Propozycja dla Adama Bodnara
Za komuny było lepiej. Za komuny, jak ktoś dostał paszport, nawet tylko „na wszystkie kraje Europy”, a cóż dopiero, gdy dostał paszport „na wszystkie kraje świata”, to żadne inne napisy go już nie interesowały, bo cały był pochłonięty myślami, co teraz zrobić ze sobą dalej. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, czyli – jak to się potocznie mówiło – „bezpieka” – paszporty wydawała raczej rzadko, przynajmniej do końca lat 60-tych, bo za Gierka już częściej. Chodziło o to, że komunie potrzebne były „cenne dewizy”, więc trzeba było obywatelom pozwolić wyjeżdżać na Zachód, gdzie pracowali „na czarno”, a jak już trochę zarobili, to wracali z forsą do kraju. Toteż w 1972 roku partia założyła Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego PEWEX, gdzie za dewizy można było kupić wszystko, czego nie było w zwyczajnych sklepach. Partia miała w tym swój interes, bo „cenne dewizy” z PEWEX-u sobie kradła i lokowała na kontach w szwajcarskich bankach.
Dokonywało się to na podstawie zezwoleń dewizowych Narodowego Banku Polskiego i na przykład w latach 1988-1989 PZPR uzyskała i zrealizowała 800 takich zezwoleń, co oznacza, że musiała realizować więcej, niż jedno dziennie. A oto przykładowy transfer z jednego dnia: 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów. I tak dzień w dzień przez 18 lat – bo w roku 1990 PEWEX został zlikwidowany. Ale Sezam w szwajcarskich bankach zlikwidowany nie został. Kto sprawuje nad nim pieczę, jaki użytek robi z forsy – tego nikt nie wie, ani nawet nie docieka, mimo kolejnej edycji „dobrej zmiany” – bo kiedy na początku roku 1996, informacje na ten temat ukazały się w tygodniku „Wprost” w ramach „afery Oleksego”, ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski bardzo się zdenerwował i powiedział, że jeśli chociaż jedno słowo na ten temat się pojawi, to on zarządzi „lustrację totalną”. Groźba poskutkowała, pokazując zarazem, że u podstaw III RP leży niepisana zasada: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych” – również pieniędzy. Zdarzają się oczywiście odstępstwa od tej zasady i na przykład pan red. Michnik czepia się prezesa Kaczyńskiego o spółkę „Srebrna” – ale jak się nie opamięta, to prezes Kaczyński może przypomnieć sobie o szwajcarskim Sezamie i dopiero zacznie się awantura.
Ale mniejsza o to, bo chodzi przecież o paszporty. Za komuny wystarczyło, że obywatel miał paszport, a że pisało na nim „Polska Rzeczpospolita Ludowa”, to już go specjalnie nie martwiło, podobnie jakby go nie martwiło, gdyby partia kazała napisać tam słynne hasło: „proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” Gdzie bowiem byłoby lepsze miejsce do wyeksponowania takiego hasła, niż na paszporcie, zwłaszcza „na wszystkie kraje świata”? Teraz to co innego. Teraz każdy obywatel ma paszport w domu, nie musi go nikomu oddawać, a ubecy, którzy, czy to w takim ustroju, czy to w jakimś innym, zawsze są przydatni, nie próbują dzisiaj nikogo werbować w charakterze konfidenta „na paszport”. Apetyt wzrasta w miarę jedzenia, toteż obywatele zaczęli się swoim paszportom przyglądać i okazało się, że partia wydrukowała tam hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Podniósł się straszliwy klangor, bo niektórzy obywatele dopatrzyli się tam naruszenia zasady neutralności światopoglądowej państwa, poprzez wpisanie do paszportu słowa „Bóg”, inni dopatrzyli się intencji „wykluczenia” i „stygmatyzacji” w związku z wpisaniem tam słowa „Honor”, a jeszcze inni, którzy marzą, by wszyscy uważali ich za cudzoziemców, poczuli się urażeni wpisaniem tam słowa: „Ojczyzna”. Jaka tam znowu „ojczyzna”, kiedy dla cudzoziemca ojczyzną jest cały świat, zwłaszcza jego bardziej atrakcyjne fragmenty, zgodnie z rzymską zasadą ubi bene ibi patria – zamieszkały przez „jedną rasę – ludzką rasę?” Toteż zaczęli skarżyć się na te szykany panu Adamowi Bodnarowi, piastującemu operetkową synekurę „Rzecznika Praw Obywatelskich”, na której co i raz robi rozmaite głupstwa. No i właśnie zauważył, że hasło: „Bóg, Honor, Ojczyzna” w żadnym wypadku nie powinno znaleźć się w paszportach, bo może doprowadzić do utożsamienia wizerunku konkretnego obywatela z określonym światopoglądem. To oczywiście ogromne niebezpieczeństwo, zwłaszcza w sytuacji, gdy taki jeden z drugim obywatel albo nie ma żadnego światopoglądu, albo nawet ma – ale światopogląd sytuacyjny, to znaczy – wierzy w to, w co akurat na danym etapie nakazuje mu wierzyć żydowska gazeta dla Polaków.
Z drugiej jednak strony, wielu obywateli z hasłem: „Bóg, Honor, Ojczyzna” na paszportach chętnie by się utożsamiło. Tymczasem pan Adam Bodnar chciałby im tego zabronić, co jest oczywistym aktem bezzasadnej dyskryminacji, a poza tym demaskuje totalniackie priwyczki Rzecznika Praw Obywatelskich. Warto tedy zauważyć, że od mnożenia zakazów praw obywatelskich nie przybywa, ani też nie rozszerza się ich zakres – a tymczasem wydaje się, że właśnie to, to znaczy rozmnożenie praw obywatelskich i rozszerzenie ich zakresu powinno być podstawową troską pana Adama Bodnara – o ile oczywiście zajmowaną przez niego operetkową synekurę mielibyśmy traktować serio. Nie wykluczam, że takie podejście mogłoby przekraczać intelektualne możliwości naszego RPO, więc w ramach tygodnia dobroci dla zwierząt, w czynie społecznym podpowiadam mu rozwiązanie alternatywne w myśl hasła: „niech rozkwita sto kwiatów!”.
Rzeczywiście, wielu, a konkretnie – 1500 obywatelom – hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” z tych czy innych względów się nie podoba. Ale znacznej większości może się ono podobać. Zatem – by wilk był syty i owca cała – proponuję, by obywatel mógł sobie wybrać paszport z hasłem, jakie by mu najbardziej odpowiadało. Oczywiście bez przesady, bo MSW mogłoby nie nadążać z drukiem paszportów – ale wydaje mi się, że pewien kompromis jest możliwy do osiągnięcia. Zgodnie z rzymską zasadą; omne trinum perfectum, co się wykłada, że wszystko, co potrójne, jest doskonałe, proponuję, by na paszportach były wydrukowane – oczywiście nie jednocześnie, tylko alternatywnie – trzy hasła. Jedno: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Drugie: „Belzebub, Łajdactwo, Zdrada”, a trzecie, dla obywateli pozbawionych konkretnego światopoglądu: „Chuj, Dupa i Kamieni Kupa” – będącego, jak pamiętamy, najkrótszą i zarazem postępową charakterystyką naszego kraju, dokonaną przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, pana Bartłomieja Sienkiewicza. Podaję to hasło w pełnym i literalnym brzmieniu, bo skróty mogłyby być niezrozumiałe dla funkcjonariuszy cudzoziemskich służb granicznych, a poza tym, mogłyby być odczuwane przez obywateli, którzy by paszport z tym hasłem wybrali, jako kolejny rodzaj dyskryminacji.
Między ostrzami szermierzy
Kiedy książę Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” złożył był wizytę królowi Stanisławowi Augustowi, powiedział mu na powitanie: „ta sama ręka, która Waszą Królewską Mość wyniosła na tron, mnie tu przywiodła”. Ciekawe jaka ręka przywiodła prezydenta Donalda Trumpa do Hanoi, gdzie spotkał się ze „świetnym liderem” - jak nazwał go amerykański prezydent – czyli Kim Dzong Unem? Tajemnica to wielka, ale nie jest wykluczone, że to ręka chińska, która powoli zaczyna wyrastać na wielką piąchę, skłaniając amerykańskiego prezydenta do poszukiwania przyjaciół również wśród tych, których jeszcze do niedawna za przyjaciół nie uznawał, to znaczy – zimnego ruskiego czekisty Putina i „świetnego lidera” Kim Dzong Una. Wprawdzie rozmowy obydwu mężów stanu – no bo jeśli Kim Dzong Un zasłużył u amerykańskiego prezydenta na tytuł „świetnego lidera”, to skromniejszy tytuł „męża stanu” chyba też mu przysługuje – jeszcze się nie rozpoczęły, ale jeśli nawet się już rozpoczną, to nie jest pewne, czy prezydent Trump ośmieli się wytknąć „świetnemu liderowi” całkowity brak postępów w „denuklearyzacji” Półwyspu Koreańskiego. A ta „denuklearyzacja” była – jak pamiętamy - pretekstem do spotkania w Singapurze. Wtedy jednak Kim Dzong Un właściwie, poza ogólnikami, że dobrze byłoby, gdyby było dobrze, niczego prezydentowi Trumpowi nie obiecał. Skoro niczego nie obiecał, ani też nie uczynił niczego w kierunku „denuklearyzacji” Półwyspu Koreańskiego, to trudno oczekiwać, że w Hanoi będzie inaczej, zwłaszcza, że prezydent Stanów Zjednoczonych prawi mu, jeden za drugim, komplementy. Okazało się ie tylko, że Kim Dzong Un, mimo wszystkich swoich wyczynów, jest w oczach prezydenta Donalda Trumpa „świetnym liderem”, z którym spotkanie „przynosi mu zaszczyt”, ale w dodatku – że Korea Północna dysponuje „ogromnym potencjałem”, który dla „mojego przyjaciela” - jak północnokoreańskiego dyktatora nazwał prezydent Trump – jest „historyczną szansą”. Tymczasem warto pamiętać, że prezydent Trump spotkał się z Kim Dzong Unem w Singapurze tylko dlatego, że Korea Północna, nie czekając, aż amerykański prezydent otworzy przed nią „historyczną szansę”, swój potencjał całemu światu pokazała w postaci udanych testów pocisków balistycznych i nie wystraszyła się demonstracji siły w postaci amerykańkiej flotylli z lotniskowcem w roli głównej, które z Singapuru wypłynęły w kierunku posiadłości Kima.
Można by zatem odnieść wrażenie, że czasami korzystniej jest być nieprzyjacielem Stanów Zjednoczonych, niż sojusznikiem. Nic na przykład nie wiemy o tym, by prezydent Trump udelektował tyloma komplementami prezydenta Andrzeja Dudę, chociaż ten, podczas audiencji w Białym Domu, nie ośmielił się pisnąć słowa na temat ustawy 447 JUST. Ba – nie wiemy nawet, czy nazwał go „swoim przyjacielem”, ani czy podał mu dłoń do ucałowania. Mniejsza zresztą o pana prezydenta Dudę, bo „koń - jaki jest – każdy widzi” - jak pisał ksiądz Benedykt Chmielowski – ale czy w stosunku do Korei Północnej pani Zorżeta Mosbacher ośmieliłaby się na połajanki, jakich nie szczędziła władzom naszego, sojuszniczego przecież bantustanu? Nawiasem mówiąc, z podobnego założenia wyszli autorzy znakomitej komedii filmowej z 1959 roku. Alpejskie księstewko Fenwick, nie mogąc uporać się z nieuczciwą konkurencją ze strony jakiegoś kalifornijskiego winiarza, wypowiedziało Stanom Zjednoczonym wojnę. Księżnę przekonał do tego jej doradca, wskazując na Niemcy i Japonię, które wojnę ze Stanami Zjednoczonymi przegrały, dzięki czemu kwitną ekonomicznie, jak nigdy dotąd. Ale Fenwick wojnę ze Stanami Zjednoczonymi wygrał, co stało się powodem rozmaitych komicznych komplikacji. Toteż kiedy rząd naszego bantustanu musi osłaniać nieuniknione przeforsowanie nakazanego przez sekretarza stanu USA, pana Pompeo, „kompleksowego ustawodawstwa”, które stworzy pozory legalności dla realizacji żydowskich roszczeń majątkowych, przedstawieniem brawurowej obrony godności narodowej, na którą nastąpili – kto wie, czy nie poproszeni o to przez naszych Umiłowanych Przywódców - przywódcy zaprzyjaźnionego Izraela – warto zwrócić uwagę, że w stosunku do takiej np. Białorusi, na której obecnym terytorium Niemcy wymordowały co najmniej tylu Żydów, co w Polsce, nikt żadnych roszczeń majątkowych nie wysuwa, ani nawet o tym nie pomyśli. Tymczasem Białoruś nie jest sojusznikiem USA, a bywało, że była przez tamtejszych polityków uważana za rodzaj kraju nieprzyjaznego, przynajmniej wtedy, gdy Kondoliza Rice nakazała zrobić porządek z tamtejszym prezydentem Aleksandrem Łukaszenką. W ogóle to dziwna sytuacja, kiedy przez całe lata nasi Umiłowani Przywódcy naigrawali się z Białorusi, że nie jest suwerenna, a teraz, kiedy zimny ruski czekista Putin przedsiębierze jakieś podstępne knowania, trzęsiemy się ze strachu, by Białoruś suwerenności nie utraciła. A jakże może teraz ją utracić, kiedy przecież przedtem jej nie miała?
A tymczasem to nie koniec naszych lęków. Nie mówię już nawet o perspektywie żydowskiej okupacji Polski, która nieuchronnie nastąpi po przeforsowaniu „kompleksowego ustawodawstwa”. Ale przymilne okadzanie przez amerykańskiego prezydenta Kim Dzong Una budzi obawy, że nie jest on ostatnim przyjacielem, którego Stany Zjednoczone będą chciały sobie pozyskać, żeby stworzyć jakąś przeciwwagę rosnącej potędze chińskiej. Warto przypomnieć, że w roku 2008 USA miały budżet wojskowy w wysokości 622 mld dolarów, co stanowiło równowartość połączonych budżetów wojskowych następnych 17 państw świata – ale w roku 2017 budżet wojskowy USA stanowił równowartość połączonych budżetów wojskowych już tylko 8 następnych państw świata. Kto wie, czy w tej sytuacji prezydent Trump, albo jakiś jego następca, nie wpadnie na pomysł, by na wszelki wypadek zapewnić sobie przynajmniej życzliwą neutralność Rosji? A zimny rosyjski czekista Putin może wtedy postąpić podobnie, jak Józef Stalin w 1939 roku, kiedy to uzależnił ewentualny udział w koalicji antyniemieckiej oddaniem mu z góry Polski, będącej sojusznikiem Wielkiej Brytanii i Francji. Warto zwrócić uwagę, że właśnie o takiej możliwości napomknęła niedawno żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją Adama Michnika, nazywając to „najczarniejszym” koszmarem Zbigniewa Brzezińskiego. Ale koszmary, przynajmniej niektóre, niekiedy się sprawdzają, a poza tym Zbigniew Brzeziński już nie żyje, więc jest prawie pewne, że żaden z amerykańskich prezydentów żadnymi jego koszmarami, niechby i „najczarniejszymi”, nie będzie się przejmował. I co my wtedy zrobimy, kiedy już teraz wykonujemy desperacki slalom między Volkslistami – bo już tylko do tego sprowadza się polityka zagraniczna naszego bantustanu – o ile w ogóle jakiś wybór Volkslisty jeszcze nam przysługuje?
© Stanisław Michalkiewicz
2-3 marca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
2-3 marca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des / specjalnie dla ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz