Ale incipiam. Zaledwie następnego dnia po kolejnej rocznicy zakończenia II wojny światowej w Europie, prezydent Donald Trump podpisał ustawę nr 447 JUST. Odwołuje się ona do „deklaracji terezińskiej” z czerwca 2009 roku, w której sygnatariusze uznawali zasadność żydowskich roszczeń majątkowych odnoszących się do tak zwanego mienia bezdziedzicznego, a więc takiego, do którego nie roszczą sobie pretensji żadni legalni sukcesorzy. Sama deklaracja, którą w imieniu Polski podpisał Władysław Bartoszewski,
wysłany tam przez ówczesnego ministra spraw zagranicznych, czyli Księcia-Małżonka Radosława Sikorskiego, nie stwarzała żadnych konkretnych zobowiązań dla jej sygnatariuszy, ale zawierała uznanie zasadności tych żydowskich roszczeń. Dlatego też izraelski dziennik „Haaretz” w czerwcu 2009 roku pisał, że mienie to powinno trafić do organizacji żydowskich, a Dawid Peleng, były ambasador Izraela w Warszawie, oszacował wartość tych roszczeń na „miliardy dolarów”. Konkretnie – na 65 miliardów – którą to kwotę wymienił na łamach dziennika „Rzeczpospolita” dr Szewach Weiss, również były ambasador Izraela w Warszawie. Przypominam o tym dlatego, że podpisana właśnie przez prezydenta Trumpa ustawa expressis verbis odwołuje się do deklaracji terezińskiej. Zobowiązuje ona sekretarza stanu USA, by w ścisłej kolaboracji z żydowskimi organizacjami przemysłu holokaustu monitorował tempo i zakres realizacji żydowskich roszczeń majątkowych przez sygnatariuszy deklaracji terezińskiej i składał w tym przedmiocie okresowe sprawozdania Kongresowi. Zgodnie z punktem 3. ustawy, przychody z mienia bezdziedzicznego mają zostać przeznaczone na wspieranie ocalałych z holokaustu, na finansowanie edukacji o holokauście i na „inne cele”. Wynika z tego, że „własność bezdziedziczna” w poszczególnych krajach, a tak naprawdę – przede wszystkim w Polsce – będzie musiała zostać wyodrębniona choćby po to, by było wiadomo, jakie przynosi przychody, a skoro już zostanie wyodrębniona, to musi być przekazana komuś w zarząd – choćby po to, by te przychody były rozdzielane zgodnie z dyspozycją punktu 3. ustawy. Jak wyjaśnił już w roku 2009 izraelski dziennik „Haaretz” – zostanie ona przekazana w zarząd, to znaczy – na własność żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu.
Powtarzam te wszystkie informacje, ponieważ przemówiła oślica Balaama, czyli pan minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz. Pytany przez dziennikarzy, co uważa na temat tej ustawy, powiedział, że „uważa”, iż „nie ma w niej prawie nic na temat mienia bezspadkowego”. Skoro pan minister tak „uważa”, no to niewątpliwie tak jest, to znaczy – że tak uważa, ale skoro tylko „uważa”, to znaczy, ze tej ustawy najzwyczajniej w świecie nie przeczytał, albo, że nikt mu jej nie przeczytał. Zresztą nie tylko tego nie przeczytał, bo – jak wynika z dalszej części jego wypowiedzi – nie przeczytał również tzw. umowy indemnizacyjnej, zawartej między Polską i USA w roku 1960. Pan minister powiedział bowiem, że ta umowa zamyka sprawę. „Ta sprawa jest rozwiązana i prawnie zamknięta” – „uważa” pan minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz. I słuszna jego racja – z tym jednak, że wspomniana umowa indemnizacyjna dotyczy mienia OBYWATELI AMERYKAŃSKICH, które zostało w Polsce znacjonalizowane. Rzecz w tym – o czym być może pan minister Czaputowicz nie wie – że Żydzi zamordowani w czasie wojny na ogół nie byli obywatelami amerykańskimi, tylko w większości – polskimi, więc wspomniana przez niego umowa ich nie dotyczy. Ta sprawa znakomicie potwierdza spostrzeżenie, że żeby durnia zdemaskować, to wystarczy pozwolić mu mówić. Jestem przekonany, że pan minister Czaputowicz ma wiele zalet, bo w przeciwnym razie „drogi Bronisław”, czyli prof. Bronisław Geremek, nie wziąłby go do swojego kibucu przy alei Szucha, gdzie – jak wiadomo – mieści się Ministerstwo Spraw Zagranicznych – ale znajomość spraw, którymi się zajmuje, najwyraźniej do nich nie należy. To wyjaśnia przyczynę, dla której nasz nieszczęśliwy kraj jest bez trudu ogrywany przez każdego, kto tylko zechce nas ograć. Oczywiście jest to wina Polaków, że na takie ważne stanowiska państwowe wysuwają akurat takich ludzi – ale już Winston Churchill w latach 40. zauważył, że jesteśmy narodem wyjątkowo lekkomyślnym. Wiedział, co mówi, bo najlepszym dowodem naszej lekkomyślności było to, że zaufaliśmy akurat jemu, a on – do spółki z amerykańskim prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem – w Teheranie w roku 1943 i w Jałcie w roku 1945 sprzedał nas Józefowi Stalinowi tak, jak rzeźnikowi sprzedaje się krowę.
Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ksiądz Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Czyż bowiem nie można dopatrzyć się znaku w tym, że prezydent Donald Trump podpisał wspomnianą ustawę akurat 9 maja, zaledwie w dzień po rocznicy zakończenia II wojny światowej w Europie? Nieomylny to znak, że Polska ostatecznie tę wojnę przegrała, bo jakże inaczej, skoro zostanie zmuszona do zapłacenia Żydom za niemieckie zbrodnie? Zmusi nas do tego Nasz Najważniejszy Sojusznik, któremu w ramach NATO Polska zaoferowała własne terytorium na użytek rozmaitych rozgrywek z Rosją, ryzykując w razie czego zniszczenie tego terytorium ze wszystkim, co na nim jest. Okazuje się, ileż racji miał pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki, umieszczając na zakończenie bajki „Przyjaciele” konkluzję, że „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”.
Cóż teraz będzie? Ano, w pierwszej fazie żydowskie organizacje przemysłu holokaustu przeprowadzą inwentaryzację nieruchomości w Polsce, a kiedy już ją zakończą, zaczną molestować polskie władze, żeby przekazały je im na własność. Z listu, jaki nowojorska Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego przekazała Ministerstwu Sprawiedliwości w Warszawie w początkach tego roku, wynika, że szacuje ona wartość tych roszczeń już nie na głupie 65 miliardów dolarów, tylko na bilion, czyli tysiąc miliardów złotych, co stanowi równowartość ponad 300 miliardów dolarów. Obawiam się, że zasoby Własności Rolnej Skarbu Państwa mogą okazać się niewystarczające, nawet gdyby poświęcono w tym celu również Lasy Państwowe. W tej sytuacji trzeba będzie sięgnąć po nieruchomości w miasteczkach i miastach, a kiedy już żydowskie organizacje przejmą je na własność, wtedy oczynszują zajmujących je polskich posiadaczy – bo mam nadzieję, że nie będą ich rugowali, jak to władze Izraela robią z Palestyńczykami. Od znajomego dziennikarza, który w sprawie ustawy nr 447 JUST indagował pana wicemarszałka Terleckiego, wiem, że pan marszałek odparł, że nie ma czym się zamartwiać, bo „i tak” nic Żydom nie zapłacimy. „I tak” – czyli „i jak”? Z drugiej strony – cóż innego mógł powiedzieć pan marszałek Terlecki, skoro ani Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, ani pan prezydent Andrzej Duda, ani pan premier Mateusz Morawiecki nie ośmielił się dotychczas pisnąć w tej sprawie nawet słówkiem? Cóż można na to powiedzieć? Kiedy słyszę z ust tak wysokiego dygnitarza takie brednie, to przypomina mi się rozmowa z pewnym inżynierem górnictwa w Ameryce. Opowiadał mi on, jak funkcjonuje ta branża nie tylko w USA, ale i w innych krajach, gdzie kapitał amerykański zainwestował w górnictwo i w pewnym momencie powiedział, jak o rzeczy zwyczajnej: wie pan, jak jakiś rząd nam szura, to my go wtedy zmieniamy. Niech się tedy pan marszałek Terlecki nie zdziwi, kiedy „o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki” – bo przecież pamiętamy, jak znacznie więksi od niego potentaci musieli wtedy uciekać przez okno, nawet bez szlafroka.
Testujemy się z godności
Już w kwietniu rozpoczęły się egzaminy gimnazjalne, a to dopiero początek, bo przecież najważniejsze egzaminy, czyli maturalne, tradycyjnie przypadają w maju. Niby wszystko jest tak samo, niby tradycji staje się zadość, ale czy aby na pewno? Przypominam sobie, jak kiedyś władze pewnej wyższej uczelni zleciły mi przeprowadzenie rozmów kwalifikacyjnych z kandydatami na politologię. Ponieważ jedynym celem tych rozmów było zorientowanie się, jacy to kandydaci będą tę politologię studiowali, wszystkim 250 kandydatom zadawałem te same trzy pytania w nadziei, że z uwagi na towarzyszącą takim egzaminom atmosferę wyścigu szczurów, żaden kandydat nie zdradzi innym, jakie pytania dostał. Okazało się, że tak właśnie było. A pytania były następujące: pierwsze – proszę wymienić państwa europejskie, w których są królowie. Na to pytanie w zasadzie odpowiedzieli wszyscy kandydaci. Drugie pytanie brzmiało: jak nazywa się ustrój polityczny państwa, w którym jest król i ustrój polityczny państwa, w którym nie ma króla? Większość kandydatów odpowiedziała, że tam, gdzie jest król, mamy ustrój monarchiczny, podobnie jak większość odpowiedziała, że tam, gdzie nie ma króla, jest ustrój demokratyczny. Zwracałem wtedy uwagę, że nie ma żadnego „ustroju demokratycznego” i przystępowałem do zadawania pytań pomocniczych. Czy w Polsce jest król? - Nie ma. - A jaka jest oficjalna nazwa państwa polskiego? - Rzeczpospolita Polska. - No to jaki ustrój polityczny mamy w Polsce? Część kandydatów odpowiadała już prawidłowo, a dla tych, którzy jeszcze tego nie potrafili, zadawałem kolejne pytanie pomocnicze. - Czy we Francji jest król? - Nie ma. - A jaka jest oficjalna nazwa państwa francuskiego? - Republika Francuska. - No to jaki ustrój polityczny tam panuje? - Republikański. Na pytanie trzecie odpowiedział zaledwie jeden kandydat na 250. Pytanie zaś brzmiało: proszę wymienić chociaż jedną zaletę ustroju monarchicznego i chociaż jedną zaletę ustroju republikańskiego. Typowa reakcja wszystkich kandydatów polegała na gorączkowym poszukiwaniu w pamięci, jak brzmi poprawna odpowiedź. Widząc to wyjaśniałem, że nie ma poprawnej odpowiedzi na to pytanie, że interesuje mnie, co kandydat na ten temat myśli. Jeśli, dajmy na to, myśli, że ustrój monarchiczny nie ma żadnych zalet, to niech mi to powie, ale niech uzasadni, dlaczego tak uważa. Niestety, poza jednym kandydatem, pozostali nawet nie próbowali na to pytanie odpowiedzieć. W ten oto sposób, niczym w soczewce, ujawniły się wady obecnego celu kształcenia. O ile bowiem poprzednio celem kształcenia było wyposażenie ucznia w pewne kompendium wiedzy i w umiejętność wykorzystania nabytej wiedzy, to obecnie celem kształcenia, jeśli nawet nie jedynym, to podstawowym, jest wytresowanie ucznia w umiejętności rozwiązywania testów. Przy wszystkich podobieństwach, różnica jest zasadnicza – co wyszło na jaw również przy wspomnianych rozmowach kwalifikacyjnych. Nie oznacza to, że współcześni uczniowie mniej pracują, niż dawniej. Przeciwnie – pracują chyba nawet więcej, niż kiedyś, z różnych zresztą powodów. Gdy moja młodsza córka zdawała na maturze biologię, poprosiłem ją o pytania egzaminacyjne. Po przejrzeniu stwierdziłem, że nie odpowiedziałbym ani na jedno. Po prostu postęp w tej dziedzinie okazał się tak wielki, że co, o czym uczyłem się z biologii w szkole średniej w pierwszej połowie lat 60-tych, dzisiejsi uczniowie przerabiają już w szkole podstawowej. Inna sprawa, że mimo to wykazują zdumiewające luki w wiadomościach. Na przykład w pewnej grupie mieliśmy zajęcia o NATO i w związku z tym analizowaliśmy Traktat Waszyngtoński. Określa on obszar działania NATO: Europa i Ameryka Północna oraz Północny Atlantyk do Zwrotnika Raka. Coś mnie podkusiło, żeby zapytać studentów, dlaczego te linie na globusie nazywają się „zwrotnikami”. Popatrzyli na mnie z wyrzutem, a z dalszych indagacji okazało się, że nie wiedzą, dlaczego zmieniają się pory roku. Najwyraźniej są wiadomości ważniejsze, na przykład – że każda spośród siedmiu płci jest równa innym i wszystkim należą się nagrody – i mniej ważne – na przykład – dlaczego zmieniają się pory roku.
Widać to również na tegorocznym egzaminie gimnazjalnym. Uczniowie są tam katowani złotymi myślami filozofów, m.in. pani prof. Barbary Skargi, że „człowiek godny, to znaczy taki, który szanuje siebie i innych i tę postawą wzbudza uznanie”. Pewnie takich samych, jak on sam. Zwróćmy bowiem uwagę, że w zacytowanym zdaniu nie ma ani słowa o tym, że ten szacunek „człowieka godnego” do samego siebie powinien mieć jakieś etyczne podstawy. Na przykład sprawny złodziej kieszonkowy może mieć do siebie bardzo wiele szacunku z powodu swojej sprawności, podobnie jak do innych, sprawnych złodziei kieszonkowych i cieszy się z tego powodu uznaniem całego środowiska – ale czy to jest tytuł do „godności” w tradycyjnym rozumieniu tego słowa? Toteż nic dziwnego, że liczba ludzi „godnych” to znaczy – mających do siebie szacunek nawet w nadmiarze, rośnie z roku na rok może jeszcze nie w postępie geometrycznym, ale w arytmetycznym – to już na pewno. Ci „godni ludzie” domagają się też, żeby ładunkiem godności obdarzyć również i tych, którzy na przykład wynieśli ich do godności poselskiej, zapominając o spostrzeżeniu, że dureń zawsze znajdzie durnia, który go uwielbia. Doprawdy, co się dzieje z tymi filozofami, że najwyraźniej nigdy nie przyszło im do głosy, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć. To zresztą nie byłoby takiego groźne, gdyby nie okoliczność, że podobne brednie podawane są młodym ludziom jako perły wiedzy i szczytowe osiągnięcia myśli humanistycznej.
Pewna starsza już arystokratka w swoim pamiętnikach wspomina, jak to w młodości była bardzo dumna. Tak dumna, aż uznała za stosowne zwierzyć się z tego swemu spowiednikowi. Ten najpierw wysunął przypuszczenie, że pewnie pochodzi ze starej, zasłużonej dla kraju rodziny. To akurat była prawda, ale panienka szczerze wyznała, że nie z tego powodu jest taka dumna. To może twoi rodzice maja jakieś szczególne osiągnięcia – dopytywał się spowiednik. - Jakichś zapierających dech w piersiach osiągnięć nie mają – odparła penitentka. - Już wiem – ucieszył się spowiednik – ty na pewno jesteś bardzo ładna! - Nie narzekam – odpowiedziała panienka, ale żeby aż tak bardzo, to nie – dodała samokrytycznie. - Moje dziecko – odparł na to spowiednik - ty wcale nie jesteś dumna, tylko głupia, a to nie jest grzech.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz