Pocztówka z innego życia
Być może nigdy już mi się to nie zdarzy i oby tak było. Chodzę właśnie wśród morza ruin, zwałów betonu i potrzaskanych pamiątek po czyimś życiu. Dopiero teraz wiem co mogli odczuwać ludzie wracający do zniszczonej po powstaniu Warszawy.
Trupi odór, pył i bezkształtna masa tego, co jeszcze niedawno było tętniącym życiem miastem. Krztusząc się pyłem chodzę po ruinach biblijnej Niniwy. Słynny meczet al. Nusri, gdzie „kalif” islamskiego państwa terrorystów wygłosił swoje słynne przemówienie. Spoglądam na to co z niego zostało. Kupy gruzów strzeże kilku uzbrojonych żołnierzy, jeden z nich ma na plecach RPG (wyrzutnię granatów), na wypadek gdyby nadjechał wyładowany materiałami wybuchowymi samochód. Policjanci odganiają dzieci, teren meczetu ciągle jest zaminowany i wejście tam grozi postradaniem życia.
Po drugiej stronie ulicy stoi zaimprowizowany straganik, wąsaty mężczyzna sprzedaje tam coś co pewnie w założeniu ma przypominać lemoniadę. Gnieździ się w ocalałej od wybuchu połowie domu, z której sterczą drapieżnie powyginane pręty. Nad głową zwisa mu oberwany pociskiem balkon. Nie spadł, a więc może w ogóle nie spadnie. Przechodzę wąwozami gruzów, które jeszcze niedawno były jednym z cudów świata. Chowam do swojej pamięci obraz miasta czterech proroków. To była perła świata, starówka w Mosulu nie miała sobie równych, dziś to trzęsawisko niewykrytych min, mieszkanie dla zdziczałych dzieci ulicy, kotów i obszarpanych nędzarzy.
Pojąć nie mogę jak w XXI wieku mogła się znaleźć tak barbarzyńska siła, która sprawiła, że to miasto przez kilkadziesiąt najbliższych lat nie powstanie na nogi. Każdego, kto kocha klasykę, świadectwa, nieprzemijającego piękna, może tu ogarnąć rozpacz. Przecznicę dalej, w obszarpanej kafejce piję kawę i przyglądam się ludziom, którzy znaleźli w niej schronienie. Żyją, ale w ich pogarbionych postaciach, złachmanionych ubiorach i pokrytych pyłem i brudem twarzach znajduję tylko jedno pytanie: - kiedy ogarnie nas zupełna, lepka i tamująca oddech ciemność.
Świat przemija w takich miejscach jak dzisiejszy Mosul i jego umarła starówka. Nic cię tu nie pocieszy, nic nie obudzi nadziei. Jedynie przejeżdżające przez gruzowisko wozy pancerne i toyoty z uzbrojonymi ludźmi na platformach, wnoszą tu odrobinę życia. Nie muszę nikogo o nic pytać. Wiem co tu się stało. Najważniejsze miasto w Dolinie Niniwy, które przed inwazją DAESZ liczyło dwa miliony mieszkańców, straciło swoją perłę. Nic już tego nie odtworzy. Najbardziej boli mnie świadomość, że islamscy barbarzyńcy – owszem powysadzali mnóstwo budynków – ale prawdziwego dzieła śmierci i destrukcji dokonały tu …naloty amerykańskich samolotów.
Mezopotamia, albo oblicze „demokratycznej żandarmerii”
Często to czego dowiadujemy się z mediów niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Nie dzieje się tak jednak z powodu braków możliwości informowania o prawdzie, po prostu media stały się raczej środkami mentalnej przemocy, a nie rzetelnymi źródłami informacji o świecie.
Jestem właśnie w Mezopotamii i śpię w Karbali. Gdybym kierował się opowieściami dziennikarzy i medialnymi sensacjami, to pewnie nigdy by tu moja noga nie postała. Mam jednak taki uporczywy zwyczaj, że wszystko lubię sprawdzić na własnej skórze. Inaczej w tym zawodzie po prostu się nie da.
Właśnie z ekipą realizującą „Świętych z Doliny Niniwy” przenieśliśmy się w „najbardziej niebezpieczny rejon” Iraku, do Karbali. Chcemy poznać myślenie szyickich przywódców a to przecież „królestwo” Muktady as Sadra, którego partia niedawno zwyciężyła w wyborach do irackiego parlamentu. As Sadr to ten sam przywódca, którego bojownicy stoczyli w kwietniu 2004 roku bitwę o City Hall z polskimi żołnierzami. W 2004 roku nasi żołnierze zabili tam wielu szyickich bojowników, każdy z nich miał swoją rodzinę.
W polskich gazetach jeżeli w ogóle pisano o Karbali, to tylko jako o bardzo niebezpiecznym miejscu Iraku. Powstał nawet nieudany film fabularny o bitwie Polaków z bojownikami as Sadra, która miała swoje miejsce właśnie świętym mieście Karbala.
Tymczasem my – było nie było ekipa filmowa z Polski – przejechaliśmy z Bagdadu do Karbali właściwie bez żadnych większych przygód. Droga wiedzie przez terytoria, które jeszcze do niedawna były we władaniu terrorystów z Państwa Islamskiego. Wcześniej przelot ze stolicy Kurdystanu Erbilu do Bagdadu, a więc teoretycznie sami prosiliśmy się o kłopoty, tymczasem wszystko odbyło się nieomal bez trudności. Gdyby nie liczyć zatrzymania przez partyjną milicję al. Malikiego (tuż przed samą Karbalą), to właściwie nic się nie wydarzyło.
Na miejscu – zamiast spodziewanej wrogości – czekali na nas niezwykle gościnni ludzie. Czekał na nas także pachnący z daleka, tradycyjny posiłek – tashrib – zabito barana i podano go ze świeżymi warzywami, prosto z ogrodu i przepysznymi chlebkami „nan”. Nasz gospodarz Mohamed otoczył nas opieką do tego stopnia, że – wraz ze swoim pistoletem – towarzyszył nam przez cały dzień, gdy nagrywaliśmy wywiady i sytuacje w najświętszych miejscach szyitów – meczetach imama Husseina i imama Abbasa.
Ludzie w Karbali są życzliwi i dobrze do Polski usposobieni, ze zdziwieniem obserwowaliśmy jak serdecznie odnoszą się do siebie i jak głęboko przeżywają swoje religijne uczucia. Karbala jest po prostu inna niże jej medialny obraz.
Wszystkie te – dość proste i banalne obserwacje piszę, aby opowiedzieć wam jak głęboko jesteśmy manipulowani przez światowe media, jak bardzo wciska się nam do głów nieprawdziwe obrazy i informacje. Karbala – położona nad starożytnym Eufratem jest jednak miastem, które trzeba długo poznawać, aby zrozumieć jego rytm i niezrozumiałe dla przybyszów reguły. Jest tu dużo biedy i chaosu, akurat spadły ulewne deszcze i wszystkie ulice przykrył dywan błota. Ludzie sprawiają wrażenie zadowolonych, są jednak biednie odziani i jedzą proste, niewyszukane posiłki.
Cała nasza podróż na południe Iraku budzi jednak niewesołe refleksje. Ten kraj jeszcze na początku nowego wieku był dobrze zorganizowanym i dostatnim organizmem. Miał jednak poważną wadę, rządził w nim dyktator, który nie chciał słuchać globalnych nauczycieli. Wyznaczał Irakowi swój własny rytm życia. Tego różnym zakątkom świata nie mogą darować ci, którzy wiedzą lepiej jak żyć i jak „wprowadzać demokrację”. Kraj, który leży na morzu ropy jest teraz biedny, opanowany chaosem i podzielony. Ktoś zapyta: kto na tym skorzystał. Odpowiedź jest najprostsza z możliwych, ano ci którzy zarabiają krocie na ropie naftowej – globalne koncerny. Czy zatem nie jest tak, że pod płaszczykiem „wprowadzania demokracji” załatwia się zupełnie inne interesy?
Jakiś czas temu byłem w Iranie i tam także ze zdziwienia przecierałam oczy – wielka kultura, wysoki poziom nauczania, miłe odnoszenie się ludzi wobec siebie. Ale przecież jest to jeden z najbardziej znienawidzonych przez światowe media krajów, newralgiczny punkt wytyczonej przez Stany Zjednoczone „osi zła”. Czy zatem ludzie nie maja prawa żyć po swojemu, muszą koniecznie przechodzić „demokratyczne rewolucje”? Co dobrego wynikło z tej zachodniej walki o prawa człowieka w Egipcie, Iraku, Syrii, Libii i wielu innych krajach. Przecież w każdym z nim wydarzenia przebiegaj według tego samego schematu: najpierw pojawiają się „ demokratyczni rewolucjoniści”, potem Zachód udziela im coraz większej pomocy, wybuchają walki, następuje coraz większe skłócenie, tworzą się samozwańcze milicje i prywatne armie, czasem dochodzi do interwencji zbrojnej wojsk z krajów „ demokratycznej demokracji” i w efekcie ludzie stają się biedakami uzależnionymi od pomocy serwowanej im przez organizacje z kręgu tzw „charity business”, których działacze – za ogromne pieniądze – goszczą się w pięciogwiazdkowych hotelach i pomagają w ten sposób, że coraz bardziej uzależniają ludzi od swojej – mocno symbolicznej – pomocy. Bogacą się na tym ci, którzy ową pomocą zawiadują a…biedni stają się coraz biedniejsi.
Wiem, że opisywanie spraw w ten sposób ściąga na głowę kłopoty, ale dalibóg nie mogę przejść w milczeniu wobec faktów. Krajem, w którym naprawdę łamane są prawa człowieka, choćby prawo do swobodnego wyznawania własnej religii jest Arabia Saudyjska, nikt z dziennikarzy wielkich mediów nie odważy się jednak wytykać tego Saudom, to przecież najlepszy sojusznik USA, po cichu – pomimo bycia kolebką najbardziej fanatycznej odmiany islamu – akceptowany także przez Izrael. Tuż za granicą Arabii Saudyjskiej rozgrywa się teraz najbardziej przerażająca i nieludzka wojna w Jemenie. Nikt jednak nie publikuje sążnistych apeli o zaprzestanie mordowania Jemeńczyków. Nikogo nie obchodzą zagłodzone tam dzieci. Po prostu wojna w Jemenie jest udziałem Saudów i jest na rękę Izraelowi, więc należy o niej po prostu taktownie milczeć. W Palestynie snajperzy izraelskiej armii mordują nie posiadających broni Palestyńczyków, którzy demonstrują upominając się o najbardziej elementarne prawa współczesnego człowieka. I co? Czy gdzieś przeczytaliście rzetelne relacje o zbrodniach popełnianych na Palestyńczykach?
W Chinach komunistyczna partia, z zimną krwią, masakruje muzułmańskich Ujgurów. Czy ktoś głośno o tym mówi, czy ktoś upomina się o prawa człowieka? Nie! Dobre relacje z chińską satrapią są bowiem – chociażby z biznesowego punktu widzenia – dużo bardziej cenne niż „szerzenie demokracji”, wszak z Chińczykami każdy, prędzej czy później będzie ubijał interesy.
Powiecie: jak świat światem tak było, jest i będzie, czy ma to jednak oznaczać, że na świecie żyją równi i równiejsi ludzie!?
Teresa…
Nasze życie budują spotkania. Właściwie trudno jest sobie wyobrazić jeden dzień bez ważnych rozmów i kontaktu z innymi ludźmi. Ktoś zadał mi pytanie: czego pan właściwie szuka jadąc do Iraku i poznając ludzi, którzy żyją w Dolinie Niniwy. Tam jest biednie i niedawno zakończyła się wojna, więc czego tam można szukać?
***
Jest wczesny grudniowy ranek, mgła jeszcze unosi się nad ubłoconą uliczką, siąpi deszcz, wokół domy wyszczerbione pociskami.
Cicho, chrześcijańskie miasteczko Teleskuf nie zdążyło się jeszcze obudzić. Idę w milczeniu i wyobrażam sobie jak mogła tu wyglądać inwazja barbarzyńców z „Państwa Islamskiego”. W wyobraźni widzę hiobowe obrazki bezładnego tłumu, który ucieka przed mordercami.
Nagle na uliczce pojawiają się dwie czarne sylwetki, kiedy już się zbliżają widzę dwie kobiety. Moją uwagę zwraca starsza z nich, niewysoka, trochę już zasuszona. Jej twarz rozpromienia uśmiech. Podaje mi szczupłą, zabiedzoną dłoń.
- O Święty Charbel! – cieszę się widząc na jej szyi łańcuszek ze złotym wizerunkiem libańskiego świętego.
- Proszę go wziąć ! –
Nerwowo oponuję. Kobieta jest jednak zdecydowana, czuję, że jak nie przyjmę daru ze złotym wizerunkiem i łańcuszkiem, to wyrządzę jej wielką przykrość. Pochylam się, a ona delikatnym gestem zakłada mi swój łańcuszek na szyję.
- Ja jestem bardzo bogata – mówi i widząc moje zdziwione spojrzenie dodaje:
- Mam Boga, on daje mi wszystko, więc jestem bogata.
Nie mogę wymigać się od zaproszenia do jej domu. Mieszka w jednej izbie rozbitego przez pocisk moździerzowy domu. Kilka obrazków Najświętszej Marii Panny, Jezus i dwie szczególne figurki.
Maryja z obciętą, przez ludzi z ISIS, głową i druga figurka Jezusa z poutrącanymi palcami. Kobieta znalazła głowę i przykleiła ją taśmą klejącą.
- Do tej pory nie mogę odnaleźć palców Pana Jezusa, ale na pewno gdzieś są – mówi z przekonaniem.
Ma na imię Teresa, na pierwszy rzut oka może mieć siedemdziesiąt lat, jest o piętnaście lat młodsza. Wróciła do swojego miasteczka i cały jej dobytek stanowi powykrzywiane łóżko ze starannie ukrytą po narzutą kołdrą oraz stary drewniany stolik, na którym stoi kosz pełen pomarańczy. Wstydliwie ukrywa siatkę, w której jest paczka ryżu i dwa chlebki nan. Wciska operatorowi, dźwiękowcowi i mnie pomarańcze.
- Są dobre, słodkie a wy wyglądacie na zmęczonych – i znów nie można jej odmówić.
Ta kobieta dała mi najcenniejszą rzecz jaką posiadała, a teraz rozdaje pomarańcze, które pewnie miały być częścią jej prostego pożywienia na kilka dni.
Cały czas się uśmiecha i opowiada o tym jak bardzo cieszy się bo w miasteczku właśnie skończyła się odbudowa kościoła, działają już sklepiki z żywnością, a nawet ruszyła, zaimprowizowana w dużym hangarze, herbaciarnia, w której mężczyźni grają w domino i palą papierosy.
- Noś tego Charbela, a ja będę się za ciebie modliła. – delikatnie gładzi mnie po ramieniu.
Nalega abyśmy zostali chwilę, to zaraz ugotuje ryż i wspólnie zjemy.
Mam wyrobione już – przez lata włóczęg – oko i natychmiast dostrzegam, że schludne i dobrze połatane ubranie: palto, przetarta chusta i sfatygowane buty, to jedyne odzienie jakie posiada…
Wychodzimy od Teresy i czuje jak coś ściska mnie w gardle.
Staremu chłopu trudno opowiadać o przyczynie tego stanu, ale długo idę i nie odzywam się do nikogo.
Spotykanie chrześcijan w północnym Iraku nie jest doświadczeniem powszednim. Co ratuje ich przed zwątpieniem? Co sprawia, że cieszą się każdą chwilą życia? Jak – po świeżych doświadczeniach bestialstw i zbrodni – potrafią tak optymistycznie spoglądać na życie, cieszyć się każdą chwilą?
Co sprawiło, że pozostała w nich onieśmielająca, dziecięca ciekawość i zaufanie do innych?
Być może odpowiedź usłyszałem właśnie z ust Teresy.
W pewnym momencie powiedziała bowiem:
- Bóg, Jezus, Maryja są moimi najdroższymi skarbami, jestem bogata i cieszę się że mam takie życie. Traf, że was właśnie teraz spotkałam, to także zdarzenie, które wynika z mojej modlitwy – stwierdziła patrząc mi w oczy ciepłym i pełnym zaufania spojrzeniem.
***
Największą krzywdą, jaką możemy wyrządzić współczesnemu światu, jest zabranie tych ludzi stamtąd, z miejsc, gdzie żyją od dwóch tysięcy lat. Chrześcijaństwo to ich świadom y wybór, ale także sposób życia, którym tak bardzo różnią się od swojego otoczenia. W wyniku kolejnych zawieruch nikną, miasteczka i przysiółki wyludniają się.
W czasach rządów Saddama Husseina w Iraku żyło prawie dwa miliony chrześcijan, teraz pozostało ich może sześćset tysięcy. Pustką zieje Dora, niegdyś chrześcijańska dzielnica Bagdadu, prawie nie ma już wyznawców Chrystusa w Mosulu, nie ma ich w Karbali, Nadżafie, niedobitki pozostały w Basrze.
***
Już niedługo polscy katolicy, w ciepłych domach, zasiądą przy błyszczących światłami stołach. Będziemy śpiewać kolędy, radować się z narodzenia Pana. Piękny zwyczaj nakazuje, aby zostawić przy wigilijnym stole nakrycie dla niespodziewanego gościa, dla wędrowca, który może nawiedzić dom. W tym roku zobaczcie w tym miejscu chrześcijanina z Doliny Niniwy. Nasze święta będą pełniejsze, wypełnione jeszcze lepszą treścią, gdy – choć przez moment – wczujemy się w ich położenie, w ich świat. Mam wrażenie, że w dwudziestym pierwszym wieku to właśnie na ich barkach spoczywa świat. Oni doświadczają tego, co Matka Boża i Święty Józef, gdy przyszedł na świat Boży Syn, którego ochraniali jak mogli. Oni też nie mieli tam swojego domu.
Nie chce tanio moralizować, każdy ma swoje krzyże i swoje Golgoty, warto jednak zdać sobie sprawę z faktu, że są ludzie, którzy za wiarę płacą słono i znoszą to w pokornym milczeniu.
***
Łańcuszek ze świętym Charbelem będzie mi towarzyszył w każdej mojej nowej podróży i dotykając go zawsze będę wracał myślami do tamtego spotkania w Teleskuf.
***
W Wigilię Teresa usiądzie, przy świeczce, w swojej chłodnej izbie i nagle do jej odrapanych i wypaczonych drzwi ktoś zastuka. Usiądzie z nią i zje trochę – upieczonego na wodzie i mące – chleba, posypie go gotowanym ryżem i popije wodą.
W tym roku mógł być w najpiękniejszej katedrze, mógł celebrować uroczystość w kapiącym od złota kościele. Pójdzie jednak do Teleskuf i usiądzie na powykrzywianym łóżku. Będą jeść i rozmawiać. Bardzo chciałbym posłuchać tej rozmowy…
Może kiedyś, jak zasłużę, to Teresa mi o niej opowie. Święty Charbel na mojej szyi mówi, że tak może się stać.
© Witold Gadowski
bez daty (grudzień 2018 - styczeń 2019)
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl
bez daty (grudzień 2018 - styczeń 2019)
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl
Czytelniku! Jeśli uważasz, że to co robi autor jest słuszne, możesz dobrowolnie wesprzeć prawdziwie niezależne dzienikarstwo przy pomocy PayPal wysyłając dowolną sumę na adres witold@gadowskiwitold.pl lub tradycyjnym przelewem bankowym na konto:
Witold Gadowski
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz