Szczyt, na którym w stolicy Wietnamu spotkali się prezydent USA Donald Trump i przywódca Korei Północnej Kim Dzong Un, zakończył się przed czasem. Trwać będą za to spekulacje, z jaką naprawdę agendą obaj politycy się spotkali i dlaczego rozjechali się do domów bez wspólnego komunikatu.
Dziś wiemy głównie to, że wiemy zbyt mało, by ferować w tych kwestiach jednoznaczne wyroki. Z faktów: mamy czwartkowe oświadczenie Trumpa, że przyczyną przedwczesnego finiszu było domaganie się przez Kima pełnego zniesienia sankcji.
Po kilku zaledwie godzinach, w środku nocy, stanowisku temu oficjalnie zaprzeczyła strona koreańska, wskazując, że proponowała zniesienie tylko części sankcji, najbardziej uderzających w ludność cywilną. Słowo przeciwko słowu, możliwości weryfikacji brak, pozostają więc domysły.
Pewne natomiast wydaje się jedno: obie strony prowadzą bardzo ryzykowną grę, której oczywistą stawką jest przebudowa sytuacji strategicznej w Azji Południowo-Wschodniej, ale która jest też bardzo mocno warunkowana ich polityką wewnętrzną. Trump jest krytykowany wśród sojuszników, we własnym kraju, a nawet we własnym środowisku politycznym i własnej administracji za sam pomysł rozmawiania z krwawym dyktatorem KRLD. Potrzebuje więc możliwie szybkiego i wyraźnego sukcesu, na przykład w postaci denuklearyzacji Korei. Z kolei Kim w swej polityce większego otwarcia na świat napotyka silny opór wśród konserwatywnej części aparatu i służb mundurowych. Dla niego sukcesem, zamykającym usta opornym, byłoby rzeczywiście albo zniesienie, albo przynajmniej znaczne ograniczenie sankcji, zaś w dłuższej perspektywie wkroczenie na drogę innych komunistycznych reżimów regionu i stworzenie szerokiej elicie władzy szans swobodnego bogacenia się.
Wobec tego prawdopodobne jest, że dwaj przywódcy, znani z raczej niesztampowego podejścia do klasycznej sztuki dyplomacji, po prostu tym razem przelicytowali. Bez wątpienia zawiodły ich relacje z podległym im aparatem, który przecież pracowicie wcześniej przygotował i zaplanował przebieg szczytu, włącznie z wariantami końcowego komunikatu. Tak naprawdę bez znaczenia jest, który z panów pierwszy bezpośrednio przewrócił stolik. Wina i tak rozkłada się po połowie, bo ten drugi najwyraźniej nie zareagował w sposób, który pozwoliłby uratować szczyt. Dyplomacja zna takie precedensy i zna odpowiednie metody. Trzeba jednak chcieć lub umieć z nich skorzystać.
Dziś można zaryzykować ocenę, że na takim rozwoju wypadków tracą obydwaj uczestnicy. Trump nieco więcej, gdyż jego polityka jest bardziej „na cenzurowanym” i mocniej podlega ocenie opinii publicznej. Ale także Kim (choć niby ma więcej czasu i bez porównania efektywniejsze narzędzia zachowania osobistej władzy w kraju) znalazł się w trudnym położeniu. Pogarszając relacje z USA, siłą rzeczy popada w większe uzależnienie od Chin i Rosji, a więc partnerów nie do końca lojalnych i przewidywalnych, od dawna rozgrywających jego kraj i jego samego dla własnych celów, od których kurateli ewidentnie chciał się przecież uwolnić, podejmując grę „w liberalizację”.
W interesie obu przywódców jest więc powrót do stołu. Jak szybko się na to zdobędą? Jeśli będą zanadto zwlekać, inicjatywę przejmą inni gracze. Mogą to być ci, którzy są zainteresowani w podtrzymaniu status quo na półwyspie, bo to dobrze służy ich strategicznym interesom – a więc Rosja, a zwłaszcza Chiny. Można sobie wyobrazić, że ich inicjatywa przejawi się choćby poprzez sprokurowanie zmian wewnątrz północnokoreańskiego reżimu, z usunięciem czy odsunięciem samego Kima włącznie, i zastąpienie go kimś, kto pewniej podtrzyma twardy kurs wobec Zachodu. Może się też zdarzyć, że niezależnie od powyższego na przyspieszenie zdecydują się mniejsze państwa regionu, żywotnie zainteresowane zmniejszaniem napięcia i promowaniem współpracy gospodarczej oraz humanitarnej, a więc w pierwszym rzędzie Korea Południowa, ale także Japonia. Gdyby zdołały dogadywać się z Kimem bez udziału Trumpa, byłby to cios dla amerykańskiego autorytetu w Azji i wyraźny symbol ich emancypacji spod waszyngtońskiej kurateli strategicznej. Zresztą – taktycznie, przynajmniej krótkoterminowo, mogą taki scenariusz wesprzeć Chińczycy, jeśli w swych kalkulacjach uznają, że korzystniejsze od konserwowania starej linii podziałów w regionie jest dla nich wywołanie nowej.
Procesu dialogu amerykańsko-północnokoreańskiego, który zapoczątkowano w Singapurze w roku ubiegłym, nie da się już teraz ot, tak, po prostu odłożyć na półkę. Trump oraz Kim zainwestowali w niego kawał swojej politycznej kariery oraz sporą część swoich politycznych perspektyw. Pozostaje im, de facto, tylko ucieczka do przodu – o ile nie chcą za swe błędy zapłacić nadmiernie wysokiej ceny. Pewnym rozwiązaniem, ułatwiającym powrót do rozmów, mogłaby okazać się modyfikacja formuły – na przykład dopuszczenie do stołu Koreańczyków z Seulu.
Zegar tyka, a sala negocjacyjna czeka. Jeszcze nie wiadomo, gdzie – a może w Warszawie…? Co prawda Kim musiałby zdobyć się na wyjątkowo długą wycieczkę jego ulubionym pociągiem pancernym (i nie wiadomo, czy miałby po co wracać), ale dla nas byłby to bez wątpienia lepszy interes promocyjny i polityczny, niż niedawne goszczenie „szczytu bliskowschodniego”.
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz