Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Kultura: co po nas zostanie - poszerzenie pola walki. LatynoPolska, operacje „pod fałszywą flagą”, sztuka niebywania, Urban i Galois

Kultura - Poszerzenie pola walki


Co prawda pisma antyniepodlełościowe i neomarksistowskie mają tuziny pracowitych robotników, którzy zapełniają kolumny w wielu gazetach, to jednak jakość niepodległościowej publicystyki, jej zdroworozsądkowe korzenie, sprawiają że wreszcie zaczyna w tej dziedzinie panować równowaga. Niepodległościowi publicyści z łatwością radzą sobie z propagandowymi konstruktami kosmopolitów.

O wiele gorzej jest w polskiej kulturze. Surogat kultury – stworzony w PRL – znakomicie został uzupełniony przez tzw „salon” Trzeciej RP i do dziś sfera polskiej kultury zawłaszczana jest przez garstkę ludzi wstydzących się Polski i polskości.

Kultura została bezczelnie zawłaszczona przez środowiska Adama Michnika i Jerzego Urbana.

Tradycyjnie najmocniej neomarksiści biją się o wpływ na publiczne fundusze płynące na produkcję filmową. W dziedzinie filmu postsowieci niczego bez walki nie oddadzą - „ani jednego guzika”, znają bowiem starą maksymę Lenina o tym, że film jest najważniejszą ze sztuk.

Zły system edukacji – jaki dominował w epoce Trzeciej RP – sprawił, że w Polsce ciągle spada czytelnictwo. Tak więc wnukom stalinowców wystarczy dziś dęcie w „Paszporty Polityki” oraz nagrodę „NIKE”, aby zapewnić sobie dominację także w dziedzinie literatury.

Sztuki plastyczne nie mają już co prawda takiej mocy propagandowej jak kiedyś, więc wzory socrealizmu są dziś maskowane wygłupami i maskaradami udającymi sztukę, jednak w tej dziedzinie niepodległościowa kultura nie ma nic do powiedzenia. Podobnie jest z polskim teatrem, który został zawłaszczony przez homoseksualne lobby.

Bez zmiany postaw niepodległościowców wobec kultury, jeszcze długo biernie będziemy się przyglądać temu jak nasze dzieci mówią językiem antykultury powitej około 1968 roku.

Film


Po wielu awanturach – w których miałem swój udział – udało się wreszcie, z funkcji dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, odwołać Magdalenę Srokę.

Sroka, była zastępczyni Jacka Majchrowskiego w Krakowie, jest osobą o skrajnie lewackich poglądach, pomimo tego, przez prawie dwa lata rządów PiS, sprawowała swoją funkcję i patronowała przydzielania publicznych środków na produkcje takie jak film „Pokot” Agnieszki Holland.

PISF dysponuje prawie 170 milionami złotych rocznie. Większość z tej sumy (w roku 2016 około 111 milionów zł) przeznacza na „wsparcie produkcji filmowej”. 730 tysięcy złotych z tego budżetu finansuje tzw „stypendia scenariuszowe”. Tu - proszę wybaczyć - moje osobiste doświadczenie. Wymyśliłem projekt filmu sensacyjnego opowiadającego o związkach PRL z terrorystami. Producent nie zlecił mi jednak napisania scenariusza tej fabuły, tłumaczył, że na moje nazwisko PISF nie udzieli „stypendium scenariuszowego”. Tak , w praktyce, wygląda do dziś bezstronność instytucji dzielącej publiczne finanse przeznaczone na wsparcie produkcji filmowej.

Magdalenę Srokę udało się odwołać, jednak nic nie wskazuje na to, aby jej miejsce mógł zająć ktokolwiek spoza tzw „środowiska”, a więc grupy - od czasów PRL - trzęsącej polską produkcją filmową. Wskazuje na to skład Rady PISF powołanej – przez ministra Piotra Glińskiego. Znaleźli się w niej albo ludzie z wątłym dorobkiem – jak np. Mateusz Matyszkowicz – albo też reprezentanci dotychczasowego „saloniku” trzęsącego przydzielaniem środków na filmy - grupa dziewięciu członków Rady, jest tam też jeden reprezentant interesów Zygmunta Solorza. Tylko jeden z członków powołanej na lata 2017 – 2020 Rady budzi pewne nadzieje, nie jest związany z neomarksistami i może pochwalić się sporym dorobkiem artystycznym i profesjonalnym, chodzi tu o scenarzystę i reżysera Rafała Wieczyńskiego. Dla sprawiedliwości należy dodać, że właśnie Wieczyński został delegowany do Rady przez ministra Glińskiego.

Widząc zatem skład Rady śmiało można wnioskować, że niewiele się zmieni i publiczne pieniądze nadal będą płynęły tylko na poprawne politycznie „dzieła”.

Literatura


W przestrzeni literackiej zdecydowanie najgłośniej niesie się kukułczy (dla polskiej kultury narodowej) głos autorów promowanych przez „Gazetę Wyborczą”. To samozwańcze środowisko od 1997 roku ze wszystkich sił dmie w nagrodę „Nike”. W jej promocję wpakowano ogromne fundusze publiczne, nagrodzie „Nike” nadano sztuczny splendor i okrzyknięto ją najważniejszym wydarzeniem literackim na polskim rynku.

O realnej jakości tej nagrody świadczy fakt, że w tym roku otrzymał ją Cezary Łazarewicz, autor, który w przeszłości był już „wyróżniony” przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich laurem „hieny roku”, a kilka dni temu wsławił się – po raz kolejny – twitterowymi drwinami z wizerunku działacza społecznego, który cierpi na porażenie mięśniowe.

Na przestrzeni dwudziestu lat środowisko Michnika nie było w stanie wykreować żadnego autora, który zdobyłby większą, międzynarodową popularność. Jedno jednak łączy laureatów tej – sztucznie rozdętej – nagrody neomarksistów, wszyscy oni bardzo chętnie drwią z polskiego patriotyzmu i kościoła.

Wśród nominowanych do tegorocznej nagrody znalazł się także Krzysztof Środa (prywatnie mąż Magdaleny Środy) autor tak pasjonujących dzieł jak: „Niejasna sytuacja na kontynencie”, „Projekt handlu kabardyńskimi końmi” czy „Las nie uprzedza”. Każdy czytelnik, który sięgnie po twórczość pana Środy, ze zdziwieniem zrozumie co jest esencją twórczości autorów dostrzeganych przez „Nike”. Jakie prostactwo myślenia temu towarzyszy.

Teatr


Własności scen teatralnych w Polsce postkomuniści strzegą tak zawzięcie, że gdy tylko pojawia się ryzyko, że dyrektorem któregoś z bardziej eksponowanych teatrów może zostać ktoś spoza środowiska homopolityki i neomarksizmu, to zorganizowane siły lewackich bojówek natychmiast urządzają taki jazgot, że niewielu ludzi jest to w stanie spokojnie znieść. Przykładem totalitarnego myślenia o teatrze są ekscesy, które lewicowe środowiska wyczyniają wokół „Teatru Polskiego” we Wrocławiu lub wokół „Narodowego Teatru Starego” w Krakowie.

Esencją „twórczości”, którą karmią nas te środowiska na scenach jest choćby spektakl „K” autorstwa Pawła Demirskiego, w reżyserii Moniki Strzępki, będący opowieścią o „czasach Jarosława Kaczyńskiego”. Jest to rzecz rozpaczliwie usiłująca nawiązać do słynnej już serii kabaretowych filmików „Ucho prezesa”.

Sztuki plastyczne


Tu niepodzielnie władają ideolodzy nihilizmu i antykultury.

Przykładem tego jak zazdrośnie neomarksiści strzegą swojego monopolu w tej dziedzinie jest przypadek świetnego twórcy wystaw Piotra Bernatowicza, byłego dyrektora Galerii Miejskiej „Arsenał” w Poznaniu. Kiedy okazało się, że poglądy Bernatowicza na sztukę radykalnie różnią się choćby od bredzenia pani Andy Rottenberg, to pomimo faktu, ze Bernatowicz wygrał konkurs na przewodzenie poznańskiej galerii w nowym sezonie prezydent Poznania nie powołał go na tą funkcję.

Obrazoburcze jest choćby to, że Bernatowicz uważa, że sztuka bez eschatologii wyradza się i karleje.

Takie myśli w dzisiejszych polskich sztukach plastycznych nie mogą pozostać nieukarane.

***

Jak widać polska kultura nie miewa się dobrze, jest zawłaszczona przez krzykliwą garstkę uzurpatorów, którzy nie mają nawet zamiaru budować pozorów polskiej kultury narodowej.

Chyba zatem nadeszła pora na głębszą refleksję nad tym, kto i jak opowiada o naszych czasach, co pozostanie po naszych pokoleniach dla potomnych.

Zaręczam bowiem, że już za kilka lat nikt nie będzie czytał oceanu politycznej publicystyki a dorobek kultury przemawiał będzie nadal i stworzy pryzmat, przez który potomni spojrzą na nasze czasy.


Kultura, czyli to co po nas zostanie


Każde czasy pozostawiają po sobie nie tylko materialne szczątki, ale przede wszystkim umysłowość własnej epoki. Jak będzie z Polską drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku.

Co po nas zostanie? – Takie pytanie musimy zadawać sobie często i odpowiadać na nie z brutalną szczerością. Pozwala ono bowiem na oddzielenie spraw nieprzemijających od igraszek codzienności. Na pewno nikt nie będzie ciekawy tych jałowych i poplątanych sporów z codziennej polityki, je możemy śmiało wyrzucić od razu na śmietnik. Nie zostaną też, popularne dziś wśród specyficznej polskiej „elity”, antykatolickie i antynarodowe ekscesy. To wszystko jest piana, która dopiero jak opadnie, to pokaże co nasza epoka, co nasze czasy kryły w sobie.

Nie pozostanie po nas mrówczy acz szybko przemijający gazetowy pył. Nie pozostaną dzieła wybitnych publicystów, bo dalibóg w dzisiejszej Polsce takich należałoby ze świecą szukać. Kisielewscy i Wańkowicze nie rodzą się jednak na kamieniu. Ich ścieżką podążają jedynie Waldemar Łysiak i Stanisław Michalkiewicz – autorzy tyleż kontrowersyjni, co wybitni.

W nas Polakach dygota jednak zwykła ludzka natura. Zwykle zatem nie oddajemy się rozważaniom o tym co trwałego pozostawiamy. Dystans teraźniejszych spraw, pole widzenia ograniczone do codziennej walki o swoje, nie pozwalają na daleko wybiegające refleksje.

Jednak nie jesteśmy przecież pokoleniami pozbawionymi swoich ambicji. Mamy własną specyfikę i sposób odbierania świata. Czy to wszystko jednak znalazło już swój precyzyjny opis, czy istnieje tworzywo, w którym odcisnęlibyśmy swój prawdziwy ślad?

Co innego jesteśmy w stanie po sobie zostawić? Wytwory artystyczne opisujące nasz czas i nasze problemy.

Mówiąc zatem najprościej pozostanie po nas kultura…prawdziwa kultura, dająca świadectwo temu co myślimy, do czego dążymy, czego się obawiamy.

W jakim stanie jest polska kultura dziś?

Odpowiedź brzmi: w opłakanym. Jest chora na zależność od światowych mód, snobizm, płyciznę intelektualną i schlebianie politycznym konceptom.

To kultura niewolników, którzy nie odważyli się jeszcze samodzielnie pomyśleć, kultura imitatorów, którzy – jak delfiny w oceanarium – wykonują różne, czasem nawet skomplikowane, ewolucje, aby zasłużyć na pochwałę i smakołyk wpadający do ust.

Nasza dzisiejsza kultura choruje na kompleksy wobec świata, jest wtórna, nie odkrywa nowych dróg. Dzieje się tak dlatego, że główną rolę odgrywają w niej administracyjnie mianowani na twórców ludzie. Osoby pochodzące z odpowiednich warstw społeczeństwa. Ludzie swoiście naznaczeni punktami za pochodznenie.

Nasza kultura ograniczona jest do schizofrenicznie ciasnego kręgu „wtajemniczonych”, którzy zazdrośnie strzegą swoich pozycji. Nie ma tu znaczenia talent i nowatorstwo.

Nasza kultura zakażona jest marnym intelektualnie trockizmem, jest oderwana od autentycznych przeżyć i emocji Polaków, wreszcie nasza kultura choruje dziś na przesadę właściwą tym, którzy nie wierzą w swoje talenty i na siłę muszą wpisywać się w najmodniejsze – choć szybko przemijające – trendy.

No dobrze – na razie wychodzi z tego, posługująca się dość oczywistymi obserwacjami – jeremiada, nic więcej. Takie narzekanie nie jest w stanie zmienić niczego nawet na jotę, nie jest w stanie też niczego wybudować.

Fakt, od czegoś jednak trzeba zacząć, ot choćby i od tego aby uświadomić świetnie czującym się dziś celebrytom, że to co robi,ą stoi na naprawdę niskim poziomie. Nie ma bowiem dzieł słusznych, czy niesłusznych. Są jedynie te dobre i cała reszta, która warta jest co najwyżej wzruszenia ramionami i miejsca na śmietniku.

Rządy „dobrej zmiany”, jeśli chcą się zapisać we wdzięcznej pamięci następnych pokoleń, muszą wreszcie zdać sobie sprawę z faktu, że nic jeszcze nie zrobiły na polu naszej narodowej kultury. Właściwie działania artystyczne to pole, na którym w najmniejszym nawet stopniu nie odcisnęły się zmiany zachodzące w innym wymiarach naszego życia.

Jeśli tak już pozostanie, to z naszych czasów nie przetrwa nawet jedna ważna powieść, nawet jeden film, który opisywałby świat w jakim żyliśmy.

Jeśli z naszych czasów pozostanie jedynie ubogi intelektualnie, fatalny formalnie, film „Smoleńsk”, to zaiste nie mamy czym się pysznić.

Kilka lat temu nie żyjący już dziś prezes telewizji publicznej Andrzej Urbański rzucił pomysł stworzenia wielkiej nagrody kulturalnej „Opus”. To był jeden z najlepszych konceptów dekady. Niestety nie został zrealizowany, a dziś niewielu nawet o nim pamięta.

Należy zatem do niego powrócić. W dzisiejszej Polsce powinna zostać powołana do życia wielka nagroda literacka „Opus”. Zwycięzca co roku powinien dostawać nagrodę nie mniejszą niż sto tysięcy złotych. Dzieło, które zwycięży musi być promowane przez wszystkie media publiczne (wszystkie anteny TVP i Polskiego Radia, PAP i portale oraz tygodniki związane z obozem patriotycznym). Ministerstwo Kultury powinno stworzyć specjalny fundusz, który służył będzie promocji laureatów i ich dzieł, przekładom na obce języki, etc

Z roku na rok powinna narastać prawdziwa kampania promocyjna darowana tym, którzy będą zwycięzcami jedynego w swoim rodzaju konkursu.

Dlaczego taką wagę przykładam do nagrody literackiej, jako początku zmian w całej kulturze?

Nie ma kultury bez opowieści, ba, nie ma świadectwa czasów bez prawdziwej i wartościowej artystycznie opowieści. Od opowieści, od literatury, wszystko się zaczyna.

Nie będzie dobrych filmów fabularnych jak nie będzie wartościowej literatury.

Tymczasem dziś nadal, na polskim rynku, króluje – ustanowiona przez środowisko „Gazety Wyborczej” – nagroda „Nike”, którą otrzymują autorzy jak najdalsi od polskich tradycji, wrażliwości i wartości. Nagroda „Nike” wędruje do autorów antypolskich ekscesów, do mętnych wizjonerów, którym „GW” natychmiast przyznaje status celebrytów.

Nie dość, że to środowisko wypacza gusty, to jeszcze promuje „dzieła” i autorów, którzy – w zamian – gotowi są napluć na swój własny kraj i jego wartości. „Nike” wędruje co roku do wszelkiej maści wyszydzaczy polskości i Polaków. Dzieła, które dzięki tej nagrodzie zdobywają rozgłos, z reguły są jedną wielką kpina z Polski i wszystkiego co Polakom jest drogie.

Wielka nagroda literacka, zbudowana przez ministerstwo kultury i media publiczne oraz media obozu patriotycznego, musi być swoistym antidotum na nihilizm i wtórność nagrody „Nike”, musi być także skuteczną odtrutką na sposób myślenia o kulturze, który promują „GW” i TVN.

Wokół tej nagrody należy zbudować instytucję niezwykle ważną: Polską Akademię Literatury, grono które będzie potrafiło nie tylko utrzymać wysoki poziom artystyczny nagrody, ale także będzie dbało o jej prestiż i nagłośnienie.

Gwarantuje, że po kilku latach konsekwentnych działań instytucji państwowych taka nagroda stanie się nie tylko doniosłym wydarzeniem, ale także będzie przynosiła prestiż nie porównywalny z żadnym innym krajowym wyróżnieniem.

Całe to moje rozważanie nie polega zatem jedynie na tym aby opowiadać jak jest źle i z jakim kryzysem przyszło nam się zmagać. To także konkretny plan przeciwdziałania zawłaszczaniu polskiej przestrzeni artystycznej przez antykulturę i to wszystko co – politycznie i społecznie – jest z nią związane.

Kultura nie jest dziedziną, która sama sobie radzi, bez świadomego mecenatu państwa nie powstaną współczesne działa na miarę „Lalki” Prusa, czy nawet „Kolumbów” Bratnego. Nie pojawi się też cała gama świadectw naszej epoki, które będą szczerym głosem naszych pokoleń – ludzi którzy tworzą dzisiejszą polską atmosferę.


LatynoPolska


Porównujemy się z Niemcami, Francją, Stanami Zjednoczonymi i ciągle mówimy: „na Zachodzie to, na Zachodzie tamto, na Zachodzie owamto”. Podkreślamy ile to nam jeszcze brakuje, aby stać się „normalnym państwem”, jak to dążymy do „standardów”. Mówimy: „prawo”, pleciemy: „demokracja”…i jakoś nam do głowy nie przyjdzie, że zajmujemy się fikcją, pleciemy duby smalone i tacy z nas analitycy jak z pana Michnika kobza podhalańska.

Nie jesteśmy „normalnym krajem”, nie budujemy tu żadnych „rządów prawa”. Gdyby tak było inicjatorzy FOZZ, Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, zleceniodawcy zabójstw Marka Papały, Jacka Dębskiego, Andrzeja Leppera czy Sławomira Petelickiego, winowajcy SKOK Wołomin, dawno byliby wykryci i siedzieli w mamrze. Siedzą? No więc o czym tu gadać?

Sędziowie dalej są na telefon i dalej są umazani nie swoimi barwami, publiczne fundusze nadal stanowią łup, a nie budulec do tworzenia państwa i jego sprawności. Gadanie o sprawiedliwości, to czysta retoryka. Owszem, na mizernym poziomie i przy żadnych układach jakaś tam „sprawiedliwość” się trafi, ale jak już mamy do czynienia z politykiem (nawet i samorządowym), to sieć jest tak dziurawa, że może mucha ugrzęźnie, ale byle bąk i truteń na pewno się przebiją.

Nikt za nic nie odpowiedział, nikogo nie zamknięto do więzienia dla przykładu, żeby pokazać, że jednak polska Temida nie jest breszczata na rozumie i poczuciu sensu.

Media są przekupione lub niemieckie. Komunistyczne dzieci pysznią się tak jak ich rodzice w PRL – u. Czy może się mylę? Czy może przesadzam?

Całe to gadanie o przywracaniu sprawiedliwości nie jest funta kłaków warte dopóki nie ma epilogu dla rządowego „bilansu otwarcia”. Prezydent Duda nie publikuje „aneksu do raportu z likwidacji WSI” i nawet nie chce mu się tego wyjaśnić. Nie, bo nie!

Ze „Smoleńskiem” od ośmiu lat Ruscy odgrywają szopkę i żadnemu politrukowi nie przyszło do głowy, aby umiędzynarodowić sprawę, oddać ją pod międzynarodowy arbitraż!

Tyle mamy wspólnego z „normalnymi państwami”, co Michał Wisniewski z Placido Domingo. Nie przykładajmy do siebie światowych miar.

Zobaczmy się we właściwym kontekście – kontekście państw latynoamerykańskich: Kolumbii, Wenezueli, w najlepszym wypadku Meksyku. Tam tez politycy i ich gadanie to tylko elementy przedstawienia. Tam rządzą narkobossowie. U nas tej hałastry akurat nie ma, ale rządzą ludzie uzależnieni od kradzieży publicznych pieniędzy. Żyją na koszt podatników, kłamią, kradną i plotą. Rządzą gangi i jeśli do któregoś z nich należysz, to ci ani sądy, ani administracja nic nie zrobi. Mogą ci po prostu nagwizdać.

Mówiąc serialowo: nie szukajcie tu elementów „House of Cards”, albo „Homeland”. Aby zrozumieć nasze położenie warto obejrzeć „Narcos” i „El Chapo”. Ot i wsio.


Operacje „pod fałszywą flagą”


Vladimir Volkoff napisał rzecz nieodzowną dla zrozumienia naszego dzisiejszego położenia. Jego książka „Dezinformacja oręż wojny” właściwie tłumaczy wszystko. Nie jest wznawiana, nie jest omawiana – oferuje bowiem zbyt dobre diagnozy i trafnie wskazuje źródła nieszczęść.

Rosjanie od ponad wieku udoskonalają techniki dezinformacji, siania zamętu i mentalnej dywersji. Stanowimy pomost, przez który Rosjanie dobierają się – tak jak aktualnie mogą – do Europy. Czy zatem nie powinniśmy być szczególnie wyczuleni na działania zasiewanej nam tu agentury ze Wschodu?

Oczywiście działają w Polsce też agentury niemieckie, amerykańskie, chińskie i żydowskie, jednak to rosyjskie wpływy są najbardziej dewastujące dla naszej – budzącej się dopiero – państwowości. Wiele bym dał, aby za sto lat przeczytać archiwa i źródła dotyczące naszych czasów – oj historia urządzi ostateczny pogrom naszym dzisiejszym mniemanym wielkościom – czuje to w kościach. Niestety do tych archiwów już nie zajrzę. Organiczna przypadłość człowieka – zbyt krótko żyje, aby czegoś dowiedzieć się na pewno.

Kiedy w Sowietach zabili Sidneya Reilly niewielu wtedy wiedziało jaka była prawdziwa przyczyna śmierci brytyjskiego superagenta. Dziś wiemy, że zabiła go mistrzowska i perfidna jednocześnie „Operacja Trust”, prowadzona przez sowieckie służby.

Za komunizmu sowieci wytrwale walczyli o pokój, wspomagając m.in. – co udowodniłem wraz z Przemkiem Wojciechowskim w „Tragarzach śmierci” – RAF i wszelkie inne organizacje terrorystyczne. Teraz ludzie Kremla sieją – gdzie się da – organizacje wojujące o prawa człowieka. Amerykanie już dawno pokazali jak za pomocą NGO – sów można zdezorganizować taki kraj jak np. Iran. Rosjanie nie pozostają w tyle. Wykorzystali ukraiński Majdan do produkcji takich „duszoszczypatielnych”- dla eurokratów - tworów i dawaj mydlić w umysłach.

Piszę te słowa oczywiście w konkretnym kontekście. Wywalono ze strefy Schengen niejaka Ludmiłę Kozlovską. Polskie służby uznały ją za persona non grata. I tyle. Po co tu więcej dyskutować, wszystko jasne. Dalej jest już tylko dezinformacja i inne rosyjskie zabawki.

Dużo gorzej jednak gdy Rosjanie przechwytują działania z gruntu …zwalczające agenturę ze Wschodu. „Operacja Trust”, „V Komenda WiN” znakomicie pokazują jak oni potrafią się tym bawić.

Ot ktoś – społecznie – tworzy, w mediach społecznościowych, grupę „śledczych” tropiących rosyjskie wpływy. Zgłaszają się ludzie przejęci tą ideą, dzielą się wiedzą, kontaktami….czy mam opowiadać dalej?

Ekonomia służb specjalnych. Po co wyłapywać z osobna, jak można wszystkich mieć w jednym worze, zawiązywanym przez największego „przeciwnika rosyjskich wpływów”.


Sztuka niebywania


Pierwszą zasadą dziennikarskiego honoru jest: nie ucztować przy jednym stole z władzą.

Władza oczywiście lubi otaczać się znanymi dziennikarzami, lubi coś tam szeptać im na ucho i do kieszeni też potrafi przemówić. Stara zasada nie zmienia się jednak ani o jotę i nie podlega kontekstom, uwarunkowaniom i innym patologiom przedstawiania prawdy dla niepoznaki zwanym dziś: relatywnościami.

Czytając pierwsze zdanie wielu luminarzy, „niepokorniaków” i „dobrozmianowców” w dziennikarskim środowisku aż podskoczyło z oburzenia. To co, my to nie dziennikarze?!

Siedzimy pracowicie na wszystkich władzuchnowych imprezkach, pełno nas w ogrodach prezydenckich, z tym i owym jesteśmy na szu szu i poufno/wolno….my tacy dziś ważni, my nie dziennikarze?!

Ano nie. Skoro skundliliście się z władzą, to żadne z was już brytany, a jedynie pieski ochłapkami karmione. To już lepiej pozatrudniajcie się w biurach prasowych, chapnijcie posady rzeczników i przestańcie udawać.

Zasada bowiem jest słonecznie prosta: dziennikarstwo patrzy na ręce władzy! Koniec i kropka, cała reszta jest zbędnym farmazoństwem i dorabianiem ideologii do parszywie propagandowej roboty.

Moi drodzy - nie bywa się, nie antyszambruje, nie znajomkuje.

Jaka to wielka sprawa walić dziś w zdurniałą i opętaną opozycję?

Oczywiście są tacy, którzy mówią, że w dzisiejszej sytuacji „patriotycznym obowiązkiem” jest bronić, dawać odpór, bo przecież tamci to „straszne mendy” i kłamcy, a jest ich takie mrowie i jak parchy obleźli tą naszą Polskę.

Fakt, ale z tego, że tamta hałastra – walcząc o życie – gotowa jest potopić dzieci i wdowy, byle dopchać się do jakiejś ratunkowej szalupy, nie wynika przyzwolenie na łamanie dziennikarskiego honoru przez wolnych dziennikarzy.

Zgłupiałem? Z punktu widzenia kariery i kasy pewnie tak, ale staram się was – młodziankowie (sprytnie szczuci przez starych cwaniaków) – powiadomić o tym, że przyjdzie moment kiedy i wy spojrzycie sobie, obiektywnym okiem, na ręce.

Dziennikarstwo to trudna, czasami brudna i niewdzięczna, robota. Nikt nikogo nie przymusza do jej wykonywania, ale skoro się już do niej nająłeś, to nie udawaj, że nie wiesz o co w niej chodzi.

Ciągle idzie o to samo: informuj, trop władzę, wal po brudnych paluchach, broń słabszych i nie najmuj się do gangów politycznych.

Miej swoje poglądy, ale nie pudruj świństw, nie przeinaczaj prawdy przez sprytne przesuwanie akcentów.

Porządny dziennikarz nie bywa, gdy nie musi, nie stara się o ordery i fuchy. Proste?!


Urban i Galois


W nocy śniły mi się dwie postaci, jak to w snach bywa, kompletnie niedorzeczna była ich koincydencja. Zjawili się jednak z zakamarków moich intensywnych myśl.

Postanowiłem więc wyłowić z tego onirycznego seansu jakiś sens. Śnił mi się młody Evariste Galois, tuż przed swoim pojedynkiem na pistolety, obok niego stał stary i pomarszczony… Jerzy Urban.

Nic tych ludzi nie łączy: ani epoka (Galois początek dziewiętnastego wieku), Urban (przełom XX i XXI wieku), ani szlachetność duszy, ani wygląd, ani wiek, ani… ani… ani… nic.

A jednak skojarzyli się w tym śnie. Była w nim także rozmowa kimś mądrym, kogo twarzy nie dane mi było dojrzeć…

Pewnie nie zawracałbym wam głowy snami, bo sami przecież macie ich dziesiątki i to nawet czasem przechodzą wam przez głowy takie, które niosą jakieś prorocze przesłania.

Ten sen nie nosił żadnych cech wyjątkowych. Ot przypadkowy majak, przesnuty przez świadomość w czasie kolejnej, upalnej nocy, w które obfituje piękne lato a.d. 2018.

Najpierw jednak przedstawię figury dramatu.

O ile Jerzego Urbana i jego wyzywająco sprośną naturę znacie aż nadto, to pewnie zastanawiacie się kim jest ten człek z dziewiętnastowiecznej Francji.

Evariste Galois, to postać szalenie mnie frapująca. Urodził się pod Paryżem, jego ojciec był działaczem politycznym i burmistrzem małego miasteczka Burg La Reine. Od wieku chłopięcego Evariste był bardzo bystrym dzieciakiem i posiadał wielkie zdolności matematyczne. W wieku piętnastu lat udał się do biblioteki. W pewnym momencie usłyszał, że ma nie brać żadnej książki z póki, obok której przechodzi, bo zawiera ona najtrudniejsze książki, z którymi nie radzą sobie nawet profesorowie szkoły. Zaciekawiony wziął w dłonie jedną z nich, zawierała paradoksy równań algebraicznych czwartego stopnia, rzecz, w tamtej epoce, nierozwikłaną.

W książce zawarte były różne abstrakcyjne dociekania i opisana była historia zmagań najtęższych ludzkich umysłów z doprowadzeniem do stworzenia uniwersalnej teorii dla równań czwartego stopnia. Niezrażony opisanymi trudnościami i niemożliwosciami Galois jął intensywnie zastanawiać się nad opisanym w książce problemem. Rezultatem dwuletnich studiów i myślowych eksperymentów było stworzenie przez niego teorii, której nikt przed nim nawet nie przeczuwał. Doprowadził do powstania pojęć „ciała algebraicznego” i „grupy”, które stały się kamieniami milowymi w rozwoju abstrakcyjnych równań algebraicznych.

Swoją teorię dopracował w momencie gdy miał zaledwie siedemnaście lat. Potem doskonale jeszcze dopracował dalsze twierdzenia, nie miał jednak szans zbyt długo się nimi cieszyć, ani trafić na kolejne genialne rozwiązania zagadnień, które przed nim uznano za nierozwiązywalne.

Najpierw wdał się w działania wywrotowe – pamiętajmy, że żył w wyjątkowo burzliwych czasach, w których upadał Napoleon Bonaparte – w konsekwencji wylądował w twierdzy Sieur Faultier, gdzie mieściło się polityczne więzienie. Tam nieprzytomnie zakochał się w córce więziennego lekarza i z jej powodu wdał się w pojedynek strzelecki ze znakomitym strzelcem. Efekt mógł być tylko jeden, Evariste Galois zakończył swoje życie zanim ono dobiegło do dwudziestej pierwszej wiosny.

Jednak przed końcem, który przeczuwał, zapisał całą swoja teorię w liście do przyjaciela. Dzięki temu przetrwała i rozpowszechniła się.

Jerzy Urban urodził się w 1933 roku i żyje po dziś dzień. Z jego „wyczynów” można byłoby ułożyć całe bestiarium polskich przemian i cynizmu. Pozuje na człowieka absolutnie amoralnego i wyzutego z wszelkich subtelności, nie wstydzi się swojej komunistycznej przeszłości, a z opluwania polskich dążeń niepodległościowych uczynił sobie znak firmowy. Uwielbia bulwersować, gorszyć i uchodzić za polskie wcielenie antychrysta.

Osobiście nie podaje mu ręki, z czego prawdopodobnie on sobie nic nie robi. Pomimo starości nie przestaje prowokować i lżyć zwłaszcza polskiego katolicyzmu, kleru i wszystkiego co związane jest ze sferą sacrum. Uważał się za osobistego nieprzyjaciela Jana Pawła II, którego nazywał „prostackim wikarym”. Właściwie nie ma tematu tabu, którego by nie podjął i nie wydrwił w swoim specyficznym, sarkastycznym stylu.

W Trzeciej Rzeczpospolitej zrobił sporą karierę finansową wydając jątrzący i przepełniony wulgaryzmami tygodnik „Nie”, który na szczęście okres świetności ma już za sobą, był jednak czas, gdy jego nakłady osiągały imponujące poziomy.

No tak – stwierdzicie, ale po co ja ich tu opisuje i na dodatek zestawiam. Przecież takie spotkanie – jakkolwiek egzotyczne – jest całkowicie niemożliwe.

Przyznam się, że sam bywałem ofiarą Jerzego Urbana, zwłaszcza w czasach, gdy – wraz ze Zbigniewem Ziobro – udało mi się doprowadzić do zamknięcia nihilistyczny i żywiący się najgorszymi obrazami miesięcznik „Zły”, wydawany przez żonę Urbana.

Zaraz potem „Nie” rozpoczęło prześwietlanie całego mojego ówczesnego życiorysu. Organ Urbana wypisywał o mnie tak nieziemskie brednie jak choćby to, że tworzę bojówki karateków, które są szkolone po to aby mordować komunistów. Zarzucał mi też udział w grupach przestępczych, uliczne bójki i wiele innych – stworzonych przez jego chorą wyobraźnię rzeczy – wszystko to było reakcją na moje dziennikarskie śledztwo, które wykryło policjantkę współpracującą ze „Złym” i udostępniającą tam materiały z policyjnych śledztw prowadzonych przez wojewódzką komendę policji w Krakowie.

Powód wystąpienia Urbana w moim śnie jest zatem całkiem zrozumiały, skąd jednak wziął się w nim także młody Evariste Galois?

Od czasu gdy poznałem jego historię jest on, w mojej głowie, ucieleśnieniem niespełnionego geniuszu, który wybuchł jak wulkan i zgasł.

Spoglądam na tych dwóch ludzi i pierwsze wrażenie jakie mną targa, to jakieś niewysłowione poczucie niesprawiedliwości. To młody wspaniały człowiek nie zdążył jeszcze rozkwitnąć gdy już musiał zgasnąć, a tu taki nihilista, człek szerzący zepsucie i niewiarę w wartości, żyje sobie spokojnie pełen doczesnych luksusów?!

Narasta bunt, przeciwko temu, ze ten który mógł dać światu tyle dobra, tyle piękna umysłowego, niewinny chłopiec, odchodzi, a żyje taki człek niedobry, zepsuty.

To jednak tylko pierwsze uczucia. Potem przychodzi miarkująca wszystko refleksja.

Jest w tym jakiś doskonały zamysł pokazujący, że jednak istnieje miłosierdzie, istnieją nieskończone szanse jakie daje nam Stwórca.

Galois spełnił się, przyniósł światu coś, za co od wielu wieków wspominają go i są mu wdzięczne najtęższe umysły świata. Dopełnił się tak całkowicie, że mógł odejść.

Urban ciągle czyni niedobrze i ciągle ma szansę, aby przejrzeć na oczy, aby odejść z drogi, którą stąpał całe życie wyrządzając sporo zła. Stwórca dodaje mu kolejny rok za rokiem, tak jakby mówił pomiarkuj się, przestań, daj przykład.

On uparcie trwa w swoim, ale kto może zaręczyć, że moment olśnienia nie nastąpi?

Kto z nas , tak naprawdę, ma prawo go osądzić. Urban żyje, być może także po to, aby nam , polskim katolikom, niezmiennie dawać sporo do przemyślenia o naszej kondycji, naszych zbyt łatwych drogach sądzenia.

Światu najwidoczniej potrzebni są i Urbanowie i Galois, potrzebni są po to, aby skłaniać nas do myślenia nad ważniejszymi niż nasze kategoriami oceny.


© Witold Gadowski
Październik - listopad 2018
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl


Czytelniku! Jeśli uważasz, że to co robi autor jest słuszne, możesz dobrowolnie wesprzeć prawdziwie niezależne dzienikarstwo przy pomocy PayPal wysyłając dowolną sumę na adres witold@gadowskiwitold.pl lub tradycyjnym przelewem bankowym na konto:
Witold Gadowski
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289





Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2