Pomyśleć, że zaledwie parę tygodni temu nazywał sondaże oszustwem Grzegorz Schetyna - który teraz, oczywiście, już nadyma się poczuciem mocy i wizją przyszłego premierowania. A dla wyznawców PiS były one miarodajne i stanowiły niezbity dowód wyższości... Zaangażowanie polityczne, które w naszym postkolonialnym kraju oznacza otwarcie na silne emocje, odbiera jednak ludziom rozum. Nie chcę oczywiście wyciągać zbyt daleko idących wniosków z wpisów na twitterze czy facebooku, gdzie jest nadreprezentacja świrów i mnóstwo trolli, płatnych zombich oraz botów - ale podobną reakcję na sondażowe tąpnięcie widać także w realu. Nic się nie stało, wszystko to wroga propaganda, "wiemy, jak te sondaże są robione".
Tymczasem wypieranie nieprzyjemnych wieści to najgłupsza z możliwych reakcji na problem. A PiS niewątpliwie ma problem. Może nie aż taki, jak by wynikało z sondaży Kantaru i Ibrisu, może i faktycznie są one podkręcone na polityczne zamówienie i wpisane w propagandową kampanię (moim skromnym zresztą zdaniem skierowaną raczej przeciwko SLD, niż przeciwko PiS - dla PO i jej medialnego zaplecza jest palącą potrzebą zwasalizować sojusz szantażem "tylko zjednoczeni wygramy z PiS" zanim za mocno wyskoczy ponad próg, co w uczciwszych sondażach stało się już regułą). Ale w ostatnich tygodniach PiS traci we wszystkich dostępnych badaniach. Nie dwanaście procent, ale tu trzy, tam cztery... Obsuwa jest wyraźna.
Szok, jeszcze trzy miesiące temu PiS przebijał kolejne sufity. Ale potem przyszła nieszczęsna nowelizacja ustawy o IPN i wizerunkowe Pearl Harbour, jakie zrobili Polsce Netanjahu z Lapidem i amerykańskim lobby żydowskim, ciągnięty tygodniami serial z nagrodami dla poprzedniego rządu, weszła w życie ustawa zamykająca w niedzielę galerie handlowe, głośny stał się jacht Polskiej Fundacji Narodowej... Z nastrojami wyborców, ileż razy już to pisałem, jest tak, że długo się zbiera, zbiera, aż nagle okazuje się - miarka przebrana. Nikt nie wie, kiedy się przebierze, i nikt nie wie, dlaczego przebrała ją akurat ta, a nie inna kropelka.
W istocie, każda z wymienionych spraw byłaby do obrony, można ją było bez trudu wyjaśnić i ludzie by szybko zapomnieli - ale PiS wbił się w taką butę, że zatracił zupełnie rozum. Po pierwsze, zaczął się żreć między sobą, każdy przecież wie, że wyciągnięcie z sejmowej zamrażarki starego, głupiego projektu o karaniu za "polskie obozy" było wewnętrzpartyjną intrygą, mającą osłabić nowego premiera (ciekawe swoją drogą, kiedy PiS zauważy, że wszystkie jego nieszczęścia zaczynają się zawsze od Ziobry? A może już zauważył, tylko państwo w państwie zanadto się rozrosło, by coś na nie poradzić?). Po drugie zaś i jeszcze gorsze, władza zaplątała się w przekazie. Nie po raz pierwszy, wcześniej uchodziło to na sucho, ale takie rzeczy nie są puszczane w niepamięć w nieskończoność.
Sprawa przyznania sobie przez rząd nagród, dla prostego Polaka chyba najbardziej w tym wszystkim irytująca, została rozegrana tak, jakby PiS chciał zapisać się w podręcznikach pijaru jako antywzorzec. Najpierw rząd populistycznie cofnął się przed krytyką, przepraszał i zapewniał, że nagrody zostaną oddane - wielu ministrów ogłosiło, że już je oddali. Przyznano zatem otwarcie, że nagrody były nadużyciem, głupio, bo powinien raczej rząd wykazywać, że nagrody w istocie nie były nagrodami, premią za jakieś szczególne osiągnięcia, tylko częścią wynagrodzenia, uzupełnieniem nieadekwatnie niskich pensji, przyznając, że wypłacanie ich w taki sposób to patologia systemu, ale PiS odziedziczył po poprzednikach... Ale, dobra, jak zrobiono, tak zrobiono, i na tym powinno się skończyć, tym bardziej, że akurat trafiła się genialna przykrywka w postaci ustawy antyaborcyjnej.
Ale nie, coś strzeliło do głowy pani Szydło, żeby temat odgrzać, wyjść na trybunę i wrócić do sprawy, z przemówieniem, że nagrody "się nam po prostu należały". Po tym, jak już zostały oddane, a tym samym trwale zdelegitymizowane, to było już coś więcej niż błąd, i nawet coś więcej, niż otwarty atak byłej premier na następcę.
Jakby tego było mało, poparł ją w specjalnie chyba w tym celu udzielonym wywiadzie, sam Kaczyński. W niewielu sprawach zgadzam się z Markiem Migalskim, ale do tych niewielu spraw zalicza się spostrzeżenie, że jeśli Jarosław Kaczyński robi coś z naszego punktu widzenia ewidentnie głupiego, to znaczy zrażającego do niego elektorat, to dlatego, że kieruje się w tym momencie sytuacją wewnętrzną partii. Fatalne na zewnątrz podżyrowanie przez Komendanta butnego "należało się nam" pokazuje, że wewnętrzna sytuacja w PiS jest fatalna, że premier jest z różnych stron podgryzany, co, pośrednio, jest buntem przeciwko samemu Kaczyńskiemu, który go premierem uczynił, pomijając partyjną hierarchię i wyważenie sił. Co najgorsze zaś, widać z tego, że Kaczyński nie jest w stanie nad buntem zapanować, musi go obłaskawiać.
Podobny kontredans wykonała władza w sprawie nieszczęsnej ustawy antydefamacyjnej - jak to już tutaj opisywałem, najpierw było butne "nie damy ani guzika", a potem żałosna rejterada i pokaz słabości podczas rocznicy Marca 1968, przekształconej przez muzeum Polin i michnikowszczyznę w bezprzykładną nagonkę na Polskę w ogóle i na rząd PiS w szczególności, przeprowadzoną na dodatek za pieniądze polskich podatników.
Szkoda czasu, by wyliczać kolejne wtopy. A oprócz konkretnych porażek, jest też narastające poczucie, że sprawy, których załatwienie obiecano, grzęzną. Tu symbolem jest komisja Amber Gold, której kolejni domniemani winni śmieją się w nos, mówiąc "nie pamiętam" - i jak na razie nic im nie można zrobić, podobnie, jak nic nie można zrobić Hannie Gronkiewicz-Waltz, ignorującej kolejne wezwania komisji reprywatyzacyjnej.
PiS stracił w ostatnich tygodniach coś strasznie ważnego: wizerunek partii, która wie, czego chce, wie, jak to osiągnąć, i to osiąga - choćby i jadąc po bandzie, a nawet przekraczając granicę, ale konsekwentnie robiąc swoje.
Od momentu rekonstrukcji mamy chaos, totalną niezborność działań i wypowiedzi, ciągłą defensywę - nawet realne sukcesy, do jakich zaliczyć trzeba zakup "patriotów" i wyniki gospodarcze, są tym skutecznie przysłaniane. To już nie jest ta partia, która dwa lata temu budziła nadzieję na przeprowadzenie w Polsce wielkiej, skutecznej rewolucji. To już jest partia "mniejsze zło". I chyba tak zostanie, bo raz dawszy popis nieskuteczności, trudno utraconą dobrą opinię odzyskać.
Potwierdza się, co pisałem tu podczas rekonstrukcji rządu, cytując słowa Churchilla: to jeszcze nie koniec, to nawet nie początek końca, ale to koniec początku. Po stu dniach widać, że rekonstrukcja zamknęła pierwszy, heroiczny okres "dobrej zmiany", wiara i entuzjazm gasną, trzeba zacząć mozolnie ciułać punkty.
Bez żadnej internetowej sondy wiem, iż żelazny elektorat i sprzyjające władzy media będą teraz - jak w 2006 - zajadle podkreślać, że wroga propaganda, że kampania oszczerstw, że nienawiść opozycji itd. itp. jakby nie rozumieli (chyba zresztą faktycznie nie rozumieją), że to wszystko jest, jakie było, a że wroga propaganda znowu zaczęła być skuteczna, to nie wina wrogów, tylko samego PiS. To droga do upadku.
Jeśli PiS chce się tego upadku ustrzec, musi wziąć sobie mocno do serca ewangeliczne wskazanie: nawracajcie się i czyńcie pokutę. Przecież to, w końcu, Wielki Piątek. Wybór jest taki, albo pięć etapów konania według dr Kubler Ross - zaprzeczenie, gniew, negocjacje, depresja i apatia, albo pięć warunków uzyskania rozgrzeszenia: rachunek sumienia, żal za grzechy, postanowienie poprawy, wyznanie win i zadośćuczynienie. Skoro PiS, jak przypomniała pani Mazurek, jest partią katolicką, to chyba nie muszę dokładniej objaśniać. Nawracajcie się i czyńcie pokutę, póki czas, bo jeśli tego nie zrobicie w porę, do zmartwychwstania nie dojdzie.
© Rafał A. Ziemkiewicz
30 marca 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
30 marca 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz