Któż z nas zawsze dobrze znosi krytykę? A jeśli na dodatek jeszcze zdarza się krytyka niesprawiedliwa, bo niemerytoryczna, nieoparta ani na faktach, ani na dobrej woli ich ustalania – trudno doprawdy zachowywać stoicki spokój i pogodę ducha. Każdy uczestnik życia publicznego musi więc przynajmniej od czasu do czasu podlegać pokusie „wyłączenia” albo przynajmniej „ściszenia” swoich nierzetelnych krytyków i natrętnych krytykantów.
Chwała Bogu, większość z nas nie ma takich możliwości operacyjnych – co zresztą ostatecznie wychodzi wszystkim na dobre. Przełykając bowiem frustrację płynącą z bezradności wobec perfidnej insynuacji i zwykłej głupoty, zmuszeni jesteśmy doskonalić się w cnocie cierpliwości, a w starciu z nieuczciwymi polemistami – podnosić poziom własnej argumentacji.
Prawdziwy problem zaczyna się tam, gdzie zaczyna się władza, a wraz z nią pojawiają się realne możliwości ograniczania innym swobody wypowiedzi – wówczas w ekspresowym tempie kiełkują i dojrzewają marzenia o powrocie instytucjonalnej cenzury. Exemplum: prof. Andrzej Zybertowicz, nieszczęsna ofiara własnego intelektu – w dążeniu do uszczelnienia otuliny propagandowej aktualnego układu władzy gotów dorabiać coraz bardziej wysublimowane teorie do coraz bardziej prostackiej praktyki moderowania publicznego przekazu i reglamentacji dostępu do mediów. Jak widać, cenzorskie tęsknoty potrafią lęgnąć się w najtęższych głowach i najzacniejszych skądinąd sercach – a punktem wejścia na tę równię pochyłą jest, jakże banalnie, poczucie wyższości, czyli bardziej katechizmowo: pycha To dręczące poczucie, że przecież wszystko co mamy do zaoferowania Polsce i światu jest tak doskonałe, że nie można dopuścić, by naszą „dobrą zmianę” popsuli jacyś niedouczeni durnie i ruscy agenci bezczelnie żerujący na konstytucyjnych gwarancjach wolności słowa.
Zybertowiczowi najwyraźniej nie wystarczają szeroko dziś dlań otarte możliwości dzielenia się własnymi złotymi myślami na prawo i lewo, prowadzenia polemik z kim tylko chce, na rozlicznych łamach i antenach bynajmniej nie peryferyjnych, na katedrach akademickich i na forach politycznych; nie wystarcza cały system prop-agitacyjny III/IV RP (programy, dotacje, fundacje, ministerstwa, media); nie wystarcza mu banalna możliwość egzekwowania sprostowań prasowych, a w razie nieskuteczności tychże, pozywania za ew. kłamstwo i zniesławienie kogo tylko uzna za stosowne przed sądy krajowe i eurokołchozowe – chce mieć specjalną ścieżkę „dla wipów”, tryb przyspieszony i zaoczny dochodzenia swoich racji. Chce – trudno mi inaczej pojąć jego enuncjacje w tej materii – wmontowania w struktury władzy i administracji takich instancji, które będą służbowo i urzędowo zajmowały się certyfikowaniem „prawdy” i wykrywaniem „nieprawdy” w przestrzeni medialnej, oraz akredytowaniem tych, którym „wolno” wypowiadać się zgodnie z „prawdą” weryfikowaną wedle norm i reguł bliżej nieokreślonych, ale jawnie postulowanych przez prof. Zybertowicza.
Jego rojenia o „maszynie bezpieczeństwa narracyjnego”, straciły walor czystej groteski, kiedy z początkiem tego roku na jednej z dyżurnych, serwilistycznych anten pan Profesor z poważną miną oświadczył: Myślę, że przeciążenie informacyjne doprowadziło do takiego zamętu, że w takiej lub innej postaci jakieś formy cenzorskie będą. Kto czuje się „przeciążony”, można by na to powiedzieć, niech weźmie zaległy urlop albo przynajmniej orzeźwiający prysznic – ale przecież mamy do czynienia z prezydenckim doradcą, wcześniej nota bene doradcą ds. bezpieczeństwa prezesa-naczelnika i niedoszłym posłem do eurokołchozowego parlamentu, więc jego prognozy z pewnością nie powinny być zbywane kpiną. Przeciwnie – warto poważnie zastanowić się, jakież to polityczne mafie, służby czy loże zwierzają się Zybertowiczowi ze swych planów w dziedzinie „strategicznego zarządzania percepcją”, że z taką pewnością wieszczy on powrót cenzury?
Tego oczywiście wiedzieć nie będziemy, póki prof. Zybertowicz sam nie opowie. Ale przecież nie on jeden sprawia wrażenie, jakby największym dramatem naszych czasów była większa niż w przeszłości łatwość komunikowania, publikowania i wyszukiwania danych. Wielu możnych tego świata podziela marzenia o „bezpieczeństwie narracyjnym” – tj. w praktyce o eliminowaniu alternatywnych źródeł informacji, które mogłyby rzucać kompromitujące światełko na oficjalne „fakty i akty” (por. film Barry Levinsona z 1997 r.). Nie poprzestając na regułach prawa prasowego i praw do sądownej obrony czci i dochodzenia wierności pamięci historycznej – dążą do rozstrzygnięć prawem silniejszego. Nie wystarcza im terror poprawności politycznej – chcą mieć możliwość zastraszania przeciwników i polemistów widmem sankcji karnej. W awangardzie postępu ludzkości na tym odcinku widzimy, jak zwykle, Żydów – których usilne i namolne starania o wprowadzenie do legislacji i kodeksów nieznanych wcześniej terminów (z punktu widzenia cywilizowanej tradycji prawnej, kompletnie pustych), takich jak: „mowa nienawiści”, „zaprzeczanie holokaustowi”, czy wreszcie „antysemityzm” i „ksenofobia”, zostały uwieńczone sukcesem w długim szeregu państw.
Poza walką z „antysemityzmem”, na czoło wyzwań, na które powołują się dziś jakże liczni wrogowie wolności słowa, jest oczywiście walka z „terroryzmem”, czy szerzej z tzw. „radykalizacją”, a u nas zwłaszcza, ma się rozumieć, z „rosyjską agenturą”. Rzecz rozstrzyga się dziś już nawet nie na rynku tradycyjnej prasy papierowej czy flagowych programów dezinformacyjnych – tego przecież młodzież w ogóle do ręki nie bierze ani przed telewizorem nie zasiada. A przecież to kontrolowany proces indoktrynacji młodzieży (w duchu bezalternatywnego soc-demo-liberalnego tolerancjonizmu, gnderyzmu, judeoidealizmu etc. i w ogóle quasi-religijnego „dobroludzizmu”) jest kwestią o kluczowym znaczeniu strategicznym i najpilniejszą potrzebą chwili dziejowej – co pośrednio wyraził jeszcze prez. Barak Obama w swej kairskiej mowie w roku 2009. Najważniejsze są więc tzw. „media społecznościowe” – na które przesunął się już nieodwołalnie punkt ciężkości wszystkich najpoważniejszych kampanii politycznych (nota bene, również sprzedażowych). Pod pretekstem walki z rozmaitymi zagrożeniami, których zmienna lista dostosowywana jest do aktualnej „mądrości etapu”, największy nacisk kładą dziś liderzy postępu na konieczność ograniczenia „wolnej amerykanki” w internecie.
Owszem, tegoroczne próby przeforsowania urzędowych ograniczeń w tej dziedzinie na razie nie przechodzą – projekty potencjalnie cenzorskie zostały odłożone ad acta zarówno w Brukseli, jak i w Warszawie. Ale przecież ostrzał propagandowy nie ustaje – publika wciąż oswajana jest z mniemaną koniecznością dziejową, jaką ma być „regulacja”, „uporządkowanie” i generalnie „ucywilizowanie” przede wszystkim Fejsbuka i Jutuba. Choć te ostatnie przecież i bez tego prześcigały się w gorliwości – starając się wykrywać i eliminować w zarodku wszelakie „myślozbrdnie”. W praktyce oznaczało to np. zamykanie kont polskich patriotów (za fotografowanie się z biało-czerwoną), pro-lajferów (za propagowanie informacji o przemyśle aborcyjnym), czy wierzących (za wskazywanie konkretnych źródeł zagrożeń duchowych). Doprowadziło to zresztą do zbawiennej reakcji obronnej już nie tylko w postaci szumu w przestrzeni wirtualnej – ale zaowocowało też „w realu”, m.in. konkretnym projektem prawa w sposób szczególny zabezpieczającego wolność słowa w mediach społecznościowych; patrz: odnośny projekt ustawy autorstwa „Ordo Iuris”. Być może dzięki takim działaniom opóźniającym postępy Wielkiego Brata okres pieriedyszki i relatywnie szerokiej swobody komunikowania przedłuży się jeszcze nieco – warto korzystać, póki czas.
Że dopóki walka trwa, nic nie jest z góry przesądzone, o tym świadczyć mogą dwie wyjątkowo dobre wiadomości z tego akurat odcinka frontu zmagań o wolność słowa, jakie odnotować warto w tym tygodniu. Oto niemiecki publicysta Gerhard Wisnewski wygrał w sądzie sprawę, jaką wytoczył mu wzmiankowany już na tych łamach Richard Gutjahr. Ten ostatni zasłynął jako szczęściarz, któremu udało się w odstępie dwóch tygodni wystąpić w charakterze naocznego świadka-korespondenta dwóch zamachów terrorystycznych w Nicei i w Monachium – obydwa osobiście filmował i na bieżąco komentował. Na niezwykłość i, co tu dużo mówić, niewiarygodność tej koincydencji zwrócił uwagę Wisnewski. Jemu również zastanawiający wydał się fakt pracy małżonki Richarda Gutjahra, Einat Wilf, dla armii, służb i rządu państwa Izrael. Wisnewski – i nie on jeden – uznał, że są to okoliczności niepozwalające wykluczyć po pierwsze: wcześniej zapośrednicznej wiedzy Gutjahra ws. szykowanych zamachów, a po drugie: zaangażowania żydowskich służb w oba wątki (zarówno „dziennikarstwo śledcze” Gutjahra, jak i same masakry „pod fałszywą flagą” dokonywane w ostatnich latach we Francji i w Niemczech). Ale otóż właśnie relacjonowanie tego rodzaju toku rozumowania Gutjahr i jego adwokaci chcieliby wyeliminować z sieci internetowej i w ogóle przestrzeni publicznej – pod tym pretekstem, że jest to „nękanie” całej rodziny (bo jest tam i córka, która również była świadkiem ataku w Monachium i wedle relacji ojca podała mu informacje, dzięki którym czujnie czekał z kamerą na terrorystę wychodzącego z MacDonaldsa). Sam Gutjahr jest obecnie zaangażowany w kampanię mającą za cel nakłonienie właścicieli i moderatorów mediów społecznościowych do głębszego zaangażowania w praktyki cenzorskie.
Richard Gutjahr ma na tej niwie spore osiągnięcia – zwłaszcza od kiedy połączył siły z niejakim Lenny Poznerem, który przedstawia się jako ofiara analogicznego „nękania” ze strony blogerów i dziennikarzy, którzy wzięli na warsztat strzelaninę w Sandy Hook w Connecticut (2012). Otóż z kolei jacyś niecni blogerzy, których spostrzegawczość jest dla Poznera nie do zniesienia, zauważyli zdjęcie małego Noaha Poznera (mniemanego syna Lenny’ego, tragicznej ofiary strzelaniny w Sandy Hook) eksponowane dwa lata później, jako do łez wzruszające zdjęcie jednej z ofiar strzelaniny w szkole w Peszawarze, w Pakistanie (2014). Które zatem zdjęcie ilustrowało rzeczywistość, a które było „fejkowe”, obliczone na podkręcenie emocji bezkrytycznych odbiorców? A może żadne? Za takie wątpliwości Lenny Pozner już niejednego pozwał przed sądy i niejeden kanał internetowy udało mi się zamknąć poprzez naciski zorganizowanego lobbingu – właśnie pod hasłem walki z „mową nienawiści”, „nękaniem” i „fejk-niusami”.
Doprawdy, w tej akurat sprawie prof. Zybertowicz występuje w nieciekawym towarzystwie – skoro jego kolegami-szermierzami w walce z „przeciążeniem informacyjnym” i „zamętem” w sieci okazują się tacy osobnicy jak Gutjahr, Pozner e tutti quanti. Wytrawnemu krytykowi „układów” ze szczególnym uwzględnieniem układu okrągłostołowego warto przypomnieć, że cenzura instytucjonalna PRL z siedzibą przy ul. Mysiej (i delegaturami w miastach wojewódzkich) przetrwała sam PRL o ładny kwartał – ponieważ nieboszczyk premier Tadeusz Mazowiecki (wytrawny kolaborant sowieciarzy na odcinku „postępowych katolików”) zwlekał z likwidacją urzędu aż do wiosny 1990 r., bo wszak i on był w potrzebie „bezpieczeństwa narracyjnego”…
W tym kontekście zatem wiadomość o sądowej porażce Gutjahra (ws. Wisnewski) może podnosić na duchu – najwyraźniej są jeszcze w Niemczech jakieś sądy. Gorzej, że nie ma ich w Polsce – skoro mógł przegrać sprawę o obronę dóbr osobistych (w obliczu oczywistych pomówień i insynuacji) największy bohater walki z cenzurą, jakiego Polska ma: Tomasz Strzyżewski, któremu zawdzięczamy zabezpieczenie tak kluczowego dokumentu w sprawie, jak „Czarna księga cenzury PRL”. Strzyżewski z osobistym narażeniem i poświęceniem najpierw skopiował, potem wywiózł za granicę, a następnie udostępnił do publikacji materiały GUKPPiW (Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, tj. właśnie peerelowskiej cenzury prewencyjnej) – za co nagrodą była mu trwająca długie dekady kampania oszczerstw i zniesławień, której głównym motywem było przypisywanie mu afiliacji agenturalnych i pobudek czysto materialnych, a głównymi prześladowcami Strzyżewskiego byli post-pezetpeerowscy eksaparatczycy i weterani komunistycznego „dziennikarstwa”, od 1968 r. dominujący wśród emigracji w Szwecji. Nawet tak jednoznaczna odpowiedź na wszelkie zarzuty, jaką był wynik „autolustracji” Strzyżewskiego (o udostępnienie akt wystąpił niezwłocznie po otwarciu IPN, otrzymał nadawany wówczas „status pokrzywdzonego”), a następnie uhonorowanie Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta (2006). A jednak nie przeszkodziło to utytułowanym łajdakom z uczelni i sądów gdańskich nadal rozpowszechniać i podtrzymywać wersję kwestionującą patriotyczne zasługi, reputację i dobrą wolę Strzyżewskiego. Dodatkową goryczą musiał napawać Strzyżewskiego fakt, że podczas kiedy środowiska ideowo zbliżone dziś do „Gazety Wyborczej” dokonują na nim medialnego „mordu rytualnego”, po raz kolejny usiłując przyprawić go o śmierć cywilną – a dokonują tego w symbiotycznej kooperacji z wymiarem niesprawiedliwości III.IV RP – wówczas milczą media sztandarowo „niezależne”, deklaratywnie „niepokorne” i pełniące obowiązki „prawicowych”…
Gdzież jest zatem druga z obiecanych dobrych wiadomości? A otóż właśnie w ostatnich dniach – choć jeszcze niegotowy wniosek o kasację rażąco krzywdzącego, skandalicznego wyroku, uwalniającego od winy i kary podłych potwarców – Tomaszowi Strzyżewskiemu oddali wreszcie należną sprawiedliwość Prezes Instytutu Pamięci Narodowej i Szef Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych zgodnie uznali jego prawny status, a przede wszystkim historyczny i moralny tytuł działacza opozycji antykomunistycznej. Ocalone przezeń dla historii, dla pamięci i kultury narodowej dokumenty zostały tymczasem wydane – nareszcie w pełnej wersji, w starannym opracowaniu, po raz pierwszy w kraju (nie licząc wydań „podziemnych” i emigracyjnych) – to lektura obowiązkowa dla każdego, także pro memoria dla prof. Zybertowicza: „Wielkie księga cenzury PRL” (wyd. Prohibita).
© Grzegorz Braun
5 sierpnia 2018
źródło publikacji: „TYLKO U NAS: Grzegorz Braun: Ministerstwo prawdy kontratakuje”
www.PolskaNiepodlegla.pl
5 sierpnia 2018
źródło publikacji: „TYLKO U NAS: Grzegorz Braun: Ministerstwo prawdy kontratakuje”
www.PolskaNiepodlegla.pl
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz