Po pierwsze nikt nie wspiera gospodarza Pałacu Elizejskiego w jego reformatorskich zapędach, z wyjątkiem może kilku krajów Południa, jak Portugalia czy Hiszpania. Włochy po wyborach parlamentarnych 4 marca wciąż nie mają rządu, a gdy on już powstanie, to będzie to zapewne rząd euroscpetyczny. Na dodatek powstał blok ośmiu małych państw wokół Holandii i Finlandii, które otwarcie sprzeciwiają się pogłębieniu integracji strefy euro. Ale co najważniejsze: Macrona nie wspierają Niemcy.
W założeniu francuski prezydent miał gruntownie zreformować rodzimą gospodarkę, i zmniejszyć znacznie zadłużenie Francji (tak by dotrzymać kryteria z Masstricht). W zamian Berlin miał przejąć większą odpowiedzialności za dług krajów strefy euro. Macron te reformy przeprowadza, ale Berlin mimo tego nie zamierza się ze swojej części umowy wywiązać. Zgoda Berlina na pogłębienie integracji strefy euro miała być także rodzajem nagrody za zwycięstwo wyborcze Macrona, które oddaliło widmo rządów sił eurosceptycznych i antyimigranckich nad Sekwaną.
Po roku widać jednak jak na dłoni, że Berlin i Paryż mają różne priorytety. Głównym celem Berlina jest zachowanie jedności Unii wszystkich 27 krajów, zneutralizowanie sił odśrodkowych i utrzymanie jak największej spójności w Europie. Niemcy traktują UE jako fundament własnej stabilności, co zakłada dobre relacje ze wszystkimi krajami członkowskimi. Dla Macrona zaś najważniejsze jest szybkie pogłębienie integracji strefy euro, radykalne reformy, marsz do przodu. Francuski prezydent obiecał bowiem swoim wyborcom, że zmieni reguły gry w Unii tak, by służyły one Francji w o wiele większym stopniu niż dotychczas. Może to mieć bowiem decydujący wpływ na to, kto wygra następne wybory (parlamentarne i prezydenckie) nad Sekwaną.
Najpierw padł pomysł Macrona stworzenia ponadnarodowych list w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Potem Berlin storpedował jego dążenia do stworzenia europejskiej siły interwencyjnej wraz z tymi krajami, które są gotowe do głębszej współpracy w dziedzinie militarnej. Paryż chciał osiągnąć więcej i szybciej w tej dziedzinie nawet, gdyby oznaczało to pominięcie części krajów. Niemcy uparli się jednak, by pogłębioną współpraca w zakresie wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony (zwana PESCO) objęła jak najwięcej państw UE. Nawet za cenę mniejszej integracji. Koncepcja Berlina zwyciężyła i do PESCO ostatecznie dołączyło aż 25 państw UE.
Inne ambitne pomysły francuskiego prezydenta także zostały odłożone do szuflady, jak przekształcenie Europejskiego Mechanizmu Stabilności (EMS) w Europejski Fundusz Walutowy (EMF) oraz szybkie dokończenie unii bankowej poprzez wprowadzenie ogólnoeuropejskiego funduszu gwarancji depozytów. Macron chciał „zrobić wielki krok do przodu” w tych dwóch kwestiach na szczycie unijnym w czerwcu, ale – jak podkreślił – wiceszef CDU Ralph Brinkhaus - „Bundestag jest daleki od wyrażenia zgody na jedno jak i drugie”. „Jesteśmy (Niemcy i Francja) na tak oddalonych pozycjach w tej sprawie, że raczej nie uda się znaleźć wspólnego rozwiązania do czerwca” – zaznaczył Brinkhaus. Jak dodał „EMS w obecnym kształcie jest całkowicie wystarczający”, a Niemcy sprzeciwiają się „próbom wprowadzenia euroobligacji przez tylne drzwi”. Szef grupy posłów CSU w Bundestagu Alexander Dobrindt zaś powiedział, że za propozycjami Macrona, obok woli pogłębiania integracji Europy, kryją się także „narodowe interesy Francji”. A te interesy nie są koniecznie zgodne z interesami Berlina. Dodał przy tym, że UE powinna się skupić na ochronie granic i zwiększeniu konkurencyjności. W Berlinie wciąż żywe są obawy przed unią transferową, stałym pompowaniem funduszy z bogatszej północy Unii do biedniejszego południa.
Szef Bundesbanku Jens Weidmann wyraźnie wyartykułował te obawy mówiąc, że Europejski Fundusz Walutowy to zły pomysł, bowiem taki mechanizm dałby UE możliwość ratowania zadłużonych krajów strefy euro za pomocą „narodowych funduszy”, czyli de facto pieniędzy z kieszeni niemieckiego podatnika. Weidmann ma zastąpić w przyszłym roku Mario Draghiego na stanowisku szefa Europejskiego Banku Centralnego, więc należy traktować jego wypowiedź jako pewną wskazówkę na to w którym kierunku, jeśli w ogóle, pójdzie reforma Eurostrefy. Nie będzie to kierunek pożądany przez Paryż.
Sam Macron zresztą już dawno zmitygował swoje ambicje i o oddzielnym budżecie dla strefy euro czy ministrze finansów już w zasadzie nie wspomina (ministrowie finansów krajów unii walutowej pokrzyżowali zresztą „de facto” jego plany wybierając na nową kadencję na czele Eurogrupy Portugalczyka Mario Centeno). Jego dzisiejsze przemówienie w Strasburgu wypadło jeszcze skromniej, szczególnie w porównaniu do jego wystąpienia z ubiegłego września na Sorbonie, w którym z pasją mówił o konieczności stworzenia Europy federalnej z tymi krajami, które są do tego gotowe, za cenę „marginalizacji pozostałych”.
W Strasburgu apelował już tylko o opracowanie „mapy drogowej” stopniowych reform unii gospodarczej i walutowej jeszcze przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2019 r. Bez większego przekonania. Szukał także wsparcia wśród europosłów, ale reformy, które przeprowadza obecnie we Francji, jak prywatyzacja francuskich kolei czy podniesienie składki na ubezpieczenie społeczne, sprawiają, że europejskim socjalistom jest ciężko się z nim solidaryzować. Podzielają jego wizję Europy, ale nie popierają jego agendy reform.
Tak więc widmo Europy dwóch prędkości się coraz bardziej oddala. To zła wiadomość dla Macrona, ale dobra dla Polski. I choć prezydent Francji nie tak dawno jak w niedzielę znów groził nam (w wywiadzie dla telewizji francuskiej), że „zostaniemy na marginesie Europy” i zaliczył Polskę do demokracji „nieliberalnych”, jego słowa należy traktować jako zagrywkę czysto PR-ową. To nie Paryż decyduje dziś o losach Europy, tylko wciąż w największej mierze Berlin, wobec którego Francja występuje nadal głównie w roli petenta.
Ilustracja Autorki © Patrick Seeger / EPA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz