Wiem, że powinienem coś napisać o „wojnie żydowskiej”, która się rozpętała po tym, jak izraelska ambasadoressa w Warszawie podniosła klangor po uchwaleniu przez Sejm nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, w której obok istniejącego tam od 1998 roku przepisu przewidującego kary za tzw. „kłamstwo oświęcimskie”, to znaczy – każdą próbę podawania w wątpliwość zatwierdzonej przez światowy Judenrat wersji tak zwanego holokaustu, a zwłaszcza – historii obozu oświęcimskiego wprowadzono penalizację sformułowania o „polskich obozach zagłady” – ale napełnia mnie to coraz większym obrzydzeniem. Nawet nie dlatego, że z jednej strony telewizja rządowa wyciska z tego wszystko, co może, dla przedstawienia rządu, a zwłaszcza - Naczelnika Naszego Państwa, czyli „Małego Wielkiego Człowieka”, w charakterze nieustraszonego bojownika o godność narodową Polaków w sytuacji, gdy ani prezydent Duda, ani premier Morawiecki, ani wreszcie i sam Naczelnik nawet słówkiem nie zająknął się na temat amerykańskiej ustawy nr 1226, jaka obecnie wałkowana jest w Izbie Reprezentantów Kongresu USA, a z drugiej – w telewizjach nierządnych, u progu transformacji ustrojowej pozakładanych przez rozmaite ubeckie dynastie z pieniędzy ukradzionych z FOZZ, albo zarobionych na pokątnym imporcie zachodniego sprzętu elektronicznego dla sowieckiego GRU za pośrednictwem ubeckich firemek jednorazowego użytku - w których rozmaici folksdojcze i Żydzi, na przykład w osobie Grzegorza Lindenberga, co to na obecnym etapie ściśle kolaborują z „nazistami”, chłoszczą mniej wartościowy polski naród tubylczy za „współudział” w holokaustowaniu holokaustników.
Napełnia mnie to obrzydzeniem, bo przecież wiadomo, że cała ta awantura została przez Żydów rozpętana po to, by w USA łatwiej przepchnąć przez Izbę reprezentantów ustawę HR 1226, która dawałaby amerykańskiej administracji pozór legalności do wywierania na Polskę nacisków, by zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom odnoszącym się do tzw. „ własności bezspadkowej”, która we wszystkich krajach cywilizowanych – Stanów Zjednoczonych nie wyłączając – przypada państwu, którego obywatelem był zmarły. Te bezczelne żydowskie roszczenia, do niedawna szacowane na 65 miliardów dolarów, ostatnio znacznie wzrosły. Zgodnie z francuskim spostrzeżeniem, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, nowojorska Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego którą rząd premiera Włodzimierza Cimoszewicza – w swoim czasie konfidenta SB o pseudonimie „Carex” - w skierowanej do Sejmu ustawie o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich wyfutrował nieruchomościami w Polsce, ostatnio wykombinowała sobie, że wartość tych roszczeń to nie żadne 65 miliardów dolarów, tylko ponad 300 miliardów dolarów! W tej sytuacji tylko patrzeć, jak Żydzi zechcą pożreć cały świat, bo zgodnie z ichnimi plemiennymi sagami, został on im oddany w arendę przez samego Stwórcę Wszechświata. W tej sytuacji niektórzy się zastanawiają, czy przypadkiem nie należałoby przymiotnika w tytule „Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata”, nie zamienić na przymiotnik „Naiwnego”, albo nawet i gorzej. Zatem – ani słowa więcej na ten temat, bo szkoda każdego słowa tym bardziej, że właśnie obejrzałem sobie w telewizorze propagandowy film o celnikach.
Pracują oni na jednym z angielskich lotnisk, a ich głównym zajęciem jest poszukiwanie narkotyków, jakie mogą być przemycane przez pasażerów. Te narkotyki bowiem są chętnie kupowane przez brytyjskich poddanych, którzy przy ich pomocy próbują urozmaicić sobie życie. Warto przypomnieć, że jeszcze niedawno stosunek do narkotyków nie był taki pryncypialny i na przykład Anglicy mieli w Indiach ogromne plantacje maku, z którego produkowali opium, przemycane następnie do Chin. Kiedy jeden z takich transportów w ilości bodaj 20 tys. skrzynek został w Kantonie wrzucony do morza, Anglicy z Francuzami rozpoczęli w Chinach tzw. pierwszą wojnę opiumową, w następstwie której narzucono Chinom traktat w Nankinie, na mocy którego Chiny musiały otworzyć się na handel opium, odstąpić Wielkiej Brytanii Hongkong, a biali ludzie uzyskali w Chinach status eksterytorialny. Ale teraz jest inny etap, więc angielscy celnicy przy pomocy psów czworonożnych, tropią najdrobniejsze narkotykowe ślady. Jacyś dziennikarscy funkcjonariusze zostali dopuszczeni do asystowania przy tej sodomii, dzięki czemu mogłem zobaczyć, jak młodzi angielscy celnicy pastwili się nad pasażerką z Trynidadu. Pytana o cel przyjazdu podała, że ma się tu spotkać z narzeczonym, który ją zaprosił i kupił jej bilet. Powodem podejrzeń była jednak okoliczność, że miała przy sobie wszystkiego 60 dolarów. Wzięto ją tedy na konwejer, ale w bagażu bladzi węszyciele niczego nie znaleźli. Zażądali więc, by poddała się prześwietleniu, na co się zgodziła, bo przecież była w mocy swoich prześladowców, a za 60 dolarów żaden angielski krętacz, co to dla przydania sobie powagi zakłada sobie perukę, nie chciałby nawet na nią spojrzeć. Ale prześwietlenie też niczego nie wykazało, więc prześladowcy zaprosili ją na rewizję osobistą, którą z widoczną przyjemnością wykonała jakaś tłusta funkcjonariuszka. Też niczego podejrzanego nie znalazła, tylko wyjaśniła, że przyczyną zamieszania był „niewłaściwie dobrany biustonosz”. W tej sytuacji oprawcom nie pozostało nic innego, jak pasażerkę uwolnić, co też uczynili. Najciekawsze jednak było to, że nikt – łącznie z ową pasażerką - nawet nie pomyślał, by jej jakoś wynagrodzić to upokorzenie. A dlaczego? A dlatego, że mocodawcy celników stworzyli dla tego procederu pozory legalności.
Jak wiadomo, najgroźniejszą organizacją przestępczą jest państwo. Żeby się o tym przekonać, wystarczy porównać kodeks karny z przedsięwzięciami, jakich podejmuje się państwo, zwłaszcza gdy kieruje się „racją stanu”. Dopuszcza się ono WSZYSTKICH czynów opisanych w kodeksie karnym jako przestępstwa, to znaczy – występki i zbrodnie. Nie jest ono jednak, to znaczy – jego funkcjonariusze – nie są pociągani z tego tytułu do odpowiedzialności, ponieważ osoby dopuszczające się sprawstwa kierowniczego tych wszystkich przestępstw, preparują swoim podwładnym pozory legalności. W tym jednak celu muszą mnożyć liczbę nakazów i zakazów. W ten oto sposób już się przyzwyczailiśmy, że np. jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu – ale nie na ucho, tylko za pośrednictwem fal radiowych – to musi prosić o pozwolenie trzeciego, nieznajomego człowieka i w dodatku za to pozwolenie, nazywane patetyczne „koncesją”, mu zapłacić. W ten sposób sprawcy kierowniczy czyli szefowie tego gangu, wynagradzają lojalnych wykonawców zbrodni możliwością okradania współobywateli w tak zwanym „majestacie prawa”. Okradania – bo chyba żaden normalny człowiek nie ma wątpliwości, że gdyby nie było przymusu, to nikt by za „koncesję” nie tylko nie zapłacił, ale nawet by się o nią nie ubiegał. Podobnie sprawcy kierowniczy wpadli na pomysł, by dyktować ludziom, co mogą jeść, a czego nie mogą. Na przykład, jeśli jakąś substancję uznają za „lek”, to nikomu nie wolno jej spożyć bez specjalnego zezwolenia funkcjonariusza państwowego, nazywanego „lekarzem”. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak za „lek” zostanie uznana gleba i jeśli ktoś nabierze garść kurzu z drogi i zje, to będzie surowo karany, że nie wykupił na to najpierw „dobrowolnego” ubezpieczenia zdrowotnego, a następnie – recepty. Cóż dopiero w tej sytuacji mówić o narkotykach, dzięki którym kierujący „państwami” sprawcy kierowniczy stworzyli cały łańcuch pokarmowy. Najpierw przestępcy zwani „prawodawcami” postanawiają, że ludziom wolno jeść lub zażywać tylko rzeczy przez nich dozwolone, a niedozwolonych – nie wolno. Ponieważ jednak ludzie mają ochotę również na rzeczy niedozwolone, to sprawcy kierowniczy organizują hordy podwykonawców, którzy pilnują, by niedozwolone rzeczy nie trafiały do konsumpcji. To znaczy – niezupełnie – bo uczestnicy tych hord też nie są w ciemię bici i bardzo szybko wchodzą w symbiozę z przemytnikami. Biorą od nich haracz, dzięki czemu rosną w siłę i żyją dostatniej, a przy okazji tym, którzy się im opłacają, eliminują konkurencję – bo i oni muszą się wykazywać przed swoimi hersztami. Wskutek tego łańcucha pokarmowego rosną zyski wytwórców i przemytników narkotyków, rosną szeregi policji antynarkotykowych, rosną ceny narkotyków, no i oczywiście – rośnie konsumpcja. I właśnie o to chodzi, więc - jak myślę – dlatego pasażerce z Trynidadu nikt nie dał najmniejszej satysfakcji, bo jeszcze by się jej od tego przewróciło w głowie, że na przykład – ma jakieś „prawa”. Niech się tedy cieszy, że żywa-zdrowa, bo udało się jej nie paść ofiarą łańcucha pokarmowego.
W oczekiwaniu na „wiosnę naszą”
Wojna żydowska, która znienacka wybuchła potężnym klangorem i z szybkością płomienia objęła pół świata, zakończyła się nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Co to za różdżka i jaki czarodziej jej użył – tego nie wypada nawet dociekać, bo zatrącałoby to o teorie spiskowe, które, jak wiadomo, potępione są przez wszystkich mądrych, roztropnych i przyzwoitych, co to rozpoznają się po specyficznym zapachu. Ale chociaż teorie spiskowe są potępiane, to niepodobna nie zauważyć, że wojna żydowska zakończyła się nagle, jakby nożem uciął, chociaż żadna z przyczyn, które ją wywołały, przecież nie ustała. W amerykańskim Kongresie leży przecież projekt ustawy zarejestrowany w Izbie Reprezentantów pod numerem 1226, przeciwko któremu usiłuje lobbować Polonia Amerykańska. Klangor o wybuchu polskiego antysemityzmu, niewątpliwie był stronie żydowskiej potrzebny do neutralizowania tego polskiego lobbingu i po to został wywołany. Po drugie – Ministerstwo Sprawiedliwości nadal kombinuje, jakby tu zamarkować restytucję mienia, ale niczego Polakom nie zwrócić. W związku z tym pracami nowojorska Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego wystąpiła do warszawskiego Ministerstwa Sprawiedliwości z kalkulacją, z której wynika, iż roszczenia żydowskie wobec Polski przekraczają 300 miliardów dolarów! Z powodu 300 miliardów klangor powinien być głośniejszy i dłuższy, niż z powodu 65 miliardów – więc tym bardziej zagadkowe są przyczyny, dla których nie tylko nie jest głośniejszy, albo w ogóle ucichł - i to nie tylko po stronie żydowskiej, ale i polskiej – zarówno tej rządowej, jak i tej nierządnej, inspirowanej przez stare kiejkuty, potrafiące zmobilizować zarówno zwyczajnych konfidentów, poupychanych po rozmaitych KOD-ach, czy wśród „Obywateli RP”, ale i wśród gwiazd telewizji TVN, które od razu, jak na komendę, zaczęły ćwierkać z całkiem innego klucza. Ponieważ jesteśmy skazani na domysły, to skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się, ile tylko wlezie. Ja na przykład myślę sobie, że są dwie możliwości, które zresztą wcale się nie wykluczają. Po pierwsze – że prezydent Duda, rząd i Naczelnik Państwa, czyli prezes Jarosław Kaczyński, w sprawie „roszczeń” poczynili z Żydami jakieś ustalenia, które tylko wobec polskiej opinii publicznej mają aż do samego końca pozostać tajemnicą. Strona żydowska uznała, że nie ma co nadal rozjątrzać polskiej opinii, bo nigdy nie wiadomo, jakie demony mogą się z tego narodzić, zaś w ciszy można będzie Polaków sprawniej zoperować. Wreszcie – po drugie – że w momencie, gdy bezcenny Izrael tak się rozdokazywać w Syrii, nie ma co wywlekać przed światem wojenny zbrodni. Tisze jediesz, dalsze budiesz – powiadają Rosjanie, a te rosyjskie przysłowia z pewnością są w Izraelu znane.
Skoro tedy odgłosy wojny żydowskiej ucichły, rząd za pośrednictwem Centralnego Biura Antykorupcyjnego i niezależnej prokuratury, zabrał się za oskubywanie imperium Jana Kulczyka, który wprawdzie niby taktownie umarł, ale nie wiadomo, czy naprawdę, czy tylko po to, by dzięki tej oficjalnej nieobecności osiągnąć wyższą formę obecności, jaką cieszą się na przykład stare kiejkuty, czy izraelska broń jądrowa. Okazało się mianowicie, że autostrada wielkopolska jest najdroższa w Europie, a CIECH został sprzedany poniżej swojej wartości. Najwyraźniej proces repolonizacji gospodarki wkracza w etap jej renacjonalizacji, co byłoby zresztą całkowicie zgodne z ideałem prezesa Kaczyńskiego w postaci przedwojennej sanacji. Toteż w areszcie wydobywczym jęczy i szlocha niejaki Władysław S., który w czasach dobrego fartu nosił nazwisko „Serafin”, a obecnie ma chyba ponad 100 zarzutów, wśród których jest też „wyprowadzenie” ze SKOK Wołomin kilku milionów złotych. Warto dodać, że pieniądze bywały „wyprowadzane” nie tylko stamtąd, a nawet nie tylko z Amber Gold, w przypadku którego prokuratura wszczęła tak zwane „energiczne kroki” właśnie dopiero gdy pieniądze zostały już szczęśliwie „wyprowadzone” w nieznanym kierunku. Dzięki temu lepiej rozumiemy przyczyny, dla których ani w sprawie Amber Gold, ani w sprawie warszawskiej reprywatyzacji nie przesłuchano żadnego generała z WSI, ani nawet żadnego pułkownika. Ale jakże tu ich przesłuchiwać, skoro w Ministerstwie Obrony Narodowej, po tym, jak prezydent Duda, za milczącą zgodą Naczelnika Państwa, przyniósł starym kiejkutom na tacy głowę znienawidzonego ministra Macierewicza, trwa prawdziwa rzeź macierewiczątek, których miejsca zajmują faworyci starych kiejkutów, podobnie jak i w Polskiej Grupie Zbrojeniowej, gdzie został wymieniony cały zarząd, a przecież nie jest to z pewnością ostatnie słowo?
Z drugiej strony rząd musi pokazać, że stoi na nieubłaganym gruncie praworządności, która nie ma żadnego względu na osoby. Toteż doszło do straszliwego świętokradztwa; o godzinie 6 rano policja wtargnęła do mieszkania legendarnego Władysława Frasyniuka i w kajdankach powiozła go do niezależnej prokuratury gwoli przesłuchania. Świat ze zgrozy wstrzymał oddech, a wstrząśnięty Kukuniek wyraził nadzieję, że znajdzie się pała na tego „karakana” - jak określił był samego Naczelnika Państwa. Legendarny Władysław Frasyniuk podobno „rozważa”, czy nie odwołać się do pomocy zagranicy, która z pewnością nie będzie słuchała belferskich opowieści o zasadzie równości obywateli wobec prawa – bo wprawdzie wszystkie zwierzęta są równe, ale wiadomo, że niektóre są jednak równiejsze od innych i legendarny Władysław Frasyniuk właśnie do tego gatunku się zalicza. Tak w każdym razie twierdzą naturaliści. Nawiasem mówiąc, zbrodnia legendarnego Władysława Frasyniuka polegała na usiłowaniu zablokowania procesji ku czci Lecha Kaczyńskiego podczas ubiegłorocznej, czerwcowej miesięcznicy smoleńskiej. Dla potrzeb tej procesji wynajęte zostało pół Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie, przeciwko czemu stare kiejkuty rzuciły swoje bojówki z KOD i „Obywateli RP”, a legendarny Władysław Frasyniuk się do nich podłączył. Czy dlatego, że chciał, czy dlatego, że musiał – o to mniejsza, chociaż wtedy właśnie był „lansowany” na płomiennego szermierza demokracji po sfajdaniu się pana Mateusza Kijowskiego. Po tamtym i obecnym, powtórnym męczeństwie, w szeregach obrońców demokracji z pewnością pojawi się kult legendarnego Władysława Frasyniuka, który – powiedzmy sobie szczerze – lepiej nadaje się na świątka, niż, dajmy na to, Lech Wałęsa, który chyba nawet nie zauważa, jak bardzo zużył się moralnie. Zatem w sytuacji, kiedy to Naczelnik Państwa postanowił wybudować na Placu Piłsudskiego pomnik bohaterów katastrofy smoleńskiej, tylko patrzeć, jak na przeciwległym krańcu rozległego placu pojawi się monument ku czci męczenników reżymu, personifikowany właśnie przez legendarnego.
Jest to tym bardziej wskazane, że postępująca w myśl leninowskich norm o „organizatorskiej funkcji prasy” Gazeta Wyborcza, zapowiada z wyprzedzeniem nazistowskie sabaty na Mazurach i międzynarodowe imprezy z okazji rocznicy urodzin Adolfa Hitlera. Nie trzeba chyba przypominać, że wspomniane sabaty zbiegną się w czasie z obchodami 50 rocznicy „wydarzeń marcowych” z 1968 roku, po których liczne zastępy Żydów, ongiś tworzących najtwardsze jądro komunistycznego aparatu terroru, mogło zaprezentować się za łatwowiernym Zachodzie w charakterze ofiar „polskiego antysemityzmu”. Jestem pewien, że stary grandziarz – współwłaściciel spółki „Agora” sypnął złotem i mazurskie sabaty „nazistów” będą zainscenizowane z większym przytupem, niż impreza nakręcona przez pana Roberta Kitela, a do przedstawienia na urodziny Hitlera zostaną zaangażowani aktorzy charakterystyczni. Już po tych zapowiedziach widać, że wiosna będzie „nasza” na tej samej zasadzie, jak w komunikacie, że „nasi wygrywają”. Jacy „nasi”? Ano, ci, co wygrywają! No to po co zawczasu marnować amunicję, kiedy przyda się na „wiosnę naszą”?
Rozkoszne szmerki w pięknej główce
Ciekawa jest ewolucja prestiżu niektórych zawodów. Na przykład w starożytnym Rzymie największym prestiżem cieszyli się konsulowie i wodzowie, ale bywały okresy dekadencji, kiedy znacznie wzrastał prestiż aktorów, woźniców cyrkowych, a nawet gladiatorów. Tak było np. za Nerona, który sam miał ambicje artystyczne i zmuszał swoje otoczenie do wysłuchiwania swego śpiewu, co podobno było gorsze od śmierci i zostało bezlitośnie wyszydzone przez Petroniusza w „Quo vadis” pióra Henryka Sienkiewicza. To były jednak sytuacje wyjątkowe, bo status prawny takich np. aktorów był w starożytnym Rzymie dość niski. Uchodzili oni za tzw. personae turpis (dosłownie osoby wstrętne ew. bezwstydne) nie z racji jakichś wykroczeń – bo one pociągały za sobą infamię – ale z racji wykonywanego zawodu. Ten stosunek do aktorów i w ogóle – pracowników przemysłu rozrywkowego przetrwał niemal do naszych czasów. Kazimierz Chłędowski wspomina, jak to Sienkiewicz zażądał przeniesienia pasażerki podróżującej w jednym przedziale z jego córką tylko dlatego, że podejrzewał, jak się okazało – słusznie – że ma ona w torbie kastaniety, a więc – że jest tancerką. A jeszcze po II wojnie w Anglii podczas jakiejś uroczystości emigracyjnej, jedna z pań- organizatorek zakwestionowała obecność w komitecie organizacyjnym innej pani, bo jest aktorką. Pani Andersowa, do której w tej sprawie panie się zwróciły, zwróciła uwagę, że ona sama też jest aktorką, na co inicjatorka protestu usiłowała ratować sytuację: ach, jakaż tam z Pani aktorka! Ale jeszcze w wieku XIX zaznaczyła się tendencja odwrotna; prestiż pracowników przemysłu rozrywkowego , zwłaszcza aktorów, zaczął gwałtownie rosnąć wraz ze wzrostem poziomi życia. Melchior Wańkowicz podróżując w latach 50-tych po tak zwanym „Dzikim Zachodzie” pisze, że kiedy górnicza osada, dajmy na to – „Sucha Rozkopka”, dzięki natrafieniu na żyłę srebra gwałtownie się wzbogaciła, to najpierw pojawiały się tam knajpy, potem – burdele, a na końcu – teatr. „Górnicy przyszli w 50, kurwy – w 60, a kiedy się spiknęli, zrobili tubylca” – głosiła popularna wówczas w Newadzie piosenka. Po pojawieniu się „tubylców” wszystko się ustatkowało i lokalne gazety, np. „Territorial Enterprise”, w której pracował m.in. Mark Twain, zamiast opisywać knajpiane burdy i strzelaniny, pełne były opisów perypetii jakiegoś aktorskiego małżeństwa też obfitujących w pikantne szczegóły. Możliwe, że ten wzrost prestiżu pracowników przemysłu rozrywkowego był efektem rosnącego udziału kobiet w życiu publicznym. Adam Grzymała-Siedlecki, który przed I wojną światową był dyrektorem teatrów miejskich w Krakowie, a więc człowiek z branży pisze, że każdy teatralny przedsiębiorca wie, iż powinien dostosowywać repertuar do gustu kobiet i największym „pewniakiem” jest sztuka, w której kobieta cierpi z powodu męskiego okrucieństwa lub obojętności. Mężczyźni bowiem chodzą to teatru ulegając kaprysom swoich żon, czy przyjaciółek, bo sami, zamiast do teatru, najchętniej poszliby na dobrą kolację. Nic zatem dziwnego, że kiedy kobiety nie tylko osiągnęły pełnię uczestnictwa w życiu publicznym do tego stopnia, że nadały mu wyraźne znamiona histerii, prestiż pracowników przemysłu rozrywkowego, zwłaszcza aktorów, wzrósł niebywale. Stali się oni czymś w rodzaju autorytetów moralnych i w ogóle – wszelakich.
Nie byłoby w tym może nic złego, gdyby nie to, że w teatrze aktorzy wygłaszają cudze teksty i kiedy recytują takiego np. Szekspira, to ma to swój ciężar gatunkowy. Niestety jako uczestniczący w życiu publicznym celebryci, wygłaszają na ogół teksty własne, a te – co tu ukrywać – są znacznie gorsze zarówno od strony literackiej, a zwłaszcza – merytorycznej. Gdyby nie to, że aktorzy są na ogół przystojni, a aktorki – urodziwe – to znaczna część tych opinii nie tylko nie zasługiwałaby na uwagę, a nawet uznana za piramidalne głupstwa. Jednak wdzięk i uroda sprawiają, że tak nie jest, co w efekcie stopniowo utwierdza celebrytów w przekonaniu o swojej nieomylności, zwłaszcza, gdy w dodatku ćwierkają w chórze.
Wydaje mi się, że taka właśnie sytuacja miała miejsce w przypadku aktorki, pani Mai Ostaszewskiej. Jak stwierdziła, należy „do szerokiego grona ludzi”, którzy domagają się „delegalizacji ONR”, bo jest przeciwna „ksenofobii” i „nacjonalizmowi”. Pani Ostaszewska niewątpliwie jest demokratką – bo wyznaje demokratyczną zasadę, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja. W przeciwnym razie okoliczność, że należy ona „do szerokiego grona ludzi”, nie miałaby znaczenia i pani Ostaszewska z pewnością by jej nie podnosiła. Ale zasada demokratyczna bywa poznawczo zawodna, o czym świadczy opinia, iż powinniśmy jeść gówna, bo „miliony much nie mogą się mylić”. Chętnie wierzę, że pani Ostaszewska może nie zdawać sobie z tego sprawy, bo taką samokrytyczną refleksję przytłumia jej przekonanie o własnej nieomylności. Deklaruje, że jest przeciwna „nacjonalizmowi”. To pewnie prawda, bo któż może wiedzieć takie rzeczy lepiej od niej – ale czy aby na pewno wie, co to jest, ten „nacjonalizm”, któremu jest „przeciwna”? Jest to jedna z wielu politycznych ideologii, polegająca na przekonaniu, że każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo. Taki pogląd w pewnych sytuacjach może być słuszny, a w innych – niekoniecznie. Z wyjątkiem pruskiego kanclerza Ottona Bismarcka i Adolfa Hitlera, mało kto odmawiał narodowi polskiemu, który niewątpliwie stanowi wspólnotę etniczną, prawa do politycznego zorganizowania się w państwo. Ale wspólnotę etniczną stanowią też górale czy Kaszubi. O ile mi wiadomo, górale wcale nie chcą się politycznie organizować w państwo, chociaż podczas niemieckiej okupacji byli do tego zachęcani przez generalnego gubernatora Hansa Franka, forsującego tzw. Goralenvolk. Kaszubi są dyskretnie zachęcani do tego obecnie, ale mimo to pragnienie posiadania państwa kaszubskiego, nawet zjednoczonego z Niemcami, wcale nie jest wśród nich powszechne. Kiedy rozmawiałem na ten temat w Bytowie, tamtejsi Kaszubi zwrócili moją uwagę, że tam, gdzie dominował protestantyzm, Kaszubi utracili sentyment do polskości, podczas gdy w rejonach zdominowanych przez katolików – nie. W tej sytuacji ciekawe, co ma na myśli pani Maja Ostaszewska głosząc swój sprzeciw wobec „nacjonalizmu”. Mam nadzieję, że nie jest przeciwna temu, by naród polski mógł się politycznie organizować w państwo – bo to stawiałoby ją w jednym szeregu z wybitnym przywódcą socjalistycznym Adolfem Hitlerem, czego pewnie by nie chciała – ale w takim razie – czemu właściwie jest „przeciwna”? Znajomy francuski dziennikarz Guy Sorman, po rozmowie z pewnym polskim dygnitarzem, powiedział mi w charakterze komentarza, że „nigdy nie należy lekceważyć potęgi ignorancji”, na co zresztą zwrócił uwagę również Czesław Miłosz pisząc, że „wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”.
Nawiasem mówiąc, nacjonalizm nie jest jedyną teorią państwotwórczą. Ja akurat nacjonalistą nie jestem, w związku z czym najbardziej przemawia mi do przekonania państwotwórcza teoria autorstwa Ludwika Gumplowicza, który nazwał ja „teorią podboju ras”. Gumplowicz był Żydem, a mianem „ras” nazywał to, co dzisiaj nazywamy „wspólnotami etnicznymi”. Otóż według Gumplowicza, kiedy jedna „rasa” podbija drugą, to aby utrzymać „rasę” podbitą w uległości, tworzy cały system przedsięwzięć, których najtwardszym jądrem jest przemoc – i ten system przedsięwzięć, to jest właśnie państwo. Warto zwrócić uwagę, że teoria podboju ras nie jest wcale tak odległa od nacjonalizmu, a w każdy razie go nie wyklucza. Ciekaw jestem, jaka teoria państwotwórcza znajduje uznanie w oczach pani mai Ostaszewskiej. Jeśli teoria umowy społecznej, która jest dzisiaj bardzo popularna wśród mikrocefali, to chciałbym przypomnieć argument, przy pomocy którego wyszydzał tę koncepcję Maurycy Rothbard: zlikwidujmy przymus płacenia podatków i zaraz się przekonamy, czy jest jakaś umowa, czy nie – powiadał. Rzeczywiście – żaden ze zwolenników teorii umowy społecznej nie zaryzykował takiego eksperymentu, co wzbudza podejrzenia, że sami w tę teorię nie bardzo wierzą.
Najgorsze jest jednak w postępowaniu pani Ostaszewskiej to, że domaga się ona delegalizacji, a więc postawienia poza prawem głosicieli poglądów, które się jej nie podobają. Tutaj już żarty się kończą, bo podobnie jak molierowski pan Jourdain, pani Maja Ostaszewska może nie zdawać sobie sprawy również z tego, że mówi prozą – w dodatku – totalniacką. „Tak wylazła z archanioła stara świnia reakcyjna” – pisał poeta. To taki jest ten „rozkoszny szmerek” w pięknej główce?
© Stanisław Michalkiewicz
16-18 lutego 2017
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
16-18 lutego 2017
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz