Z Bohdanem Urbankowskim rozmawia Marcin Hałaś.
Marcin Hałaś: 50. rocznica tzw. Marca ’68. Czym on naprawdę był? Wolnościowym zrywem polskich studentów czy antysemicką akcją polskich komunistów?
Bohdan Urbankowski: Jednym i drugim, a przede wszystkim stłumionym w zarodku powstaniem. Na wydarzenia marcowe nałożyło się kilka fal. Może zacznę od najpotężniejszej, a nie zawsze dostrzeganej: fala zalewająca nas ze wschodu.
Pierwsza fala?
To fala ponadpolskiej, sowieckiej polityki. W czerwcu 1967 Arabowie przegrali wojnę z Izraelem, ale naprawdę to przegrał sowiecki sprzęt i dupowaci sowieccy doradcy. Wojna sześciodniowa była za krótka, żeby zdążyli wytrzeźwieć. My, studenci, byliśmy wówczas za Izraelem, myślę, że przez poczucie wspólnego losu z czasów wspólnego Holokaustu, z czasów, gdy nasze rodziny pomagały Żydom. Po tej klęsce Moskwa musiała wskazać winnych – starym rosyjskim obyczajem zwalono wszystko na Żydów, zaczęto czystki w Armii Czerwonej, ale też nakazano czystki w armiach sojuszniczych. W Polsce czystki przeprowadzał pupilek zaborców – Jaruzelski, czyli agent „Wolski”. Jest tu jednak pewna przemilczana zagadka. Jeśli tę akcję podliczyć, to wypadnie, że większymi ofiarami byli oficerowie polscy niż żydowskiego pochodzenia. Zaplanowano zwolnienie około 2 tys. oficerów (w tym 17 generałów i 180 pułkowników), ostatecznie zwolniono 1381 oficerów, w tym 181 pochodzenia żydowskiego. Resztę zwolnionych stanowili rodowici Polacy. I tu dochodzimy do rozwiązania zagadki: rzekoma czystka antysemicka została wykorzystana jako zasłona dymna do pozbycia się resztek sanacji, AK i w ogóle niepokornych oficerów. Ta zagadka ma jeszcze drugie dno: Moskwa już szykowała atak na Czechosłowację. Należało oczyścić wojsko z resztek oficerów patriotycznych, z ludzi honoru.
A druga fala?
Druga fala to walki frakcyjne w PPR. Były dwie frakcje: politrucy i policjanci. Politrucy to przeważnie dawni członkowie Komunistycznej Partii Polski, którzy uciekli w 1939 do ZSRR, a potem wrócili jako bohaterscy oficerowie – przeważnie jako polityczni albo intendentury. Ci z drugiej frakcji sami siebie nazywali „partyzantami”, choć ich walka ograniczała się do chowania po lasach, okradania dworków, gwałcenia właścicieli i inwentarza. Największym ich wyczynem było wyrżnięcie Żydów w Ludmiłówce przez „bohaterski” oddział Gwardii Ludowej pod dowództwem „Grzegorza” Korczyńskiego Zaczęło się to bodaj 7 listopada 1942, ale zbieżność tej daty z obchodami rewolucji jest przypadkowa.
Politrucy i partyzanci… Bardziej znana jest inna nazwa tych frakcji.
Tak. W 1962 r. badacz, żydowskiego zresztą pochodzenia, Witold Jedlicki napisał dla paryskiej „Kultury” szkic Chamy i Żydy – i te terminy wprowadził do narracji naukowej. Od razu po wojnie doszło do konfliktu między „Żydami”, którym przewodzili magister prawa Berman i doktor ekonomii Hilary Minc, a chamami, którym przewodził Gomułka – absolwent połowy podstawówki, który przerwał edukację, mając 12 lat. Pierwsze starcie skończyło się uwięzieniem Gomułki, ostatecznie uratowała go śmierć Stalina. Drugie starcie w 1956 zakończyło się remisem: wypuszczeniem Gomułki i uwięzieniem na pokaz paru stalinowców, ale większość zachowała stanowiska. W czerwcu 1967 Gomułka, chcąc przypodobać się Kremlowi, wygłosił na Zjeździe Związków Zawodowych przemówienie, w którym nazwał Żydów „piątą kolumną”. To był początek trzeciego starcia. Walki wygasił w czerwcu 1968 sam Gomułka, wygłaszając mowę potępiającą antysemityzm. Na dwa lata umocniła się frakcja „chamów” z Moczarem na czele, potem Gierek, prawdopodobnie agent sowiecki jeszcze z czasów pobytu w Belgii, pogonił obydwie frakcje.
Czy te walki znalazły odbicie w emigracji Żydów z Polski?
Możemy mówić o trzech emigracjach – każda była mniej więcej pięć razy mniejsza od poprzedzającej. Tylko pierwsza miała charakter polityczny i tylko w niej brali udział prawdziwi Żydzi, w drugiej i trzeciej – już tylko komuniści pochodzenia żydowskiego. Pierwsza była połowicznie związana z walkami o Izrael. Do roku 1950 wyjechało około 300 tys., przeważnie deklarowali wyjazd do Izraela, choć większość tam nie dotarła – stąd pewne trudności w statystyce. Może podam cyfry, które udało mi się znaleźć. Najdokładniejsze dane podano w Izraelu. W latach 1948–1950 zarejestrowano przyjazd 106 125 Żydów z Polski, z czego część wyjechała potem do USA. Bezpośrednio z Polski do USA wyjechało 160 tys. Żydów, mniejsze grupy – do Ameryki Łacińskiej (30 tys.), Australii (15 tys.) i Kanady (12 tys.). Druga emigracja to właściwie ucieczka byłych stalinistów ze strachu przed rozliczeniami. W 1956 objęła około 50 tys., rok później – jeszcze 25 tys. Krajem docelowym były głównie Stany Zjednoczone; mniejsza grupa – głównie wojskowych „POP-ów”, czyli pełniących obowiązki Polaków, ewakuowała się, czy raczej wróciła, do ZSRR.
Tymczasem oficjalna narracja mówi tylko o emigracji pomarcowej, akcentując, że był to rodzaj wygnania.
Bo propaganda żydowska nagłaśnia właśnie trzecią emigrację, tę najmniejszą, a na dodatek przekłamuje liczby. Trzecia emigracja odbywała się w latach 1968–1969, mówiono, że jest to „emigracja z Rakowieckiej”, a nie z Polski. Na Rakowieckiej mieściła się siedziba MSW i rzeczywiście wyjechało 176 wyższych funkcjonariuszy, większość jeszcze rodem z UB. Ale nie tylko aparatczycy wówczas wyjeżdżali. Wyjechało wielu pracowników wyższej administracji – dwóch wiceministrów, 51 dyrektorów departamentów, 50 wicedyrektorów – to były synekurki, gdzie brało się pieniądze za nicnierobienie. Z MSZ wyjechało blisko 30 urzędników i dyplomatów, dużą grupę stanowili dziennikarze z aparatu partyjnej propagandy, nieco mniejszą naukowcy. Czasem niektórzy są liczeni podwójnie. Na przykład Kazimierz Łaski to były major UB, ale wyjechał jako prorektor SGPiS; podpułkownik z MBP Antoni Gutowski wyjechał jako redaktor „Polityki”; płk. Oskar Karliner, już w 1956 zdegradowany za zbrodnie stalinowskie, wyjechał jako specjalista od energii jądrowej; jego zastępca (wiceszef Zarządu Sądownictwa Wojskowego) ppłk Maks Lityński – jako prześladowany naukowiec; ppłk Józef Krakowski, wiceszef UB w Łodzi, Gdańsku i Warszawie – jako szef produkcji zespołu filmowego Kamera, a więc niemal artysta. A dodać jeszcze trzeba i „Semjona” – Baumana – były politruk i kabewiak wyjedzie przecież jako prześladowany socjolog; i Stefana Michnika – były morderca sądowy wyjedzie jako „prześladowany” redaktor MON. Ze źródeł izraelskich wiadomo, że od 1967 do 1972 r. do Izraela przybyło z Polski 3809 Żydów.
To prawie 100 razy mniej niż w latach 40.!
Niezupełnie, ale i tak do czczenia to się nie nadaje. Według danych PAP z 11 czerwca 1969 r., wyjechały 5264 osoby. Tę grupę można uznać za emigrację przede wszystkim polityczną, trzeba do niej doliczyć zatrzymane w marcu 1968 osoby, które w 1969 r. opuściły więzienia i wyjechały z rodzinami. Emigracja 1969 miała już charakter głównie ekonomiczny. Ci, którzy wcześniej wyjechali np. do USA czy krajów skandynawskich zachęceni życiem na Zachodzie, ściągali znajomych i rodziny. Myślę, że trzeba uznać podaną przez historyka z Uniwersytetu Łódzkiego prof. Krzysztofa Lesiakowskiego cyfrę 11 185 osób. Tyle osób żydowskiego pochodzenia wyjechało z PRL do końca 1969. W tym 9570 dorosłych, w tym 998 rencistów, w tym 204 posiadaczy rent za szczególne zasługi dla PRL, czyli „utrwalaczy” władzy ludowej – ci najbardziej przestraszyli się rozliczeń. Rozliczeń za komunizm jednak żadnych nie było, niepotrzebnie się przestraszyli – i to był pierwszy paradoks. Drugi paradoks polegał na tym, że wielu z nich w ogóle nie brało udziału w rozruchach marcowych, pasożytowali na tłustych stanowiskach i chcieli, żeby tak wciąż było – tylko ta druga frakcja ich wygryzła. Często musieli zamienić stanowiska na mniej lukratywne – i to był główny z powodów tej emigracji.
Ale nie wszyscy wyjechali…
Tak. Od razu trzeba dodać, że większość tej – jak ją ładnie nazywa profesor Śpiewak – „żydokomuny” została. Warto to zilustrować nazwiskami. Zostali: Urban, Passent, Bardini, Axer, Hoffman, Szurmiej, Stiller, z młodszego pokolenia wybitni piosenkarze – Gołda Tencer, Michnik, Blumsztajn i całe mnóstwo Brandysów. Poza tym Aleksander Ford, reżyser Krzyżaków i wieloletni politruk od filmu, nazywano go „półkownikiem” nie od stopnia, tylko dlatego, że wiele filmów ładował na półki.
Powróćmy do Marca 1968. Na razie powiedziałeś o dwóch falach: „odprysku” światowej polityki sowieckiej i frakcyjnych walkach polskich komunistów.
Czas więc powiedzieć o trzeciej fali, najważniejszej dla mnie, bo studenckiej, z czasów, kiedy mieszkałem w warszawskim akademiku na Kickiego. Należałem do tego pokolenia, które spóźniło się na Czerwiec 1956. Możliwość „następnego buntu”, przynajmniej w ruchu studenckim, zaczęła się rysować jakoś od 1966 r. Ale jeszcze w 1963 r., w 100. rocznicę powstania styczniowego, wystąpiliśmy na Kickiego z pierwszą wersją manifestu Nowego Romantyzmu. Chodziło nie tylko o nawiązanie do tradycji literackiej, także do aspiracji niepodległościowych, mówiliśmy o walce o Polskę w kulturze – dziś mówi się o walce informacyjnej. Rozwijaliśmy działalność w akademiku pod płaszczykiem Seminarium Poetyckiego i w Hybrydach – najpierw robiąc poetyckie „desanty” w Forum Poetów, a potem ogłaszając Konfederację Nowego Romantyzmu. Nie było to źródłem Marca, lecz na pewno jednym ze źródeł i biło ono w akademiku na Kickiego.
Czyli raczej powolne dojrzewanie niż nagły wybuch?
Wpływ bieżących zdarzeń zaczęliśmy odczuwać od 1966 r. Dyskusje o tysiącleciu państwa polskiego, pierwszy od lat spór państwo–Kościół, do tego początek studenckich rozruchów w skali światowej. Większe znaczenie miał wiec zorganizowany w 10. rocznicę masakry w Budapeszcie. Nasz „Wieczór węgierski” odbył się tego samego dnia, co zorganizowany przez ZMS Uniwersytetu Warszawskiego wieczór poświęcony 10. rocznicy „Polskiego Października”. Zetemesowska impreza wyrwała się spod kontroli, bo zaproszono Leszka Kołakowskiego, a ten wówczas już przechodził na rewizjonizm i zamiast chwalić partię za październik, mówił o zaprzepaszczonych szansach. Wtedy zaczęły się kłopoty młodych zetemesowców, zawieszono organizatorów, Michnika i Szlajfera, a my zbieraliśmy podpisy w ich obronie. Paradoks tamtych wydarzeń polegał na tym, że nielubiący nas zetemesowcy wyrządzili nam niechcący przysługę. Z akt IPN wiem, że życie studenckie obserwowało wówczas pięciu szpicli i że wszyscy poszli na wiec. Nas zlekceważono, o tym, co się działo na Kickiego, esbecja dowiedziała się po fakcie i nie za dokładnie. Myślę jednak, że od tego budapesztańskiego wiecu można mówić o wrzeniu wśród studentów.
Czyli buntu wśród studentów nie rozniecili bynajmniej Michnik, Szlajfer i Blumsztajn?
Obserwowałem wówczas historię z… akademika, który był centrum studenckiego życia. Marzec 1968 zaczął się dla nas już w październiku, po wakacjach 1967. Pojawili się u nas czescy emisariusze. Studenci z Pragi, ale i z Bratysławy. Jedni po prostu wracali z wakacji, nie mieli przecież u siebie morza – inni specjalnie przyjeżdżali z Czech. Jedni i drudzy przywozili nam nowe idee, jakieś marzenia o socjalizmie z ludzką twarzą, o przyszłej federacji itp. Przywozili gazety, nawet te partyjne różniły się radykalnie od naszych tym, że były znacznie bliżej prawdy, a coraz dalej od komunizmu. Czesi byli znacznie lepiej zorientowani politycznie, od nich na przykład dowiedzieliśmy się o rozruchach studenckich w Berlinie.
A wracając do spraw polskich. Wystawienie Dziadów, które przeszło do historii, i jego reżyser Kazimierz Dejmek.
To była czwarta fala, studencka, ale nie tyko. Powiedzmy: fala romantycznego patriotyzmu, której katalizatorem były właśnie Dziady.
Zatrzymajmy się chwilę przy Dejmku – to był naprawdę utalentowany karierowicz. Warto pamiętać, że w marcowe Dziady realizował na rocznicę rewolucji październikowej, będąc członkiem PZPR. Można powiedzieć, że tymi Dziadami Mickiewicz zwyciężył. I to nie tyle Dejmek wystawił Dziady, co Dziady wystawiły Dejmka i jego mocodawców do wiatru.
Dejmek zadebiutował jako reżyser Teatru Nowego w Łodzi, którego działalność zainaugurowano wystawieniem 12 listopada 1949 socrealistycznej sztuki Vaška Kani Brygada szlifierza Karhana. Za ten wyczyn został dyrektorem i natychmiast wystawił Poemat pedagogiczny Makarenki. Szczytem ówczesnych osiągnięć był Niezapomniany rok 1919 Wsiewołoda Wiszniewskiego. Dejmek to wyreżyserował, oczywiście „pod siebie”, bo zagrał samego Lenina. W końcu władze partyjne doszły do wniosku, że Dejmek marnuje się na prowincji, więc dostał teatr w Warszawie, gdzie oprócz paru sztuk politycznie mniej ważnych wystawił w 1966 dramat Rolfa Hochhutha pt. Namiestnik. Sztuka oskarżała papieża o ciche przyzwolenie na zagładę Żydów – to był wkład Dejmka w dyskusję o tysiącleciu państwa polskiego i roli chrześcijaństwa. W listopadzie 1967 Dejmek chciał się podlizać i uczcić rewolucję październikową. Dostał na to ekstra parę milionów, trochę się spóźnił, ale w końcu listopada wystawił Dziady, a w akademiku rozprowadzano bilety. Początkowo nie chcieliśmy iść, bo bilety rozprowadzali zetemesowcy, potem od kolegów ze szkoły teatralnej, którzy niemal obowiązkowo chodzili oklaskiwać swoich wykładowców grających w sztuce, dowiedzieliśmy się, że Mickiewicz się wybronił, że pół Warszawy powtarza słowa wieszcza o rosyjskich najemnikach: „Nie dziw się, że nas tu przeklinają, / Wszak to już mija wiek. / Jak z Moskwy w Polskę nasyłają / Samych łajdaków stek”. Tylko zanim myśmy się namyślili pójść – Dziady zdjęto. Zaplanowaliśmy nawet protest, ale nic z niego nie wyszło. Potem zapowiedziano ostatnie przedstawienie na 30 stycznia. Wybraliśmy się grupą z Kickiego z kwiatami. Liczyliśmy na stary obyczaj, że na ostatnie przedstawienie wpuszczą za darmo – tyle że nas nie wpuszczono. Poszliśmy z tymi kwiatami pod pomnik Mickiewicza na Krakowskie Przedmieście, tam złożyliśmy kwiaty. Tymczasem paru studentów jednak po przerwie wpuszczono, po przedstawieniu też poszli pod Mickiewicza, ale tam już czekała milicja. Kilku legitymowano na miejscu, paru zawieziono na komisariat, a jednych i drugich przestraszono tak, że potem trudno było ustalić termin wiecu. Ustalił go za nas rektor. Ogłosił na Dzień Kobiet tzw. dzień rektorski, wolne od południa. A ponieważ ogłosił to 4 marca, jeszcze tego samego dnia, w poniedziałek, ustaliliśmy, że wiecujemy w piątek o dwunastej, że dzięki temu da się wciągnąć studentów wychodzących z ostatnich zajęć. Ponieważ równocześnie rektor ogłosił decyzję o relegowaniu Michnika i Szlejfera – dopisywaliśmy ich do naszego manifestu. Co do tego nie wszyscy byli zgodni. Grupa studentów z Jelonek przyszła z takim hasłem na desce do odśnieżania: „Dziady TAK, Michnik NIE”.
Michnik był już wtedy aresztowany?
Tak go tłumaczyli michnikowcy. Jednak jego biograf podaje, że zamknęli go dopiero dobę, a nawet trochę później – 9 marca po południu. 8 marca po prostu został w domu. Zwolennicy mówili, że miał ugodę z rektorem, której musiał dotrzymać, że jak nie będzie rozrabiać, to go przywrócą, przeciwnicy – że po prostu stchórzył, że wlazł do łóżka i mówił, że ma grypę. Nie wiem, jak było, po wiecu nas już to mało interesowało – mieliśmy zomowców wokół bursy na Kickiego, maszerowaliśmy na KC, paliliśmy gazety przed akademikiem i szykowaliśmy „strajk z noclegiem” na uniwerku. Owszem, wcześniej mówiono, że Michnik zjawi się na wiecu, i to z Tadeuszem Konwickim, który nas popiera. Ale ani jeden, ani drugi nie przyszedł, myślę, że przeoczyli największą okazję swego życia. Konwickiemu wybaczono by nawet taką powieść jak Władza i budowanie stalinizmu, Michnik miał szansę zostać liderem młodzieży, zwłaszcza gdyby go aresztowano. A tak aresztowano go nazajutrz, jakoś pokątnie, jak drobnego aferzystę. A jak wyszedł, to mówiąc symbolicznie: do końca życia nosił termos za Kuroniem. Potem nadszedł czas demonstracji, słynny marsz na KC, strajk z noclegiem – to już znane z historii.
A jaką rolę odegrali „komandosi”?
Zacznijmy od tego, że do 1968 nikt ich komandosami nie nazywał, może sami siebie. Myśmy nazywali ich po prostu zetemesowcami, było ich z pięciu na akademik, do tego podzieleni na szlajferowców i michnikowców. Jedni drugim wymyślali od Żydów i w ten sposób dowiedzieliśmy się o ich pochodzeniu. Określenie „komandosi” wylansowała dopiero prasa reżimowa, zwłaszcza „Walka Młodych”. Z tym że studenci z Kickiego mówili o tzw. komandosach – „następcach tronów”. W większości byli dziećmi wysokich aparatczyków przygotowywanymi do objęcia władzy. Wychowywani w specjalnych szkołach – w warszawskiej szkole im. Gottwalda, dokształcani na obozach „walterowców”, a potem w zetemesowskim Klubie Poszukiwaczy Sprzeczności. Poza tym spiskowali głównie w mieszkaniach bogatych tatusiów, w większości prominentów „żydokomuny”, używając znowu określenia profesora Śpiewaka. Oddziaływali na kilka mieszkań i to dawało im złudzenie oddziaływania na cały świat. Marzec był końcem ich złudzeń.
A to dlaczego?
Po pierwsze, przekonali się, że studenci wcale nie chcą ich reformowanego komunizmu, bo nie chcą komunizmu w ogóle. Po drugie, chyba zrozumieli, że komunizm zreformować się nie da. To system oparty na kłamstwie i przemocy. „Następcy tronów” przekonali się o tym na własnej skórze. Nie oni organizowali Marzec, lecz oni odpowiedzieli za niego. Po prostu zwycięska frakcja „chamów” wzięła dzieci „puławian” na zakładników, to była gangsterska zagrywka. Poszli siedzieć nawet ci, co nie brali udziału w Marcu, jak wspominany już Michnik. On podpadł nie dlatego, że coś robił, on był potencjalnie groźny, bo był niewątpliwie najzdolniejszym spośród „następców tronów”. Również 9 marca został aresztowany Kuroń – treser „następców tronów”. Też nic nie zdążył zrobić, ale był groźny dla partyjnych „chamów”, to on wychowywał młodzieżówkę frakcji „puławian”. Inni „następcy tronów” byli znacznie gorszego sortu. Tylko parę nazwisk potem wypłynęło – Lityński, Gross, Borowski, Toruńczykówna – generalnie jednak to pokolenie się nie sprawdziło. Połowa zdezerterowała, gdy tylko otworzyła się możliwość wyjazdu na Zachód. Tam zresztą też niewiele osiągnęli. „Następców tronów” nie da się wychować w luksusowym burdelu.
A przy okazji: pozwolę sobie przytoczyć kilka cyfr. Otóż do końca kwietnia 1968 r. zatrzymano 2780 osób, w tej gromadzie zatrzymanych było 359 studentów i 8 młodszych pracowników nauki. Przed kolegiami postawiono 688 osób, i było wśród nich 139 studentów. Kolegia wlepiły grzywny 211 osobom – wśród ukaranych znalazło się 47 studentów. A reszta? Większość złapanych i aresztowanych nie była studentami. Te cyfry ujawniają tajemnicę Marca tak oczywistą, że aż niedostrzegalną. Marzec – kres rozruchów studenckich, podobieństwo do wcześniejszych zajść w Berlinie czy późniejszych w Paryżu jest mylące. Marzec był początkiem kolejnego ogólnopolskiego zrywu, jego uczestnicy byli rówieśnikami podchorążych, ale i rzemieślników, z czasów powstania listopadowego. Dlatego Marzec został tak szybko i brutalnie stłumiony.
Dzisiaj, po uchwaleniu nowelizacji Ustawy o IPN, środowiska związane z „Gazetą Wyborczą” próbują budować analogie pomiędzy Marcem ’68 a rokiem 2018. Twierdzą, że w obu momentach nastąpiła erupcja polskiego antysemityzmu.
Słowo „antysemityzm” dziś już nic nie znaczy, jest tylko wyrazem niechęci, próbą stygmatyzowania. Wszystko zależy od definicji antysemityzmu. Przy najszerszej, oznaczającej niechęć do osób żydowskiego pochodzenia – największe nasycenie antysemityzmu, gdyby się dało mierzyć jakimś urządzeniem, obserwujemy w „Gazecie Wyborczej”. Pracuje tam sporo osób żydowskiego pochodzenia, często się kłócą. Jeśli definiujemy antysemityzm wąsko, jako odmianę rasizmu skierowaną przeciw rasie semickiej – nie było antysemityzmu ani w 1968, ani nie ma go teraz. Nie było w Polsce palenia synagog, jak to miało miejsce w Niemczech i Francji, nie było bójek narodowościowych.
Marzec, jak wspominałem, to było nałożenie się kilku fal działalności. I żeby zakończyć jakimś pesymistycznym akcentem: w tej chwili także następuje spiętrzenie fal. W Polsce mamy atak marginesu kulturowego na jądro kultury, dziwny sojusz marksistów z pederastami, na to nakłada się histeria odrywanej od koryta ekipy, za którą stały służby i paru agentów – to duża fala, choć sądząc z nieudanego puczu w końcu 2016, a potem kompromitacji KOD-u, Mazguły i „Alimenciarza” – są to raczej bałwany polityczne niż fale. Ale atakuje nas także lobby żydowskie z Ameryki, które chce wyłudzić szantażem pieniądze po wszystkich Żydach, którzy kiedyś mieszkali w Polsce – tak jakbym ja domagał się spadku po wszystkich Polakach, jakiejś fermy kangurów w Australii. Na to nakładają się cuchnące fale wyrafinowanej, a częściej pozorowanej niewiedzy płynące z Izraela. Rządzący w Jerozolimie mają kłopoty polityczne, chcą od nich odwrócić uwagę – licytują się w antypolonizmie. Na to nakłada się polityka informacyjna Sowietów, czyli Rosji, którzy zrobią wszystko, żeby osłabić Europę, wykopać z niej Amerykę i nie dopuścić do stworzenia Trójmorza, któremu kibicuje Ameryka. Nie brak też fali mistycznej, której pewnikiem jest wyjątkowość narodu żydowskiego, zwłaszcza wyższość nad Polakami. Wyjątkowo pomysłowi Żydzi zorganizowali nie tylko Przedsiębiorstwo Holokaust, ale także Sektę Holokaustu.
Przypomniałeś kiedyś, że słowo „holokaust” wywodzi się z greki, oznacza ofiarę, a w czasach nowszych zostało przypomniane 15 listopada 1944 r. przez papieża Piusa XII we francuskojęzycznym przemówieniu poświęconym ofiarom powstania warszawskiego, które „przyjęte w pojednawczym holokauście złączą swe modlitwy z orędownictwem polskich świętych”.
Ponieważ żydowska propaganda nie uznaje istnienia powstania warszawskiego – słowo „holokaust” odebrano Polakom i przekazano na wyłączność Żydom. Wspominanie o pomordowanych Ormianach, Cyganach, a zwłaszcza Polakach jest atakiem na ten monopol. Wspominanie, że prócz Niemców, Rosjan i może Francuzów najbardziej do śmierci Żydów przyczynili się sami Żydzi – policjanci z gett, funkcyjni z żydowskich bloków Treblinki i Birkenau, łapacze ścigający Żydów ukrywanych poza gettem, kolaboranci z judenratów – jest jeszcze gorszym atakiem. Dlatego nasi historycy przeważnie milczą. Pisała za to o haniebnej roli judenratów Hannah Arendt, przeklinał policjantów i urzędników gettowych w swym pamiętniku Ringelblum, niemal krzyczał w swych wierszach Icchak Kacenelson. Tak więc – wbrew pozorom – Polacy nie są samotni w głoszeniu prawdy.
© Marcin Hałaś
11 kwietnia 2018
źródło publikacji: „Bohdan Urbankowski: Prócz Niemców, Rosjan i może Francuzów najbardziej do śmierci […]”
www.warszawskagazeta.pl
11 kwietnia 2018
źródło publikacji: „Bohdan Urbankowski: Prócz Niemców, Rosjan i może Francuzów najbardziej do śmierci […]”
www.warszawskagazeta.pl
Ilustracja © brak informacji / YouTube
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz