Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Jak nas widzą… Polacy? „Byłem w Polsce” (II)

Te pierwsze dni dla wielu nowo przybyłych są horrorem, który jest tym cięższy, im bardziej są świadomi. I to nie ma nic wspólnego ze standardem domu i troskliwością personelu. Dla starszych ludzi zmiana jest straszna. Może być zabójcza. Pierwsze dni w domu opieki są – w wielu przypadkach – nie mówię, że zawsze – czymś podobnym do pierwszych dni w więzieniu.

Wracam do mamy i jej współmieszkanki. Otóż niektórzy twierdzą (i chyba całkiem słusznie), że nie jest dobrze leżeć samemu, patrzeć w ścianę i myśleć o śmierci. Czyjaś obecność – nawet cicha, nawet bez wzajemnego kontaktu – może łagodzić cierpienia związane z ogromną zmianą, jaką jest opuszczenie własnego domu i zamieszkanie w domu opieki. Domu obcym, pełnym nowości, nowych twarzy i rządzonym twardymi regulacjami. To przejście do zupełnie innego, nieznanego środowiska jest dla starego człowieka szokiem, który przybiera najrozmaitsze formy.

Ci, którzy mogą, krzyczą, płaczą, przeklinają... Ci, którzy nie mogą, wyrywają spod siebie pieluchy, słabymi rękami wymazują ściany kałem, zdzierają z siebie piżamy albo wytrącają z rąk opiekunek naczynia, z których są karmieni.

Te pierwsze dni dla wielu nowo przybyłych są horrorem, który jest tym cięższy, im bardziej są świadomi. I to nie ma nic wspólnego ze standardem domu i troskliwością personelu. Dla starszych ludzi zmiana jest straszna. Może być zabójcza. Pierwsze dni w domu opieki są – w wielu przypadkach – nie mówię, że zawsze – czymś podobnym do pierwszych dni w więzieniu. To akurat powiedziałem trochę za mocno, ale chodzi mi o podkreślenie wagi tego zdarzenia. Wtedy właśnie obecność współuczestnika niedoli może znacznie złagodzić proces asymilacji. Tak to nam przedstawiono.

W związku z tym wszystkim, naszą mamę ulokowano z inną panią, która jednak była w jeszcze cięższym stanie, nieotwierającą oczu, na kroplówce, spokojną jak aniołek, cichą i pogodzoną. Odeszła w paręnaście dni potem. Na jej miejsce przyszła inna, która też dość szybko umarła. Tak to, niestety, bywa.

Trzecią była dość młoda (zważywszy na wiek innych podopiecznych) siedemdziesięciopięcioletnia osoba, która, jak się później okazało, była (za swoich zdrowych lat) wyższym oficerem milicji. W stopniu majora. Miała na imię Bożenka i była prawie zupełnie nieruchoma. Ogromnie wychudzona, prawie szkielet, niemogąca poruszać nogami – jednym słowem biedactwo.

Mówiono mi, że ten dramatyczny stan wziął się z informacji o obcięciu emerytur dawnym pracownikom organów ścigania. Mówiono, że pani Bożenka nie mogła przejść nad tym do dziennego porządku, przestała jeść, wpadła w jakąś anoreksję, depresję, wreszcie w niczym niewytłumaczony paraliż. Była – jak mówiono – niezdiagnozowana. Innym słowy, nie wiedziano, o co chodzi. Pojawiły się ciemne odleżyny na stopach, sprawa była ciężka. Niemniej mówiła – dość często bez składu i ładu – ale mówiła i był z nią kontakt.

W czasie naszych codziennych wizyt moja Krysia zajmowała się mamą, a ja – siłą rzeczy – panią Bożenką. Nie ukrywam, że chciałem się od niej dowiedzieć czegoś o jej pracy, ale z oczywistych względów musiałem być tyle ostrożny, co delikatny. Pani Bożenka bowiem niechętnie mówiła o przeszłości. Z biegiem czasu zadzierzgnęła się jednak między nami cieniutka nić przyjaźni i mogliśmy rozmawiać swobodniej. Z biegiem też czasu dowiedziałem się od jej synowej, że była szefową działu do walki z przestępczością gospodarczą, lubianą przez podwładnych, dobrym i uznanym funkcjonariuszem.

Siedzieliśmy więc we czwórkę. Moja Krysia z mamą, a ja z panią Bożenką. Gdy przychodził obiad czy podwieczorek, Krysia karmiła mamę, a ja panią Bożenkę. Opiekunki godziły się na to dość chętnie. Ostatecznie i tak miały pełne ręce roboty, bo wielu trzeba było karmić, a w niektórych przypadkach to karmienie zabierało sporo czasu.

Inna rzecz, że gdyby czterdzieści lat wcześniej ktoś mi powiedział, że będę karmił majora milicji, to myślę, że uznałbym go za wariata! Zadziwiające, jakimi to niezbadanymi meandrami wije się ludzkie życie i jego losy!

Obie nasze podopieczne lubiły słodkie rzeczy. Ptasie mleczko musiało być na podorędziu, a do tego codziennie ciastko. Raz wuzetka, innym razem eklerka albo napoleonka. I gdy wchodziliśmy do pokoju z zawiniątkami w ręku, pani Bożenka zawsze pytała:

– A co tam jest?

Na co ja odpowiadałem:

– To jest sekret pani Bożenko. Nie mogę powiedzieć.

– Ale ja bym tak chciała wiedzieć – prosiła jak dziecko.

– No dobrze, powiem pani. Tu mamy ciastko. Bardzo dobre, ale na poobiedzie.

– A czy ja mogę zobaczyć?

– Raczej nie, ale proszę mi wierzyć, że to jest znakomite ciastko. Dam pani po obiedzie.

– Ale ja bym chciała teraz... Tylko maleńki kawałek...

– No dobrze. To jest napoleonka. Dam pani troszkę, a resztę potem – jak pani zje obiad.

– A obiad będzie?

– Z całą pewnością.

– A co będzie?

Mniej więcej takie rozhowory prowadziliśmy codziennie. Prawie dosłownie. Pani Bożenka była jak dziecko, ale umiała być dowcipna. Lubiła też piosenki. Poddawałem więc jej czasem parę taktów, a potem mogliśmy już śpiewać razem.

– Na prawo most, na lewo most, a środkiem...

– Wisła płynie – śpiewała słabiutkim głosem.

Wszystko to cicho, bez naruszania spokoju innych, bo nigdy nie było wiadomo, jak inni zareagują.

Spotykaliśmy różnych ludzi. Tak różnych, że czasami włos jeżył się na głowie. Na korytarzu podchodziła do mnie, ubrana jak do wyjścia, starsza pani.

– Słyszał pan zapewne? – szeptała ze zgrozą.

– O czym łaskawa pani?

– Mojego męża zamordowali tu w piwnicy! Profesor Sawicki... Musiał pan słyszeć! Toż cała Europa już o tym mówi!

– Tu, w tym domu?!?

– Ależ naturalnie! Tu w piwnicach zastrzelili go...

– To straszne! – zdumiewałem się nabożnie.

Starsza pani odchodziła, kręcąc głową, i po paru chwilach słyszałem, jak zagadywała kogoś innego:

– Słyszała pani o moim mężu?...

Żeby trochę ochłonąć, szedłem do małej, ale bardzo dobrze wyposażonej biblioteki. Była akurat na tym samym piętrze. Czytałem „Zorany ugór” Szołochowa, gdy nagle wszedł wyprostowany mężczyzna – mniej więcej w moim wieku. Mieszkaniec domu.

– Pan tu pracuje? – zapytał.

– Nie, jestem gościem. Odwiedzam moją teściową.

– Aaa, rozumiem.

Zaczął przeglądać książki, ale widziałem, że ma ochotę na rozmowę. O coś mnie pytał, potem ja jego, aż wreszcie może trochę niedelikatnie spytałem:

– Przepraszam pana, z czystej ciekawości – czy mógłby mi pan powiedzieć, jaki jest pana zawód? Czym się pan zajmował?

Wyprostował się jeszcze bardziej.

– Ja, proszę pana, przez 27 lat byłem oficerem dochodzeniowo-śledczym w Wojskowej Służbie Wewnętrznej – powiedział mocnym, zdecydowanym głosem.

Aż mnie zmroziło. Dochodzeniowo-śledczym! To dopiero! A teraz tu – dlaczego? Ale akurat tego pytania już nie zadawałem.

Jak się okazało, cierpiał na zaawansowanego Alzheimera. Miał przychodzące i odchodzące chwile braku świadomości. Akurat trafiłem na dobry moment.

Opiekunki znały swoich podopiecznych. Z całą pewnością ich praca wymagała powołania. I wiele razy o tym słyszałem. Te, które przychodziły tylko dla zarobku, nie wytrzymywały. Nie wytrzymywały napięcia, stresu, długich godzin pracy i odchodziły.

W pierwszym okresie naszych kontaktów z Domem widziałem, że opiekunki (salowe) zajmowały się też sprzątaniem, ale trochę później kierownictwo postanowiło je odciążyć i do wszelkich prac porządkowych zatrudniło firmę specjalizującą się w sprzątaniu. To było dobre.

Wszędzie lśniło, a opiekunki mogły poświęcić cały swój czas pacjentom.

Wychodziliśmy z tych codziennych wizyt nie tyle przygnębieni, co pełni myśli o starości, niedołęstwie, pieluchach, niemożności nabrania łyżką zupy itd. Kotłowało się to w mojej głowie i skłaniało do głębokiego zastanowienia, które wracało też w kościele, w czasie niedzielnych nabożeństw.

Chodziliśmy do różnych kościołów. Na Starówce, na Pradze, w Śródmieściu... Przyjemnie było znów je odwiedzić. Kościół, gdzie kiedyś braliśmy ślub, już nie istniał, ale inne przywołały wspomnienia różnych, czasem prawie zapomnianych wydarzeń.

Komunia Święta podawana tylko do ust, a podniesienie rąk, żeby przyjąć na nie komunikant, spotykało się z niezrozumieniem, a nawet upomnieniem ze strony księdza.

„Przekażcie sobie znak pokoju” wywoływało oszczędne, jakby nieco wstydliwe reakcje. Czasem była to wyciągnięta ręka, ale raczej bez uśmiechu, czasem kiwnięcie głową, bardzo rzadko odwrócenie się do tyłu, żeby podać rękę tym za plecami.

I raczej bez patrzenia w oczy. To mnie może najbardziej zastanowiło. Niepatrzenie sobie w oczy.

Koło jednego z kościołów w Wawrze, tuż za wspaniałym terenem okalającym kościół, była cukiernia. Fantastyczna! Wypieki, ciasta i ciasteczka, rogaliki, a do tego kawunia, parę stoliczków, czyściuteńkie, śliczne dziewczyny za ladą i niebiański zapach! Po nabożeństwie wszyscy walili do cukierni, żeby kupić coś do domu. Poszliśmy i my. Kolejka, ale miła, trochę ożywiona perspektywą niedzielnego obiadku, sympatyczny gwar. W pewnej chwili wszedł dość młody, zażywny ksiądz w otoczeniu paru parafianek i prawie od drzwi wesoło i dość głośno powiedział:

„O, jaka kolejka! No, może uda się nam coś dostać bez czekania!”

I w tym momencie, jakoś zupełnie bez zastanowienia, ale z szerokim uśmiechem wpadłem mu w słowo:

„O nie, nie proszę księdza – wszyscy stoimy karnie i czekamy na swoją kolej!”

Powiedziałem to wesoło, tonem przyjacielskiej pogawędki, ale prawie zaraz spostrzegłem, że troszeczkę „przegiąłem”!

Niby nic się nie stało i ksiądz po uwadze, że śpieszy się do obowiązków, i że Msza Święta i coś tam jeszcze, stanął jednak w kolejce, ale poczułem jakby delikatny powiew chłodu wokół mnie i zrozumiałem, że nie jestem u siebie...

Przy wyjeździe z kościelnego parkingu słynne rondo i bardzo dobrze, bo gdyby nie ono, to wyjazd byłby chyba niemożliwy!

Kościoły są zadbane, ale ławki superniewygodne. Twarde, wysokie, wąskie... Męczarnia! Jakby ktoś się starał, żeby było niewygodnie, karząco, a nade wszystko surowo!

Siedziałem w nich w jakiejś nienaturalnej pozycji, z twardym oparciem boleśnie wbitym w kręgosłup i wspominałem inne kościoły – o ile wygodniejsze i powiedziałbym bardziej ludzkie. Na przykład ciepły, słoneczny kościół w Hilton Head Island w Południowej Karolinie, gdzie fantastycznie wygodne siedzenia wyścielane były miękkimi obiciami, a kościelną podłogę pokrywał kremowy dywan. Po skończonej mszy pełen humoru i serdeczności ksiądz żegnał wszystkich z szerokim uśmiechem. Tak mi się to jakoś przypomniało. W naszym Ontario też było (i jest) podobnie, tyle tylko, że pogoda inna, dywan na podłodze nie tak puszysty i na pewno nie kremowy, chociaż księżowski uśmiech może jeszcze weselszy niż ten z południa Stanów.

Zdaję sobie sprawę z tego, że do kościoła nie idzie się dla wygód i dywanów, ale z drugiej strony, te drewniane ławki są takie twarde...

No cóż – co kraj to obyczaj... a Polska – szczególnie w tych kościelnych sprawach jest faktycznie bardzo barwna.

Przypomina mi się zeszłoroczny maj, kiedy to w jednym z warszawskich kościołów byłem świadkiem uroczystości pierwszej Komunii Świętej.

W cieniu przykościelnych lip widziałem czekających, którzy albo nie mogli się zmieścić wewnątrz, albo było im za duszno, albo może z wejściem do kościoła było im ździebko „nie po drodze”. Czekali spokojnie na zakończenie oficjalnych uroczystości, żeby przejść do tych mniej oficjalnych. Białe marynarki, ciemne okulary, piękne sukienki i eleganckie wdzianka. Wujkowie, piękne ciocie... Kapelusze, rękawiczki, wysokie szpilki... jednym słowem Hollywood!

Wewnątrz kościoła rodzice i dziadkowie – też w „Sunday best”, a może nawet „better than best!”. No i dziecko! Chłopcy jak chłopcy, ale dziewczynki – czyste księżniczki! Jedna w drugą!

Wokół równych szpalerów dzieci krzątające się zakonnice, zawsze gotowe do pomocy, ciche i szare. Z księdzem było trochę tak jak z sienkiewiczowskim Rzędzianem, który „twarz miał pucułowatą, czerwoną, a i na całej osobie znać było, że sobie na jadło nie żałował”, no ale może świnia jestem, bo przecież też ważę prawie dwieście funtów i brzuch mam jak bęben.

Tak mi się jakoś to wszystko przypomniało – może przy okazji zajścia w cukierni, czy w ogóle wyjścia z kościoła – trudno powiedzieć.

Te oderwane obrazy polskiej rzeczywistości składały się na obraz Polski taki, jak Ją widziałem.

Po południu, już po wizycie u mamy i u pani Bożenki, zostaliśmy zaproszeni do sąsiadów na tak zwaną herbatę. Nie widzieliśmy ich od wieków.

Bardzo ładny i wygodny dom, duży ogród, wszędzie ład i dostatek. W garażu parę „wypasionych fur” (z zaznaczeniem, że „w skórze i w automacie”), basen, ogromny taras i wielkie gąsiory wina domowej roboty. O tych „furach” napisałem może trochę złośliwie, ale w rzeczy samej tak było i gospodarz parę razy podkreślał, że „w skórze i w automacie...” itd.

To były dla mnie nowe i nieznane określenia, ale szczerze mówiąc, podobały mi się tak one, jak i samochody.

Otóż po niezliczonych przekąskach, zakąskach, szerokiej degustacji tego i owego był czas na kawkę, koniaczek, jakąś malutką starkę i naturalnie rozmowę.

Gospodarze dawno już na emeryturze, dzieci na swoim, spokój i cisza...

I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, jak z upływem lat zmieniają się rozmowy mojego pokolenia.

Najpierw – gdy byliśmy bardzo młodzi – mówiło się o szkole, potem o studiach, potem było małe „porozmawiajmy o kobietach”, potem praca, kariera, śluby, narodziny dzieci. Jeszcze później pieniądze, podróże, domy, znowu pieniądze, a jeszcze później zaczęliśmy przerabiać choroby!

Piękna pani domu była chora na prawie wszystko, a pan domu to już szkoda gadać!

Moja Krysia usiadła w fotelu i zajęła się przeglądaniem albumów ze zdjęciami, a gospodyni bawiła mnie rozmową:

– Wyobraź sobie, jestem umówiona na rektoskopię – i ten lekarz – dureń jeden – bada mnie i mówi, że wyczuwa miękkie masy kałowe... Co za bzdura! Mówię mu, że przed przyjściem wypróżniłam się dwukrotnie, a ten cały czas swoje! Kompletny debil! Chyba przyjdzie oszaleć!

Akurat dojadałem kawałek czekoladowego tortu, ale gdy usłyszałem o miękkich masach kałowych, jakoś dziwnie odeszła mi ochota – i to nie dlatego, że tort był niesmaczny...

– A ty Jurek – spytałem, żeby trochę zmienić temat – jak tam u ciebie? Na co jesteś chory?

– Chcesz, żebym zaczął od głowy, czy od nóg? – zapytał swobodnie.

– Niech będzie od głowy – zdecydowałem zrezygnowany.

No więc zaczął i było w tym opowiadaniu tyle jakichś strasznych przypadłości, o których nigdy nie słyszałem, tyle łacińskich nazw i medycznych określeń, że poczułem się jak student medycyny.

Kończąc, mój gospodarz powiedział tak:

– A do tego wszystkiego mam jeszcze raka prostaty, ale to już tak tylko na marginesie, cha, cha, cha!

Mimo to wcale nie wyglądali na tak schorowanych! Kto wie, może emerytalna pustka zwróciła ich przesadną uwagę na własną kondycję. Tak przecież bywa.

A wokół nas Warszawa tętniła życiem, uśmiechała się pięknymi miejscami, nowymi domami i czystością. To nas przez cały czas radowało i jednocześnie zadziwiało. Było czysto i o tę czystość dbano w widoczny sposób. Nawet tam, gdzie kiedyś różnie z tym bywało. Daleki Targówek, Ząbki, Szmulki, a także Marymont czy Młociny – wszystko to było nie do poznania.

Wszelkie powroty, szczególnie w znajome miejsca, wiążą się z oczekiwaniami, że wszystko będzie tak jak kiedyś. W naturalny sposób myślimy, że będzie tak jak w „Panu Tadeuszu” i ujrzymy „też same sprzęty, też same obicia, z któremi się zabawiać lubiliśmy od powicia”! A przecież nic nie pozostaje takie samo!

W naturalny sposób szukamy dawnych miejsc, domów, drzew i ulic, które z jakichś względów utkwiły w naszej pamięci, i zaraz potem przychodzi nam do głowy myśl, żeby odszukać dawnych kolegów i znajomych, których znaliśmy wtedy i którzy tworzyli lub uzupełniali nasze wspomnienia.

Duży błąd!

Wielokrotnie przekonywałem się o tym, że lepiej nie wracać. I dziwna rzecz – przecież moim „odwiecznym” hobby była i jest genealogia i siłą rzeczy siedzę w tej przeszłości, nurzam się w niej i obracam ją na różne strony, a jednak – i zawsze to będę powtarzał – emocjonalne powroty do przeszłości to błąd! Badanie archiwalnych dokumentów i budowanie rodzinnych drzew to jedno, ale próby ożywiania przeszłości to coś całkiem innego!

„Tamci ludzie” i „tamte” miejsca już nie istnieją i, co najważniejsze, nigdy nie wrócą! A nawet gdy nieśmiało wracają, to zawsze są inne! Prawie zawsze pozbawione uroku tamtych dni. Czasem na siłę próbujemy wycisnąć łzę, zadumać się, zatrzymać czas, ale to wszystko nadaremnie, bo tak jak powiedziałem – przeszłość nie wróci już nigdy!

Zdarzyło mi się, że też jeździłem do dawnych miejsc, siadywałem tam gdzie kiedyś, patrzyłem na te same krajobrazy, ale zawsze, powtarzam zawsze były one tak dalece inne, że w sumie żałowałem tych powrotów.

Jasne, że nie można się od przeszłości oderwać, bo przecież trudno pozrywać kontakty, znajomości itd., ale co innego jest normalne życie, a co innego sentymentalne, łzawe powroty na „cmentarze” i próby „wykopywania trupów”! One – z całą pewnością – nie zmartwychwstaną!

Jestem pewien, że wiemy, o co chodzi!

Mówię o tym przy okazji wizyty u naszych schorowanych (?) sąsiadów. Znaliśmy ich kiedyś, pili i tańczyli, ale wszystko to było inne i naprawdę nie mówię tego dlatego, że rozmowa zeszła na „miękkie masy kałowe” pięknej pani domu...

W czasie pobytu w Polsce parę razy miałem małą chętkę podzwonić tu i ówdzie, dowiedzieć, jak się tam komuś ułożyło, ale po małym zastanowieniu zrezygnowałem...

Dla ilustracji tego, co napisałem o niemożności powrotów do dawnych lat ,przytoczę takie oto zdarzenie:

Moi dziadkowie mieli przed wojną piękny majątek ziemski nad Zbruczem na złotym, pszenicznym Podolu. Obszerny dwór z fontanną na gazonie, angielski ogród, folwark i w ogóle gospodarkę jak się patrzy. To było rodzinne gniazdo od pokoleń. I zdarzyło się, że 17 września 1939 roku wszystko to runęło! Niezwyciężona Armia Czerwona wyrzuciła mieszkańców, splądrowała majątek, wyrąbała z salonu posadzki, a na fortepianie zostawiła wielką, bolszewicką kupę!

Dziadzia wywieziono „na tyły Rosiji”, a babcię z dziećmi (w tym moją Mamę) wsadzono na furmankę i pogoniono w nieznane.

„A jedźże ty sobie krwiopijko do jasnego czorta i żeby cię nasze proletariackie oczęta nie oglądały na ziemi, na naszej...”.

Potem była okupacja, różne zagmatwane, wojenne losy, a jeszcze później dożywanie reszty dni w domu rodziców, a moich pradziadków, który po 45. szczęśliwie znalazł się w obrębie Polski Ludowej, a nie po sowieckiej stronie.

Moi dziadkowie nigdy się z tą dziejową niesprawiedliwością nie pogodzili. Tak zresztą jak i wielu, wielu innych. Ostatecznie przeszło dwadzieścia tysięcy polskich dworów i gospodarstw zostało tam – za czerwonym kordonem... I przez wiele lat nie było do nich żadnego dostępu.

W latach 90. wszystko się – cudownym zrządzeniem Boskim – odmieniło i moja Mama ze swoim bratem mogli odwiedzić miejsce swojego dzieciństwa, kraj marzeń, owiany żalem i tęsknotą, wymodlony i wypłakany. Ich rodzice, a moi dziadkowie, już nie żyli.

W jakiś czas potem rozmawiałem z nimi o wrażeniach.

No więc byli tam i widzieli.

Dworu już nie było, stajni cugowej też nie, nawet mały cień śladu nie został po angielskim ogrodzie, a miejsca, gdzie była piękna, biała fontanna, nie umieli nawet zlokalizować. Zastali pustkę, walące się baraki i jakiś przeraźliwy smutek pustych pól i stepów. Z dawnej świetności pozostał jedynie zarośnięty trawą ułamek wejściowych schodów i to wszystko. No i jeszcze jedno – może najważniejsze:

– Małgonia! Nie poznajesz? To ja – Ksenia – pokojówka... Stara babina śmiała się bezzębnymi ustami i kuśtykała w stronę mojej Mamy.

Ci ludzie, którzy pamiętali i przetrwali, byli jedynym wspomnieniem dawnych lat!

I wuj – na zakończenie tej relacji – dodał ze łzami w oczach:

– Zastaliśmy ruinę i brzydotę. Nie powinniśmy byli tam wracać...

Wszystkie nasze zeszłoroczne, polskie wizyty (a jak już parokrotnie mówiłem, było ich pięć) były jednak ciągłym ocieraniem się o przeszłość. I tego nie można było uniknąć.

Przede wszystkim likwidowaliśmy stary dom. Już wtedy – w kwietniu 2017 – zaraz po przeprowadzce mamy ze szpitala do Domu Opieki było jasne, że jej powrót do normalnego, samodzielnego życia jest niemożliwy.

Leżała i cały czas nie mogła do siebie przyjść. Udar związał jej mowę i zdolność formułowania nawet najprostszych zdań. Czasem wydawało się, że jest nieco lepiej, ale potem jej stan wracał do apatycznego trwania „urozmaicanego” jedynie ciągłym poprawianiem kołdry i próbami ściągnięcia pampersów.

A prócz tego byliśmy otoczeni chorobami, niedołężnością i starością. Pokolenie naszych rodziców definitywnie żegnało się ze światem. Niedobitki walczyły po domach i szpitalach, ale była to walka z góry skazana na przegraną.

***

A wokół nas Warszawa tętniła życiem, uśmiechała się pięknymi miejscami, nowymi domami i czystością. To nas przez cały czas radowało i jednocześnie zadziwiało. Było czysto i o tę czystość dbano w widoczny sposób. Nawet tam, gdzie kiedyś różnie z tym bywało. Daleki Targówek, Ząbki, Szmulki, a także Marymont czy Młociny – wszystko to było nie do poznania. A jeździliśmy tam wszędzie – czasem całkiem bez celu – często gęsto po to tylko, żeby oderwać się od sortowania starych ubrań, opróżniania szaf i ciągłego odkurzania.

Dom bowiem, który powoli, krok po kroku likwidowaliśmy, był typowym, polskim domem, gdzie nigdy się niczego nie wyrzucało, bo wszystko mogło się przydać. W konsekwencji strych, piwnice i mieszkanie zawalały rzeczy – czasami kilkudziesięcioletnie, stare, niemające już żadnej wartości – może jedynie sentymentalną. Męskie garnitury z lat pięćdziesiątych, szerokie, letnie spódnice z plastikowymi pasami – takie jakie noszono sześćdziesiąt lat temu, stare walizki, kapelusze, nieprzebrana ilość koszul, płaszcze, wdzianka i szlafroki... Całe wory starych butów, kołdry i pledy, często nadżarte przez mole i myszy. Nie ukrywam, że cały czas rozglądałem się za czymś ciekawym. Pewnie, że dobrze by było znaleźć zatknięte gdzieś za krokwią „złoto i dulary”, ale akurat nie mieliśmy takiego szczęścia.

Podczas ścinania leszczynowego żywopłotu, w czasie rozmów z sąsiadami parę razy dawano mi do zrozumienia – robiąc przy tym znaczące miny – że warto szukać, może nawet rozebrać dach i przekopać ogród, bo to „panie – nigdy nic nie wiadomo...”.

„Dularów” nie znalazłem, ale wpadły mi w rękę bardzo ciekawe papiery, które studiowałem później z zapartym tchem. Wrócę do tego jeszcze.

No więc chcąc się od tego sprzątania i sortowania starych rzeczy trochę oderwać, jechaliśmy do miasta, żeby pochodzić i pooglądać.

Starówka była na pierwszym miejscu. Wybraliśmy się tam w okropnie zimny dzień. Początek grudnia. Z Wybrzeża Gdańskiego zjechałem w Sanguszki, koło Mennicy, i zaparkowałem na Wójtowskiej. Potem spacer Freta. Zmarznięci na kość weszliśmy do Samsona, żeby się trochę rozgrzać. W latach sześćdziesiątych „Pod Samsonem” była na tej ulicy chyba jedyną restauracją. Potem, już za wczesnego Gierka, otworzono prawie naprzeciwko małą herbaciarnię „U Pana Michała”.

Wtedy, na Starówce było tylko kilka miejsc, w których można było w miarę dobrze wypić i zjeść. Przede wszystkim „Fukier”, ale to była tylko winiarnia. Na tej samej ścianie „Krokodyl”, a dalej „Bazyliszek”, który związał się później z Horteksem, gdzie dawano wspaniałe desery. Może zresztą nie tak wspaniałe, bo w drugiej połowie lat siedemdziesiątych doszło do głośnego procesu ludzi Horteksu, ajentów, dyrektorów i specjalistów, którzy tanio kupowali zepsute bakalie, ładowali je do lodów, kremów i wypieków i robili wielkie pieniądze. Były tam jeszcze sprawy łapówek, nierzetelnego sanepidu, ale szczegóły pouciekały mi jakoś z pamięci. Pamiętam tylko – i to było ponure wspomnienie – że w tamtych latach nad takimi przestępstwami wisiała groza kary śmierci. Wszyscy pamiętali, co się stało z Wawrzeckim w osławionej aferze mięsnej! Za łapówki i jakieś tam malwersacje w mięsnej branży zawisł na szubienicy za bramami więzienia na Rakowieckiej.

W głowie się nam to podówczas nie mieściło! To był rok 1965 i wraz z kolegami słuchaliśmy sprawozdania z tego procesu na małym, tranzystorowym radyjku. Zresztą co tam ja i moi koledzy! Nikt nie mógł dać wiary! Rzecz wykraczała poza gomułkowskie normy i tchnęła głębokim stalinizmem, Urzędem Bezpieczeństwa i powojennymi praktykami stosowanymi w trakcie ujarzmiania społeczeństwa. Kara śmierci za przestępstwo gospodarcze? Nie, tego nie było od czasów, gdy na początku lat pięćdziesiątych ścigano ludzi za handel złotem.

No więc te procesy pracowników Horteksu znacznie zachwiały zaufaniem warszawiaków do lodów i ambrozji. Wtedy jednak, gdy były jeszcze nowe i świeże, cieszyły się ogromną popularnością.

Idąc dalej wzdłuż staromiejskiego Rynku, przy wylocie Jezuickiej był klub „Largactil”. Schodziło się w dół, do piwnicy, gdzie było wielu studentów, sino od papierosowego dymu, wino i gorące dyskusje. Było też i śpiewanie, jakieś miniwykłady i wszystko to zbliżało i stwarzało wspaniały nastrój.

Tam właśnie poznałem kiedyś Stanisława Manturzewskiego – ciekawego badacza warszawskiego podziemia, gangów i dróg ich powstawania. Manturzewski – trochę reżyser, trochę scenarzysta, trochę aktor, były dziennikarz „Po prostu” i w rzeczy samej interesujący facet. Wrócę jeszcze do niego, ale na razie wspomnę tylko działające do dziś „Kamienne Schodki” – restaurację na drugim końcu Rynku, gdzie podawano bardzo dobrą kaczkę, po którą czasami ustawiały się kolejki.

Tuż koło Rynku, na rogu Piwnej i Zapiecka, była restauracja „Ring” Jerzego Kuleja. Bardzo dobrze pamiętam jej otwarcie, bo sprawa była szeroko reklamowana. Na otwarciu spodziewano się wielu sportowców, uczestników olimpiad i mistrzostw świata... Mówiono, że ma przyjść Komar, Badeński, bokserzy z kadry – jednym słowem śmietanka. Tłum był okropny i niewiele z tego widziałem, ale potem, jak emocje wychłodły, bywałem tam nie raz i nie dwa, chociaż w sumie nie tak długo, bo knajpa padła po dwóch latach. Dziwne to wszystko było, bo Kulej boksował w Gwardii, miał stopień w milicji i w ogóle był protegowany przez władze, a jednak... Różnie o tym mówiono, ale dziś po tylu latach trudno się wdawać w jakiekolwiek spekulacje. A zresztą kogo by one interesowały?!

Idąc Piwną, dochodziło się do Wąskiego Dunaju, mały uskok i już Szeroki Dunaj, a na jego ślepym końcu restauracja „Rycerska”. Z dansingiem!

„A bryzol tam dawali marzenie! Schabowy niech się schowa, antrykocik niech się schowa...”.

Tak to mniej więcej wtedy wyglądało, chociaż ten miniprzeglądzik nie jest pełny.

To, co oglądaliśmy teraz, było tak dalece inne, że prawie jak z innego świata.

Co krok kawiarenka, bar, knajpka... Na środku Rynku lodowisko, a wokół niego kilkanaście domków z grzanym winem, pizzą, chlebem ze smalcem i kiełbasą itd. Ogromna choinka, restauracyjne stoliki otoczone dającymi ciepło pochodniami, mnóstwo młodych ludzi, uśmiechniętych, dobrze ubranych, bawiących się na i wokół ślizgawki. Dla nas to był inny świat, ale – jak się okazało – nie dla wszystkich.

Otóż na tyłach Rynku – od strony murów Barbakanu na Krzywym Kole, jest stare publiczne WC, które pamięta chyba przedwojenne czasy. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności odwiedzenia tego miłego przybytku.

W prywatnych rękach rozkwitł wspaniale! Czystość, obrazki na ścianach, kwiaty, a nade wszystko ta sama pani, która wtedy też tu pracowała i zbierała opłaty. No i – już po zapłaceniu – pogaduchy.

– Pan z Kanady? Wyjechał pan, co? Jasne, dobrze pan zrobił. Teraz to już nie to co kiedyś! Pamięta pan za Gierka?

– Co też pani mówi? A sklepy, wszędzie dobrobyt, buduje się... Europa!

– Panie, jaki dobrobyt, jakie sklepy?! Pomieszkaj pan trochę, a potem mów! Chce się pan zamienić? Ja pojadę do Kanady, a pan posiedzi w tym kiblu, dobrze?

Nie chciałem przeciągać tej interesującej wymiany zdań, więc wyszedłem – tym bardziej że Krysia czekała na mnie przy murach Barbakanu i marzła okropnie na grudniowym wietrze.


© Marcin Baraniecki
27 kwietnia – 4 maja 2018
źródło publikacji: „Byłem w Polsce”
www.Goniec.net (Kanada)


CIĄG DALSZY »»

«« POPRZEDNIA CZĘŚĆ






Ilustracje Autora © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2