W Polsce rond jest bez liku. Małe, z wysepkami, po których można przejechać, z pasmem ruchu idącym przez wysepkę na wprost, wielkie ze światłami, podwójne, potrójne itd., itd. Co najważniejsze – zdają egzamin na piątkę!
Na skrzyżowaniach kierowcy ruszają z kopyta!
Zmiana świateł i jednoczesny pisk opon. Ma się wrażenie, że to start do jakiegoś niezapowiadanego wyścigu.
Dym z palących się opon, ryk silników na wysokich obrotach – wszystko po to, żeby 500 metrów dalej hamować przed następnymi światłami. Tak jak przy wielu okazjach czuje się w tym jakieś napięcie, może chęć przekonania kogoś o lepszym, szybszym aucie, może o odwadze, przebojowości... kto to wie?
Napięcie czuje się prawie wszędzie. Pieszy ma zawsze pierwszeństwo. Kierowcy zatrzymują się przed pasami nawet wówczas, gdy stojący na chodniku pieszy nie objawił żadnej chęci przechodzenia. I są z tego dumni. To jest grzeczność, którą jakimś sposobem wypracowali, a teraz egzekwują z całą „surowością prawa”. Piesi też o tym wiedzą i za niezatrzymującymi się kierowcami lecą kalumnie z ust szkolnych dzieci, kobiet i naturalnie mężczyzn. Krótko mówiąc – bez wyjątku.
Motocykliści wykazują stalowe nerwy w czasie manewrowania pomiędzy dwoma pasmami ruchu. Trzeba przyznać, że są w tym dobrzy.
Na autostradach jest groźnie. Same drogi są świetne, ale jadący nimi kierowcy – szczególnie ci na lewym pasie – są krwiożerczo niebezpieczni. Zbyt wolny, czyli jadący poniżej 140 km na godzinę kierowca – jest bez żadnego miłosierdzia zmuszany do ustąpienia. Auto jadące z szybkością kuli karabinowej zbliża się do niego z taką agresją, jakby w grę wchodziła personalna wendeta. Mrugające nerwowo światła, wrzask klaksonu, a przede wszystkim gniewne najeżdżanie szarpie nerwy i wprowadza niesłychanie niebezpieczne sytuacje. Prędkości dochodzące do 200 km na godzinę nie są rzadkością. Tak jest na drogach szybkiego ruchu, ale nie tylko.
No więc napięcie. Nie umiem powiedzieć, jak to się dzieje, że czuje się je prawie na każdym kroku.
Któregoś ranka poszedłem do małego sklepiku kupić nową kartę do mojego telefonu. Ku mojemu zdziwieniu ta, którą kupiłem dzień wcześniej, wyczerpała się.
– Ciekawe – mówię do sprzedawczyni – wczoraj kupiłem kartę za 50 złotych, a dziś nie mam z niej nawet pięciu złotych...
– Musiał pan dużo gadać...
– Nie tak dużo, ale dzwoniłem za granicę – więc może dlatego?
– Nieee, jak pan dzwonił do Unii, to w żadnym razie...
– Dzwoniłem do Francji.
– Aaa – do Francji – to co innego! Wie pan – to brudasy! Tam nauczycielki pieprzą się z uczniami... Z nimi to nigdy nie wiadomo! Dobrze, że pan tylko pięć dych stracił!
– Co też pani mówi – co mają francuskie nauczycielki do mojego telefonu?!
– Eee tam panie, czasu nie mam, to jak – chce pan tę kartę czy nie?
Akurat w tym momencie wszedł starszy mężczyzna i dość bezceremonialnie wtrącił:
– Francuzi to palcami żarli, zanim nauczyliśmy ich jeść widelcem! Zdrajcy i pedały!
Sprzedawczyni poparła go z entuzjazmem.
Jakoś zupełnie niechcący znalazłem się nagle po przeciwnej stronie barykady. Sprzedawczyni i starszy mężczyzna przestali się mną zajmować.
Zaczynanie jakichkolwiek rozmów na tematy tzw. polityczne jest tak ryzykowne jak wejście do klatki z głodnymi tygrysami. Najlepiej unikać, ale czasem się nie da.
Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, i parę razy zostałem boleśnie przekonany, że trzeba bardzo uważać.
Ciekawe, że wszyscy używają „brzydkich” słów i wcale się tym nie krępują. Za „moich czasów” wykropkowywano nawet niewinne dziś słowo d... ale to już bardzo odległa przeszłość.
Jedzenie jest świetne. Wszędzie, gdzie byłem, było smacznie. Nie ma jak polskie żarcie! Schabowy z zasmażaną kapustą i kartoflami, tatarek z żółtkiem, a do tego pięćdziesiąteczka (a może nawet seteczka) wyborowej, gołąbki, pierogi w pierogarniach... Byliśmy na warszawskiej Starówce w „Pysznych Pierogach” na Freta. Kelnerki jak malowanie. Wszystkie znały angielski, umiały zachwalić, doradzić, delikatnie skusić, podpowiedzieć... Jednym słowem, sama radość. Do pierożków można zamówić cztery kieliszki wódki podawane w rzędzie na małej deseczce. Nie mogłem od nich oderwać oczu, ale „byłem wozem”, więc nie dla psa kiełbasa. Swego czasu tak się mówiło: Nie piję, bo „jestem wozem” albo „furą”. Powiedzenie prawie zapomniane i chyba raczej – jak się teraz mówi – obciachowe! Słowo „obciachowe” można czasami (chyba) wymienić na „wiocha”, ale co do tego to nie jestem pewien. Trzeba uważać. Rozmawiałem z młodym człowiekiem, który w moim rozumieniu powiedział mniej więcej tak:
– Trzeba uważać, bo potem będzie dziwka!
Zupełnie nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale dość szybko wytłumaczono mi, że nie chodzi o prostytutkę, a ja jestem głuchy i nie wiem, co się do mnie mówi.
Zdanie brzmiało tak:
– Trzeba uważać, bo potem będzie zdziwko!
„Zdziwko”, czyli zdziwienie, a nie dziwka!
***
W ciągu minionego roku byłem w Polsce pięć razy. Za każdym razem parę tygodni. Dziwna rzecz – bardzo słabo rozumiałem szybko mówiących młodych ludzi. I to – broń Boże – nie dlatego, że „w ziemi dalekiej stężał język mój i związały się wargi moje”! Nic z tych rzeczy! Po prostu nie mogłem ich zrozumieć. Mówili, nie otwierając prawie ust, niezmiernie szybko i niezrozumiale. Moja Żona skwitowała to tym, że jestem stary i głuchy. Na szczęście rozumiała ich lepiej, więc „zatrudniłem” ją na stanowisku tłumacza. Odtąd, gdy ktoś coś do mnie mówił, zwracałem ku Żonie pytający wzrok, a Ona z podziwu godną cierpliwością (oraz z pobłażliwym uśmiechem) tłumaczyła mi, o co chodzi.
Na stacjach benzynowych spotykałem się z sympatycznym pytaniem:
– Paragonik czy fakturka?
Zaraz potem – gdy podawałem kartę – kolejne:
– Zbliżeniowa?
Najpierw wpadałem w małą paniczkę, ale tylko na chwilkę, bo Żona wyjaśniała co i jak.
Po tych „paragonikach” pytano tak:
– Batonik, kanapka, czekoladowy lizak, płyn do mycia szyb...???
Fantastyczne! Byłem zachwycony! To jest właściwe podejście do klienta – entuzjazmowałem się, wracając do samochodu.
No i alkohole na stacjach! To było dla mnie po prostu fenomenalne! Scotch (i to dobry!), koniaki, wódki, likiery, milion gatunków piwa, a do tego papierosy odkryte (nie tak jak w Ontario... ostatecznie czego tu się wstydzić?) – jednym słowem, żyć nie umierać!
Nie widziałem pijaków. Nie tak jak kiedyś. Myślę, że pije się inaczej, no ale może się mylę – ostatecznie akurat na ten temat każdy ma swoją opinię. W sytuacji, gdy alkohol dostępny jest wszędzie i można go kupić 24/7, brak zataczających się i wymiotujących na ulicy pijaków jest miłym zaskoczeniem. Może pije się „po cichutku” w zaciszach domowych, a nie tak jak kiedyś, kiedy to wychodzący z knajpy pijak musiał ryczeć jak zraniony tur, wyć „Góralu, czy ci nie żal”, a potem uwalić się gdzieś pod murem i przechrapać do rana!
Jeśli chodzi o knajpy czy raczej restauracje, to byliśmy tu i ówdzie, bo cały czas miałem jakieś zachciewajki. We wrześniu trafiliśmy na otwarcie Hali Gwardii! Targ z żywnością, restauracje, bary, wino, grzyby, sery i wędliny... Coś jak Mercado San Miguel w Madrycie, gdzie byliśmy parę tygodni wcześniej.
Hala Gwardii i wiszące na ścianach zdjęcia dawnych sław bokserskich przywołały tyle wspomnień, że omal się nie popłakałem. Bywałem tu przecież tyle razy! W 1965 byłem tu na pokazowym meczu, który rozegrali polscy koszykarze z amerykańskim zespołem „All Stars”. Amerykanie przyjechali z takimi sławami, jak Bill Russell, Oscar Robertson, Bob Pettit, Bob Cousy i wielu innych. Spotkanie było szeroko zapowiadane i nastroje wśród warszawskich kibiców wrzały. Żeby dostać na nie bilet, stałem przez parę godzin w kolejce, która była „matką wszystkich kolejek” tak ze względu na długość, jak i gęstość! Staliśmy ściśnięci, prawie bez tchu, ale pilnujący swoich miejsc, jak lwice małych. Mimo tego krwawego poświęcenia może bym i nawet nie dostał się do kasy, gdyby nie mój przyjaciel Antek Sobótka, który zorganizował całą sieć ochrony kolejki i na spółkę z miejscowym „królewiątkiem” warszawskiej żulii trzymał porządek. Milicji jakoś nie było widać. Namiętnie zbierałem wtedy autografy. Jakimś cudem udało mi się dostać do szatni i wziąć autograf od paru zawodników – w tym od Russella. Byłem z tego dumny jak paw, a autograf stał się przedmiotem zazdrości wielu moich kolegów.
Potem, gdy boksowałem trochę w KKS Polonia, zdarzyło mi się też być w Hali Gwardii. Także na „Szabli Wołodyjowskiego”, różnych zawodach, meczach i turniejach. Trudno zliczyć. Krótko mówiąc, po wejściu do tego starego, a dziś tak odnowionego miejsca poczułem lekkie ściśnięcie krtani... Boże – ile to już lat?!
A market był imponujący!
Zaraz potem zachciało mi się smażonych rydzów, więc po zasięgnięciu języka (w Google) i paru telefonach pojechaliśmy na Mokotów do małej, ale przytulnej restauracyjki „Zielnik” na Odyńca tuż koło osławionego parku Dreszera.
Chodziłem do szkoły na Mokotowie – konkretnie na Naruszewicza – i wiele razy słyszałem o ponurej sławie tego parku. Chodzić tam wtedy po zmroku było proszeniem się jeśli nie o śmierć, to w każdym razie o zmasakrowanie buzi kastetami. Park Dreszera to były słowa, które w swoim czasie – na przełomie lat 50. i 60., wywoływały gęsią skórkę.
W „Zielniku” jadłem moje wymarzone rydze. Były dobre, ale nie takie jak te, które robiono w moim rodzinnym domu na Podkarpaciu. Tam moja babcia smażyła je wprost na kuchennej blasze. Ogień buzował, „z popielnika mrugała na mnie iskiereczka”, a babcia odwracała rydze, sypała sól, ale nie za dużo, bo gdyby więcej, to „chybaby musiała pójść z torbami!”. Babcia miała bardzo surowy stosunek do pieniądza. Pamiętam, jak pytałem ją kiedyś, dlaczego nie robi jakiegoś tam ciasta, odpowiedziała ze zgrozą w oczach: „Chybabym Boga w sercu nie miała! Wszystko to na strasznych jajach, strasznej śmietanie!...”.
Tak jakby te „straszne” jaja miały nas zrujnować!
W „Zielniku” moja Żona jadła znakomitą zupę dyniową. Była zachwycona!
Nie mogłem sobie przypomnieć tej restauracji z moich młodych lat, więc zapytałem kelnera, jak długo tu są. Odpowiedział, że baaardzo długo.
– Baaardzo?
– No bardzo – chyba od 2001 roku...
Przypomniałem sobie, że w gastronomii czas liczy się trochę inaczej.
***
Jak wspomniałem, na przestrzeni ostatniego roku byliśmy w Polsce pięć razy. Nie dla przyjemności. Moja teściowa leżała chora, po udarze. Sprawy wymagały uporządkowania, dom wysprzątania, urzędowe sprawy załatwienia. Nic nowego. Po prostu kolejny etap życia mojego pokolenia – pokolenia „boomersów” (od baby boomers) czy „wyżowców” (od Wyżu). Etap opieki nad odchodzącymi rodzicami. Dla nas – dzisiejszych siedemdziesięciolatków – ten etap trwa już od lat. Mój Ojciec odszedł dwadzieścia parę lat temu, inni ojcowie i matki jeszcze wcześniej. Teraz nadeszła końcówka. Ci, którzy jeszcze walczą, mają od dziewięćdziesiątki w górę.
Po rozmaitych rozmowach, próbach sprowadzenia matki do Kanady, szukaniu rozwiązań, emocjach, łzach i wahaniach dostaliśmy od niej definitywną odmowę:
„Nie – nigdzie nie pojadę, tu jest mój dom i tu umrę!”.
Ileż to razy mówiono takie słowa! Przypominają mi się nieskończona liczba podobnych dramatycznych zdarzeń, nie tylko z książek czy filmów, ale także z historii mojej rodziny. Odwieczne domy, których trzymano się kurczowo i których nie chciano opuszczać nawet za cenę samotności, smutnej egzystencji i wreszcie śmierci.
A przecież ostatecznie czymże ten dom jest? Co znaczy jego rzekoma wartość w porównaniu z mieszkaniem z dziećmi i wnukami – nawet za cenę oderwania od ojczystego Kraju? Może się mylę, ale wygląda na to, że historia potwierdza moje słowa, bo przecież dom jest tam, gdzie rodzina. Moi teściowie budowali swój dom od podstaw. To były ciężkie, tuż powojenne lata i ten trudny czas przywiązywał do tego, co się wtedy – z takim trudem – wznosiło. Czy można się dziwić?
W czasie wielu miesięcy dywagacji o przeprowadzce teściowej do Kanady wielu mówiło o nieprzesadzaniu starych drzew i osławionym „kamieniu, który jakoby na miejscu porasta”, ale słuchałem tego jednym uchem, bo wiadomo, że każda sprawa ma swoją własną, niepowtarzalną barwę.
Tak czy inaczej mama została tam, gdzie mieszkała, i radziła sobie dzielnie, aż do czasu gdy upiór udaru zwalił ją z nóg i zostawił leżącą samotnie w kuchni, tuż przy przyrządzanym sobie smacznym obiadku.
No więc zbawienna pomoc przychodzącej z zakupami kobiety, potem pomoc sąsiadów, karetka pogotowia, szpital i decyzje co robić. Stanęło na domu opieki.
Szpitalny lekarz patrzył na nas uważnie i ze zrozumieniem.
– Też miałem taką sytuację – mówił – z własnym ojcem. Mówicie o Ukraince? Dajcie spokój. Tu jest potrzebna profesjonalna opieka. W domu nie dacie sobie rady.
Dom został pusty.
Z tych nerwów i dla rozładowania napięcia zabrałem się za ścinanie żywopłotu, który okalał posesję. Leszczyna. Wysoka na kilka metrów, zbita w gąszcz, pełna jakichś owadów, pajęczyn, splątana i mocna. Robota wyglądała na łatwą, ale już po paru chwilach wiedziałem, że łatwo nie będzie i umorduję się jak młócący wół.
„Nie zawiążesz pyska wołowi młócącemu” przypomniało mi się, gdy walczyłem z tymi wybujałymi krzakami, więc wziąłem sobie coś do picia i robiłem przerwy, tym bardziej że co i rusz ktoś przechodził i pytał o mamę i co będziemy robić.
Pytali tak:
– No to co myślicie teraz robić?
Tak pytający, jak i ja wiedzieliśmy, że w tym pytaniu zawarte było inne, a mianowicie czy będziemy sprzedawać, a co najważniejsze za ile.
Rozmowy były bliźniaczo podobne.
– Jak tam mama?
– Niedobrze. Nie ma z nią kontaktu.
– Tak, tak – takie życie – no to co tak myślicie teraz robić?
W tym momencie zawsze chciałem zapytać trochę złośliwie „a względem czego szanowny panie?”, ale nigdy tego nie robiłem, bo wszyscy byli życzliwi i pomocni, a że chcieli wiedzieć, czy sprzedajemy, czy nie, to nie powinno dziwić, bo w rzeczy samej nieruchomość była atrakcyjna.
No więc leszczyna, a w niej – krwiożerczy wampir, diabeł z samego środka piekła, nieznany potwór – malutki kleszcz!
Prawdę mówiąc, pierwszy raz usłyszałem o tym niepozornym mordercy, gdy byłem już żonaty i dzieciaty. Nigdy wcześniej. Nie wiem dlaczego, ale u nas na Podkarpaciu nikt mi o nim i jego parszywej reputacji nigdy nie opowiadał.
A przecież za moich dziecinnych lat tłukłem się jak dzik po krzakach, rzeczkach, lasach, chodziłem nad San, biwakowałem i łapałem raki! I całe szczęście, że nic o nim nie wiedziałem, bo w przeciwnym razie może nie byłbym taki beztroski – chociaż kto wie – straszono mnie przecież szerszeniami, a mimo to zaglądałem im do gniazda, bo byłem ciekawy, jak wygląda ich królowa.
Mówiono wtedy, że trzy szerszenie użądlenia to śmierć, ale jakoś dziwnie nie brałem tego sobie zbyt głęboko do serca.
Ten leszczynowy kleszcz miał podobnież siedzieć w ogrodzie mojej teściowej od dawna i moja Żona ostrzegała mnie przed nim, ale o ile ja sam jakoś się od niego uchroniłem, to mój szwagier nie i po czterech latach borelioza dopadła go tak nieoczekiwanie, jak i gwałtownie. I to – według jego relacji – miało się stać za przyczyną kleszcza z żywopłotu jego mamy, a mojej teściowej. Właśnie tego. Wiedząc o tym, tym bardziej chciałem wściekłego kleszcza pozbawić jego pieleszy, więc ciąłem leszczynę już nie jak młócący wół, ale zajadle i z chęcią odpłacenia mu za szwagra. Robota – chociaż z praktycznego punktu widzenia zupełnie niepotrzebna – wyszła mi na zdrowie, bo po pierwsze, nagadałem się z sąsiadami do przesytu, uspokoiłem nerwy i myśli, a przede wszystkim odpocząłem.
Nasze polskie wizyty objęły wszystkie pory roku. Byliśmy tam na wiosnę, latem, wczesną jesienią, późną jesienią i wreszcie zimą. W moich wspomnieniach plączę czasami te okresy i bywa, że przeskakuję, a potem wracam, ale to nie jest takie ważne. Ostatecznie wszystko i tak zlewa się w jedną całość... I trudno mi powiedzieć, czy to jest całość dobra, czy powiedzmy – „mniej dobra”. Nie ulega najmniejszej kwestii, że już tam nie należę. Nie to, żebym nie czuł bluesa, ostatecznie jestem Polakiem i czuję po polsku, ale to już nie to, nie to...
Któregoś wieczoru – dla oderwania od naszych codziennych zmartwień – koleżanka zaprosiła nas do fantastycznej restauracji na Poznańskiej – niedaleko Wspólnej. Nazywała się „Prodiż Warszawski” i schodziło się do niej parę stopni poniżej poziomu ulicy. Poznańska róg Wspólnej. Samo serce Warszawy.
I ten lokal serwował grasicę!
Czy ktoś słyszał coś podobnego?! Grasica! Lubię różne podroby – jak na przykład wątróbki, nereczki, cynaderki, płucka na kwaśno, oczywiście flaczki, kurze żołądki... Lubię szpik wystukiwany z wielkiej kości, móżdżek zapiekany w kokilkach i posypany jakimś tam parmezanem, ozorki i sam nie wiem co jeszcze, ale jak długo żyję nie słyszałem o jedzeniu grasicy!
Słowo nie było mi obce. Wiedziałem, że coś takiego siedzi gdzieś w gardle, ale żeby mnie zabito, nie wiedziałem, że to można jeść. Jak się szybko okazało, można! A do tego wino ciężkie, czerwone, hiszpańskie... Cielęca grasica ma smak wątróbkowy. Tak to czułem. Bardzo smaczna. Może smakowałaby mi jeszcze bardziej, gdybym ją podlał tym winem, ale znowu „byłem wozem”, więc pozostałem przy wodzie.
„Prodiż Warszawski”. Koleżankę, która, nawiasem mówiąc, tuż za rogiem – na Wspólnej – prowadzi kosmetyczny zakład – znają tam prawie wszyscy, więc było i miło, i rodzinnie.
Samo słowo „prodiż” przywołuje lata 60. Dobrze pamiętam. Toż to był podówczas ósmy cud świata! Elektryczny prodiż! Komfort i nowoczesność! Tak się wtedy mówiło.
Muszę też dodać, że mówiło się wtedy jeszcze, na przykład, „żelazko elektryczne” dla podkreślenia, że to już nie jest żelazko „na duszę”, ale coś całkiem nowego – coś elektrycznego!
W domu moich dziadków używano jeszcze starszego urządzenia, a mianowicie żelazka na węgle! To był klamot z piekła rodem, który przypominał czasy Piasta Kołodzieja i Rzepichy! Bardzo wątpię, czy jakiekolwiek muzeum ma dziś takie monstrum, ale podobnie jak obsługiwany przez dwoje ludzi gigantyczny magiel z kamiennym obciążeniem, było na wyposażeniu gospodarstwa. Mniejsza z tym.
No więc w tamtych czasach kupno prodiżu do kuchni było przejściem na zupełnie inny etap rozwoju – coś tak jak zmiana lampy naftowej na żarówkę!
W każdym razie w „Prodiżu Warszawskim” oryginalne prodiże eksponowane są na ścianach, można je obejrzeć i dotknąć.
Następnego dnia miałem dość dziwne zdarzenie. Jechaliśmy w odwiedziny do mamy i moja Żona postanowiła kupić po drodze jakieś ciastka, żeby dać mamie i jej współmieszkance. Leżały bowiem w tym samym pokoju. O tej współmieszkance i jak doszło do wspólnego mieszkania, powiem za sekundę, ale teraz parę słów o tym moim zdarzeniu. Otóż nie miałem gdzie zaparkować. Podwiozłem Żonę pod drzwi cukierni, odjechałem paręnaście metrów dalej i przycupnąłem z boczku. Dla bezpieczeństwa włączyłem migające światła. Błąd! Prawie natychmiast podjechał radiowóz, parkować nie wolno, czy auto jest na chodzie, dokumenciki, ooo – z Kanady, a co tu robi, jak dawno w Kanadzie i tak między nami mówiąc, jak się powodzi. Odpowiadałem, jak umiałem.
– A wie pan ile nam tu płacą? – plutonowy miał wyraźnie skwaszoną minę. – Tyle co sprzątaczkom!
Zrobiłem współczujące oczy, ale jednocześnie w duchu zadałem sobie pytanie, dlaczego stróż prawa mówi takie rzeczy zupełnie obcemu człowiekowi. Czy chce, żebym go wziął do Kanady? A może chce pieniędzy? Poza wszystkim jednak nie mogłem zrozumieć, jak przedstawiciel władzy może się tak skarżyć. I jeszcze jedno – jeśli faktycznie policjant zarabia tak mało, to to nie wróży niczego dobrego. Nie ma nic gorszego niż źle opłacany stróż prawa!
Skończyło się na niczym. Na moje pytanie, ile płacę, plutonowy zamknął swój notes i powiedział:
– Nakrzyczałem na pana, to i starczy. Tyle na dziś. Na drugi raz niech pan... itd., itd.
Odjeżdżałem zadowolony, że jakoś się wywinąłem, ale rzeczywiście – rozmowa z policjantem nie była budująca i nie mogłem się uwolnić od myśli, że coś jest nie tak.
CIĄG DALSZY »»
Ilustracje Autora © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz