Powiedzmy sobie szczerze - obietnice wyborcze wszyscy, i składający je politycy, i wyborcy, przywykli traktować z dużym przymrużeniem oka. PiS, który spełnił drobny ułamek swych zapowiedzi, zaledwie kilka z nich (nieustająco zachęcam do przypomnienia sobie expose Beaty Szydło, co to miało nie być, i to w ciągu pierwszych stu dni "dobrej zmiany"), a kilka innych spełnić próbował, choć tak nieudolnie, że skończyło się to upokarzającą rejteradą, i tak dzierży niedościgniony rekord całego trzydziestolecia III RP. Choć, przyznajmy, był on do znacznie poważniejszego niż pozostali traktowania swego programu zmuszony bezprecedensową w owym trzydziestoleciu samodzielną większością parlamentarną, czyli brakiem możliwości zwalenia winy na koalicjanta.
Wyborca nie jest taki naiwny, by wierzyć we wszystko, ale mimo to bardzo nie lubi, gdy tuż po wyborach polityk śmieje mu się w nos i mówi - nabrałem cię jak leszcza, frajerze. A numer z cofnięciem uchwalonych tuż przed wyborami bonifikat, czyli znaczącej obniżki podatku od przekształcenia użytkowania wieczystego we własność, był takim właśnie zagraniem. Dodatkowo wzmocniony entuzjastycznym zaanonsowaniem tej decyzji przez wiceprezydenta Rabieja, który nazwał ją "wycofaniem się z rozdawnictwa", i okazał dumę, że dzięki tej odważnej decyzji Warszawiacy zyskają jako beneficjenci "programów" socjalnych, które rządząca miastem koalicja POKO ze wspomnianych opłat sfinansuje.
Warto przy tym zauważyć, że POKO cofnęła bonifikaty tylko częściowo - wobec indywidualnych obywateli. Deweloperów z jakiegoś powodu za godnych zaszczytu finansowania "programów" i ich beneficjentów nie uznała.
Wielu politologów i pijarowców twierdzi, że "wycofanie się z rozdawnictwa" zrobi w nadchodzących kampaniach wyborczych karierę, bo PiS sfrajerowałby się, gdyby nie używał tej frazy dla zbudowania prostego i dobitnego przekazu, co zrobi PO z "500+" i innymi beneficjami "dobrej zmiany", jeśli obywatele pozwolą jej wrócić do władzy.
W istocie akurat w odniesieniu np. do "500+" słowa Rabieja miałyby sens, choć niewątpliwie i wtedy byłyby wyborczym "samobójem". Ale świeżo upieczony wiceprezydent stolicy nazwał przecież "rozdawnictwem" - uwaga - OBNIŻENIE PODATKU (no dobrze, parapodatku, ale mniejsza o szczegóły), które uszczupla zasoby do przeznaczenia na "programy". Zastosował więc tę samą logikę, którą stalinowski poeta zachwalał tzw. wymianę pieniędzy, czyli rabunek wszelkich oszczędności ponad niewielką, dozwoloną na osobę sumą: "powstaną za to nowe drogi oraz mosty / fabryki i domy - więc rachunek prosty / robotnik na wymianie pieniędzy nie traci / bo bogacąc państwo, sam siebie bogaci". Im więcej ci zabieramy, tym bardziej się ciesz, bo przecież dostaniesz za to tym większe "bezpłatne" dobrodziejstwa socjalne.
Niby nic nowego, ale zarówno "Nowoczesna", z której wywodzi się Rabiej, jak i jej starsza siostra PO przedstawiały się zawsze jako partie liberalne, szermowały liberalnymi hasłami i budowały na tym "liberalizmie" swą wyższość, przeciwstawiając go jako postawę "oświeconą" i "europejską" pisowskiemu "populizmowi". Oczywiście, do chorych z nienawiści do PiS nawet największa obłuda "opozycji totalnej" nie dociera, ale jakaś część elektoratu naprawdę jest liberalna i naprawdę uważała PO i Nowoczesną za partie liberalne.
Bardziej jeszcze od samego tańca z przyznaniem Warszawiakom bonifikat, ich odebraniem, a potem ich przywrócenie po omalże publicznym opatyczeniu Trzaskowskiego przez Grzegorza Schetynę (o czym za chwilę), kompromitujący jest dla POKO tryb, w jakim wszystko się odbyło. Na sesję, na którą prezydentowi Trzaskowskiemu nie chciało się zajrzeć, wpadł jako jego wysłannik jeden z zastępców, żądając by radni POKO natychmiast przegłosowali unieważnienie tego, co przegłosowali przed wyborami (większość w radzie, przypomnę, nie zmieniła się). A ci zrobili to bez wahania. By parę dni potem równie bez wahania, na kolejne polecenie "góry" zagłosować znowu odwrotnie, gdy prezydent Trzaskowski oznajmił, że "wsłuchał się w głos ludu". Dla wszystkich było oczywiste, że owym ludem był Schetyna, i to on kazał Trzaskowskiemu i "samorządowcom" POKO zmienić decyzję po raz kolejny.
Aby ograniczyć kompromitację, nie dopuszczono w Radzie Miasta do jakiejkolwiek dyskusji nad sprawą. Dobitnie pokazuje to, jak głęboko ma w istocie PO swoje własne opowieści o "samorządności" i o tym, że gdyby w mieście wygrał PiS, to zamiast "niezależnych samorządowców" wszystkim by sterowano "z Nowogrodzkiej". Ta chamówa rozjuszyła nawet kibicującego zwykle "opozycji totalnej", acz deklarującego poglądy znacznie bardziej od niej lewicowe, Jacka Żakowskiego. W zakładowym radiowęźle "Agory", zwanym radiem Tok FM, w mocnych słowach nazwał to "przedsmakiem koszmaru" jaki zafunduje demokracji PO, gdy wróci do władzy.
Podśmiewałem się przy różnych okazjach z Żakowskiego, ale tym razem martwię się, czy nie spotka go los Rafała Wosia, który za antypeowskie herezje z tej samej "Polityki" wyleciał parę miesięcy temu z gwizdem. Może nie, ma chyba w tym tygodniku silniejszą pozycję. Ale już sobie wyobrażam, jak musieli na jego niesubordynację zareagować redakcyjni politrucy z Władyką i Janickim na czele.
Może ktoś odnieść wrażenie, że wizerunkową klapą Trzaskowskiego były tylko bonifikaty, ale to nieprawda - po prostu życzliwe mu media starały się zatuszować inne zdarzenia, i bez ich starań ginące w natłoku wydarzeń. W istocie pierwsze tygodnie rządów Trzaskowskiego były festiwalem odwoływanych obietnic - choć, przypomnijmy złośliwe, w kampanii zapewniał Trzaskowski, że wszystkie te obietnice są oparte na "rzetelnym obliczeniu możliwości finansowych". Nie będzie darmowych żłobków dla wszystkich małych Warszawiaków, nie będzie dodatkowych zajęć finansowanych przez miasto, nie będzie remontu "Skry", nie będzie... PiS założył całą stronę internetową odnotowującą, czego to nie będzie, choć jeszcze dwa miesiące temu być miało, kto ciekaw, niech tam zajrzy.
Co za to będzie? "Tramwaj różnorodności" - nowa, świecka tradycja żywcem z Barei, mająca zlikwidować w Warszawie przemoc poprzez uświadomienie pasażerom, że jest ona zła. Z tym, że tramwaju, wymalowanego w tęczowe wiatraczki i białe postaci mniejszości etnicznych, też nie będzie, bo po pierwszym wyjeździe z zajezdni się zepsuł. Będzie także upamiętnienie w warszawskim muzeum "opozycji ulicznej", o które wystąpił przewodniczący klubu radnych POKO, a prezydent Trzaskowski inicjatywie przyklasnął.
No i ogólnie, będzie ideolo - walka o "świeckość" stolicy, rozpoczęta z przytupem hejtem radnych POKO przeciwko choince, opłatkowi i innym przejawom religianctwa, no i "walka z faszyzmem". Konkretnie - z pomnikami smoleńskimi na placu Piłsudskiego. Tak przynajmniej wnoszę z faktu, że gdy prezydenta Trzaskowskiego spytali dziennikarze o wycofywanie się z obietnic wyborczych, ten zamiast odpowiedzieć na pytanie zaczął krzyczeć o "bezprawiu", jakim są jego zdaniem wspomniane pomniki.
Cały naród śmieje się ze swojej stolicy - będziemy niedługo parafrazować stare hasło Bieruta, skądinąd, w Warszawie wiecznie żywego, szczególnie w hipotekach i reprywatyzacyjnych decyzjach urzędów oraz sądów.
Trudno oczywiście nie zapytać - ale dlaczego? Dlaczego warszawskie POKO aż tak się ośmiesza? I tu mam swoją hipotezę. Twierdzę, że Rafał Trzaskowski nie jest aż tak głupi, na jakiego w ostatnich tygodniach wyszedł. Jest po prostu obstawiony ludźmi Schetyny i za słaby w politycznych grach, żeby ogarniać ich działania. Po wyborach samorządowych po raz kolejny ujawnił się w PO "reformatorski" ferment, w sumie sprowadzający się do jednego postulatu: odsunąć medialnie nieporadnego, pozbawionego charyzmy i budzącego skrajną nieufność Schetynę i pokazać nowego przywódcę, "europejskiego". Tuskowi kadencja kończy się dopiero po wyborach parlamentarnych, więc może kandydować (jeśli eurokraci zdołają go do tego skłonić) dopiero w 2020 na prezydenta, ale wcześniej kandydatem na premiera będzie Trzaskowski, opromieniony miażdżącym zwycięstwem w stolicy.
Nie mam oczywiście żadnych dowodów, że cały cyrk z wycofaniem się przez Trzaskowskiego z "rozdawnictwa" zainspirował Schetyna po to, by potem publicznie go ochrzanić i pokazać Polakom, kto rządzi w PO i w Warszawie. Ale rzecz jest kontestowanemu liderowi "opozycji totalnej" tak bardzo na rękę, że trudno tego nie podejrzewać - podobnie jak i przy innych kompromitacjach trudno nie podejrzewać, że to ludzie Schetyny, w istocie rządzący w mieście celowo wsadzają konkurenta swego szefa na kolejne miny. Jeszcze parę takich strzałów i najbardziej zajadli wewnątrzpartyjni wrogowie Schetyny forsujący dziś wariant "Trzaskowski-Tusk" będą musieli przyznać, że jaki "Szrek" jest, taki jest, ale w obrębie swej formacji wciąż "nie ma z kim przegrać".
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz