczeć.
Oczywiście, taki „demontaż” wymagałby drastycznego ograniczenia roli unijnej biurokracji i brukselskiego centrum politycznego z jego aspiracjami do przypisywania sobie kolejnych kompetencji. Rozsmakowani we władzy i poczuciu własnej ważności, a jednocześnie izolowani od realnego życia, pozostający w urzędniczej złotej klatce „brukselczycy” rzecz jasna dobrowolnie nie ustąpią - dlatego powinni zostać do tego zmuszeni przez państwa narodowe. Ci samozwańczy mandaryni, ta groteskowa parodia arystokracji, ma zostać sprowadzona do właściwych rozmiarów: minimalnej liczby urzędników obsługujących funkcjonowanie wspólnoty, bez żadnych uprawnień władczych względem poszczególnych państw. W szczególności zaś należy odrzucić wszelkie ideologiczne projekty z zakresu inżynierii społecznej – ten cały polityczno-kulturowy eurokomunizm i paneuropeizm spod znaku Gramsciego, Spinellego i Coudenhove-Kalergiego. To jest ten antycywilizacyjny trąd, ten jad zatruwający i przeżerający Europę. A zatem – śmierć eurokomunie!
© Piotr Lewandowski
28 października 2018
Autor publikuje w sieci pod pseudonimem „Gadający Grzyb”
źródło publikacji: blog autorski
28 października 2018
Autor publikuje w sieci pod pseudonimem „Gadający Grzyb”
źródło publikacji: blog autorski
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz