Kto czuje się urażony zwykle idzie do sądu i mamy tak zwaną „pyskówkę”. Ale perspektywa procesowa tu akurat wyglądała słabo, bo inkryminowane zdanie można zinterpretować jako nazwanie Róży Thun „szmalcownikiem”, ale też jako proste stwierdzenie faktu, jak w zdaniu „kiedyś żyły tu dinozaury, a dziś mamy koleje elektryczne”.
Adwokaci mieliby dużą zabawę i zarobek, media dużo śmiechu, a ostateczny wyrok zależałby zapewne od przypadku, czyli od tego, czy sprawa dostałaby się sędziemu niezależnemu, czy członkowi antyrządowego „stowarzyszenia sędziowskiego Iustitia”.
Dlatego pani Róża postanowiła przenieść spór na życzliwsze dla niej forum i ze skargą „proszę pana, a on się przezywa” pobiegła do przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Z prośbą, żeby za karę pozbawić jej polskiego adwersarza funkcji wiceprzewodniczącego.
Trzeba Państwu wiedzieć – bo za oceanem, jak się domyślam, mało kto istnienie tej instytucji w ogóle zauważa – że Parlament Europejski jest dość szczególną instytucja, parlamentem z nazwy, kosztującym krocie, mającym dwie siedziby, między którymi stale kursują gigantyczne transporty papierów, bizantyjskie gaże oraz biura i, w istocie – nic do roboty. Wymyślony został na użytek „konstytucji europejskiej”, zgodnie z którą miał przejąć funkcje parlamentów państw narodowych i wyłaniać oraz nadzorować europejski rząd federalny. Ale „konstytucja europejska” przepadła sromotnie i ośmiuset eurodeputowanych z tysiącami asystentów i sekretarek zostało zupełnie bez zajęcia. To znaczy – stale się uwijają, piszą rezolucje, debatują o stanie demokracji w krajach członkowskich i o czym tylko do głowy przyjdzie, ale to wszystko nie daje im szczególnej satysfakcji, bo, powiedzmy sobie szczerze – nie obchodzi psa z kulawą nogą i nawet na jego życie nie ma szczególnego wpływu. Do tej frustracji dochodzi fakt, że europarlament – po trosze właśnie dlatego, że mało kogo obchodzi, więc na wybory chodzą tylko tzw. żelazne elektoraty – zdominowany jest przez różnych lewicowych świrów, paleo- i neokomunistów, tęczystów, feministki etc.
Całe to towarzystwo na płacze pani Thun zareagowało bardzo ochoczo. Skoro jest okazja, żeby utrzeć nosa rządzącym Polską „nacjonalistom”, to chętnie. Co prawda, do odwołania wiceprzewodniczącego trzeba aż dwóch trzecich głosów, ale i na to znalazła się rada – w przeddzień głosowania poprawiono regulamin. A przy okazji zmiany sposobu liczenia owych dwóch trzecich, utajniono także, kto jak głosował, o co prosili deputowani PO i PSL, bo po poprzednich głosowaniach przeciwko własnemu krajowi mieli nieprzyjemności ze strony wyborców.
Ostatecznie: Czarnecki został odwołany, pani Thun triumfuje, jej partia także. Pytanie – z czego się cieszą? Pytałem komentatorów, którzy zęby na sprawach brukselskich zjedli, czy kiedykolwiek zdarzyło się, aby przedstawiciel jakiejkolwiek innej nacji szukał w PE czy innych organach unijnych zemsty na rodaku za coś, co zdarzyło się w ich krajowych sporach. Nie, nic podobnego, nigdy. I nigdy nie zdarzyło się, by jakikolwiek organ unijny przyznał sobie prawo do ingerowania w takie spory. Pani Thun i PO doprowadzili więc do precedensu. Że przy tym skompromitowali się w oczach większości Polaków, to mniejsza, ale na przyszłość nic dobrego wyniknąć z tego nie może.
© Rafał A. Ziemkiewicz
11 lutego 2018
źródło publikacji: „Dziennik Związkowy” (USA)
www.dziennikzwiazkowy.com
11 lutego 2018
źródło publikacji: „Dziennik Związkowy” (USA)
www.dziennikzwiazkowy.com
Ilustracja za: © brak informacji / www.dziennikzwiazkowy.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz