Maszyna prof. Zybertowicza
Wraz z nadejściem Nowego Roku rozpoczęła się nowa era w stosunkach naszego nieszczęśliwego kraju z Unią Europejską – bo tak przyjęto nazywać zgraję darmozjadów, która dla lepszego zakamuflowania IV Rzeszy Niemieckiej ma przedstawiać „stany zjednoczone Europy”. Ta zgraja dzieli się na rozmaite zespoły, które odgrywają wyznaczone role; Parlament Europejski parluje, to znaczy – posłowie, podzieleni na polityczne gangi wygłaszają gniewne 2-minutowe przemówienia i uchwalają rezolucje – jak nie przeciwko trzęsieniom ziemi, to przeciwko lodowcom i tak sobie żyją. Z kolei Komisja Europejska, na której czele Nasza Złota Pani postawiła dwóch niemieckich owczarków: Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa, bombarduje mniej wartościowe tubylcze bantustany tak zwanymi „dyrektywami”, to znaczy – projektami rozmaitych ustaw i rozporządzeń, tłumaczonych następnie przez lokalnych funkcjonariuszy swoimi słowami – i tak dalej.
Ponieważ Polska, która zasadniczo się słucha i na przykład ustawa numer 1066, którą reprezentujący obóz zdrady i zaprzaństwa prezydent Bronisław Komorowski podpisał 24 stycznia 2014 roku, obowiązuje do dnia dzisiejszego, chociaż nasz nieszczęśliwy kraj wchodzi już w trzeci rok „dobrej zmiany” – to jednak sam fakt, że liderem politycznej sceny jest ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, a nie Stronnictwa Pruskiego spowodował, że już w styczniu 2016 roku, kiedy to rząd pani Beaty Szydło jeszcze nie zdążył nic zrobić, Komisja Europejska wszczęła wobec naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju bezprecedensową procedurę badania stanu demokracji i praworządności. Presji zewnętrznej towarzyszy mobilizacja tubylczych folksdojczów, którzy zostali zwerbowani zwłaszcza w latach 80-tych, kiedy to niemiecka STASI uzyskała od Sowieciarzy nieograniczone możliwości werbowania agentury. Sądząc po zasięgu demonstracji w obronie demokracji i praworządności, nawerbowała ich ile się tylko dało, a przecież rekrutacja nie ustała wraz z nadejściem sławnej transformacji ustrojowej, tylko się nasiliła tym bardziej, że i spora część starych kiejkutów w ramach budowania sobie polisy ubezpieczeniowej, przeszła na służbę w BND, ciągnąc za sobą swoją agenturę. Ponieważ felonia pana prezydenta Dudy, który po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią pokazał rogi swemu wynalazcy, czyli prezesowi Kaczyńskiemu, osłabiła nieco polityczną pozycję Naczelnika Naszego Państwa, ten nie tylko postanowił schronić się pod żydowskim parasolem ochronnym, który najwyraźniej obiecał rozpiąć nad nim nasz nowy przyjaciel pan Jonny Daniels, ale również „wyjaśnić nieporozumienia” z Unią Europejską. To ambitne zadanie ma wykonać pan Mateusz Morawiecki, który właśnie rozpoczyna dyplomatyczną ofensywę. Problem i zarazem trudność tego zadania polega na tym, że o żadnych „nieporozumieniach” nie może tu być mowy. Przeciwnie – wszystko jest zrozumiałe aż do bólu. Niemcy nie chcą pogodzić się z utratą wpływów politycznych w Polsce i całej Środkowej Europie tylko dlatego, że prezydent Obama zresetował swój poprzedni reset w stosunkach z Rosją, a dodatkowym impulsem mobilizującym ich do czynu jest buńczuczna deklaracja prezydenta Donalda Trumpa z 6 lipca, że projekt Trójmorza bardzo mu się podoba i że USA będą go „wspierały”. Rzecz w tym, że ewentualna realizacja tego projektu skomplikowałaby co najmniej trzy niemieckie interesy; po pierwsze, podważyłaby niemiecką hegemonię w Europie, po drugie – zablokowałaby budowę IV Rzeszy i wreszcie umożliwiłaby krajom Europy Środkowej strząśnięcie z siebie pęt nałożonych przez niemiecki projekt „Mitteleuropa” z roku 1915, forsowany od 1 maja 2004 roku, kiedy to 8 krajów tego regionu zostało przyłączonych do Unii Europejskiej. Nie można „wyjaśnić nieporozumień”, których tak naprawdę nie ma, więc misja premiera Mateusza Morawieckiego tak naprawdę może polegać tylko na ostrożnym i stopniowym wciąganiu na maszt białej flagi, którą na użytek wyznawców pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego trzeba będzie przyozdabiać rozmaitymi kolorowymi wstążeczkami, żeby ta pstrokacizna przysłoniła bezwstydną białość – niezależnie od innych kosztów, których realizacja już się rozpoczęła w postaci m.in. przekazania przez pana wicepremiera Glińskiego 100 mln złotych na renowację żydowskiego cmentarza przy ulicy Okopowej w Warszawie.
To wszystko są rzeczy znane i w ogóle bym o nich nie wspominał, gdyby nie osobliwa wypowiedź pana prof. Zybertowicza o konieczności zbudowania Maszyny Bezpieczeństwa Narracyjnego, bez której „dobra zmiana” może się nawet „wykoleić”. Ta maszyna miałaby „neutralizować kłamstwa na temat Polski”. Problem nie polega nawet na tym, że takiej maszyny nie ma. Przeciwnie – pan prezes Jacek Kurski zbudował całkiem wydajną Maszynę Bezpieczeństwa Narracyjnego, która prezentuje znakomity wizerunek naszego nieszczęśliwego kraju. Problem polega na tym – na co zwrócił uwagę pan prof. Zybertowicz – że „informacje o sukcesach w polityce wewnętrznej nie przełamią zalewu fałszywych informacji na temat sytuacji w Polsce.” Słowem – jeśli nawet rządowa telewizja codziennie pokazywałaby spust surówki w elektrowni Kozienice z premierem Morawieckim na pierwszym planie, to taka wydajność nie wystarczy. Najwyraźniej „dobra zmiana” potrzebuje Maszyny O Większej Mocy, bo w przeciwny razie się nam wykolei.
Cóż począć w tej sytuacji? Pewnej wskazówki dostarcza spostrzeżenie Stefana Kisielewskiego, że nikt tak nie potrafi naprawić zegarka, jak ten, kto go zepsuł. Powiedzmy sobie zatem otwarcie i szczerze – któż to „zalewa” świat „fałszywymi informacjami na temat sytuacji w Polsce”? Nie ulega wątpliwości, że znaczna część, jeśli nie zdecydowana większość tych „fałszywych informacji” pochodzi od żydowskich ośrodków propagandowych, które w dodatku, na obecnym etapie intensywnie kolaborują z nazis... - to znaczy pardon – oczywiście nie z żadnymi „nazistami”, bo dziś prawdziwych nazistów już nie ma – tylko z dobrymi Niemcami, którzy nie spoczną dopóki nie przywrócą demokracji i praworządności w naszym nieszczęśliwym kraju. Jak wiadomo, stary finansowy grandziarz wyłożył ostatnio na te rzeczy 18 miliardów dolarów, więc już choćby na tej podstawie można z grubsza oszacować wydajność i moc tej Maszyny Narracyjnej. Zatem Maszyna O Wielkiej Mocy jest, problem polega tylko na tym, że nie pracuje ona dla „dobrej zmiany”, tylko przeciwko niej. Ale starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji mawiali, że nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem. Jeśli tedy pan prezes Kaczyński chciałby wprzęgnąć tę Maszynę O Wielkiej Mocy w służbę „dobrej zmiany”, to musiałby przelicytować starego grandziarza. Akurat Senat USA przyjął Akt nr 447, który może doprowadzić do wyszlamowania Polski nie na 18, tylko na 65 miliardów dolarów. Czyżby pan prof. Zybertowicz to właśnie chciał nam powiedzieć?
Epilog operacji „Menora”
Młyny sprawiedliwości mielą powoli, ale przecież mielą, toteż zawsze na kimś się skrupi. Z niemałym tedy zaskoczeniem tuż przed Bożym Narodzeniem odebrałem – tym razem nie tak zwaną „powiestkę” - jak Rosjanie nazywają sądowe wezwania – tylko dwa pisma z prokuratury, gwoli oszczędności wysłane w jednej kopercie, bo „dobra zmiana” spowodowała wprawdzie niezwykle obfity dopływ pieniędzy do budżetu, ale – jak powiadają wymowni Francuzi – l’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, toteż nie ma takich pieniędzy, których partia i rząd nie potrafiłyby wydać, a więc sporo pod koniec roku tu i ówdzie pieniędzy brakuje, to trzeba oszczędzać chociaż na kopertach. Jedno pismo, opatrzone datą 21 grudnia 2017 roku było „Postanowieniem o podjęciu zawieszonego dochodzenia” wydanym przez panią Małgorzatę Nowak, prokuratora z Prokuratury Rejonowej Warszawa-Śródmieście. W uzasadnieniu tego postanowienia pani prokurator twierdziła, jakoby „zaistniały przesłanki” do podjęcia zawieszonego postępowania. Jakie – tego już pani prokurator nie zdradziła, ale wszystkiego można się było domyślić z drugiego pisma opatrzonego tą sama datą, ale zatytułowanego: „Postanowienie o umorzeniu dochodzenia”. Ta sama pani prokurator Małgorzata Nowak postanowiła umorzyć dochodzenie w sprawie pomówienia niżej podpisanego o bycie tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Postanowienie o umorzeniu dochodzenia zostało wydane „z uwagi na niewykrycie sprawcy czynu”.
Operacja „Menora”
Z pewnym opóźnieniem dowiedziałem się w roku bodajże 2014, że w roku 2012 Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeprowadziła kombinację operacyjną pod kryptonimem „Menora”. Chodziło o to, że trzech antysemitników: prof. Jerzy Robert Nowak, Waldemar Łysiak i ja, planowało przeprowadzenie jakiejś okropności w rocznicę powstania w getcie warszawskim. Było to coś tak okropnego, że sami sprawcy utrzymywali wszystkie okoliczności w tajemnicy nawet przed sobą – ale przed Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego nic się nie ukryje, toteż dzięki energicznemu przeciwdziałaniu w ramach operacji „Menora”, do żadnych okropności nie doszło i jak przypuszczam, zasłużeni przy rozpracowywaniu tej sprawy funkcjonariusze podzielili się po bratersku pieniędzmi w ramach premii za dobre sprawowanie. Ale nagroda – to jedna rzecz, a działania operacyjne, to rzecz druga, toteż – podobnie zresztą jak za tak zwanej „pierwszej komuny”, kiedy to SB również prowadziła przeciwko mnie tak zwane „sprawy operacyjnego rozpracowania” pod kryptonimami „SAM” i STEN” - spotykały mnie rozmaite przygody, którym w pierwszym odruchu skłonny byłem przypisywać pochodzenie naturalne. Jedną z takich przygód było wpuszczenie do sieci za pośrednictwem holenderskiego serwera Picture pusch sfałszowanego dokumentu, którego treścią było moje rzekome zobowiązanie do tajnej współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Dokument opatrzony był rozmaitymi pieczęciami, co wskazywałoby na to, że fałszerz albo był kiedyś funkcjonariuszem MO lub SB, który zachował sobie jakieś pamiątki z dawnych czasów, albo został w te pieczątki wyposażony przez swego oficera prowadzącego, który, chociaż teraz służył demokracji i praworządności, to przecież też to i owo zachował sobie na pamiątkę z czasów, kiedy wysługiwał się zdrajcom i zaprzańcom. Nietrudno było domyślić się intencji tego fałszerstwa; chodziło o zdyskredytowanie mnie jako publicysty, który w dodatku opowiadał się za przeprowadzeniem lustracji. Oczywiście natychmiast skontaktowałem się z lubelskim Oddziałem IPN, bo fałszywka opatrzona była również pieczęciami tego Oddziału, skąd uzyskałem potwierdzenie, ze dokument wpuszczony do sieci przez osobę ukrywającą się pod nickiem „sapere aude” został sfałszowany i że lubelski Oddział IPN skierował do prokuratury zawiadomienie o przestępstwie. Ja jednak musiałem działać w ramach oskarżenia prywatnego, a w tym celu musiałem odnaleźć „sapere aude”, którego jedynym śladem mógł być w tej sytuacji komputer. Toteż niezwłocznie skontaktowałem się telefonicznie z administratorem holenderskiego serwera Picture pusch, od którego uzyskałem informację, że znają oni IP komputera, z którego fałszywka wyszła do sieci, ale tę informacje mogą przekazać tylko prokuraturze lub policji, a nie mnie. Nie miałem tedy innego wyjścia, jak przekazać te wszystkie informacje policji i czekać na rozwój wypadków.
Mozół czyli cunctando rem restituere
Mijały miesiące, ale nic się nie działo poza tym, że po mniej więcej roku zostałem przesłuchany ja na okoliczność spraw doskonale policji znanych z mojego zawiadomienia. W trakcie tego przesłuchania usiłowałem dowiedzieć się, czy ktoś skontaktował się z administratorem holenderskiego serwera, ale zostałem pouczony, żebym nie wtykał nosa w nie swoje sprawy, bo „prowadzone są czynności”. Muszę ze wstydem przyznać, że wtedy myślałem, że to wszystko naprawdę, że policja rzeczywiście próbuje po nitce dotrzeć do kłębka, a jeśli nie chce się ze mną podzielić wiadomościami, co właściwie robi, to ze względu na sławną „tajemnicę śledztwa”. Dopiero teraz z uzasadnienia postanowienia prokuratury dowiedziałem się, że nie tylko ja zostałem w tej sprawie przesłuchany, ale również inne osoby. Dzięki temu wyjaśniło się, że jedną z osób, które dość aktywnie fałszywkę kolportowały w sieci był niejaki „robin”, korzystający z adresu e-mail pomorze71@wp.pl i komputera o numerze IP 195.69.80.7, a przy zakładaniu adresu e-mail podane zostało nazwisko Jacek Mohr. W dalszym jednak ciągu nie było wiadome, kto był autorem fałszerstwa. Jak wynika z uzasadnienia postanowienia o umorzeniu dochodzenia, żeby uzyskać informację od administratora z Holandii, trzeba było uciec się do tak zwanej „pomocy prawnej”. Z tego właśnie powodu postępowanie zostało zawieszone aż do 21 grudnia 2017 roku, kiedy to pani prokurator Małgorzata Nowak dopatrzyła się „przesłanek” uzasadniających jego odwieszenie, by je następnie umorzyć. Ta „przesłanką” okazał się fakt, że do 21 grudnia 2017 roku w drodze pomocy prawnej nie uzyskano oczekiwanych informacji. Wyjaśniło się też – dlaczego. Otóż takie informacje przechowywane są tylko przez 12 miesięcy. Zatem wystarczy schronić się za murami „czynności”, by 12 miesięcy minęło i potem już żadna siła nie będzie w stanie zidentyfikować sprawcy fałszerstwa.
Stąd dla żuka jest nauka
Na to postanowienie mogłem się oczywiście żalić do niezawisłego sądu, ale wobec pierwotnej i obiektywnej niemożności ustalenia sprawcy, który w dodatku sam się nie zgłosił, takie żale byłyby „daremne i próżne” - jak zauważył poeta. Nie tylko daremne i próżne, ale w dodatku wystawiające autorowi takiego zażalenia świadectwo kompletnego zidiocenia, że niby „widzi, że most – i jedzie”. Rzecz bowiem w tym, że uzasadnienie postanowienia prokuratury ostatecznie przekonało mnie, że „sapere aude” był konfidentem wykonującym zadanie operacyjne w ramach operacji „Menora” i jako taki – chroniony przed odpowiedzialnością przez organy ścigania, które w tym celu stworzyły pozory biurokratycznej inercji. Dedykuję to spostrzeżenie pani Anie Nehrebeckiej, która przepytywana przez dziennikarza lamentuje nad zmarnowanymi dary, jakie otrzymaliśmy w 1989 roku od generała Czesława Kiszczaka – bo chyba od niego, nieprawdaż? Wśród tych darów było niezawisłe sądownictwo, które obecnie, zdaniem pani Nehrebeckiej, zostało „zdewastowane”. Ciekawe od kiedy ta „dewastacja” się zaczęła – czy od momentu, gdy koalicja PO-PSL wybrała „nadliczbowych” sędziów do Trybunału Konstytucyjnego przy milczącej aprobacie pana prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, który nie mógł przecież nie zdawać sobie sprawy, w jakim trybie tych sędziów wybrano i w jakim celu – czy też, kiedy PiS trochę później zrobiło to samo – co wywołało pryncypialną krytykę pana prezesa Rzeplińskiego, za którym, jak za panią matką zaczęli te krytyczne opinie powtarzać inni, między innymi aktorzy, zawodowo przyzwyczajeni do powtarzania tekstów wymyślonych przez kogoś innego. Bo otrzymany w roku 1989 od generała Czesława Kiszczaka dar w postaci nieposzlakowanego sądownictwa pozostaje chyba poza wszelkim podejrzeniem, nieprawdaż?
Ilustracja © brak informacji / archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz