Z tego właśnie powodu współcześni socjaliści od wybitnego socjalistycznego przywódcy Adolfa Hitlera gwałtownie się odcinają, prezentując go jako przedstawiciela „prawicy” i to w dodatku „skrajnej”.
Tymczasem Adolf Hitler był przywódcą partii narodowo-socjalistycznej i jeśli nawet prześladował komunistów czy socjaldemokratów, to raczej za herezje, jakim w jego mniemaniu ulegali, w stosunku do jedynie słusznej linii narodowo-socjalistycznej. Warto tedy wspomnieć, że Adolf Hitler miał bardzo ambitne plany co do przebudowy Europy. Pragnął mianowicie zbudować w Europie III Rzeszę, która obejmowałaby Europę aż do Uralu, gdzie każdy Europejczyk musiałby odbywać służbę wojskową w specjalnie zaprojektowanych strażnicach, oddzielających Rzeszę od barbarzyńskich Dzikich Pól. Z inicjatywy innego wybitnego działacza socjalistycznego Heinricha Himmlera w roku 1942 zostały nawet opracowane projekty urządzenia powojennej Europy – nawiasem mówiąc, w wielu punktach podobne do rozwiązań przyjętych w Unii Europejskiej, co pokazuje, że raz rzucona w przestrzeń słuszna myśl, prędzej czy później znajdzie swego amatora. Najwyraźniej jednym z nich jest współczesny wybitny przywódca socjalistyczny Martin Schulz, z którym Nasza Złota Pani właśnie prowadzi rozmowy mające na celu utworzenie „wielkiej koalicji”. Otóż Martin Schulz niedawno pryncypialnie skrytykował Polskę oraz Węgry za to, że lekce sobie ważą „nasze wartości”, no a przede wszystkim – że nie posłuchały rozkazów Naszej Złotej Pani, która zamierzała porozsyłać tak zwanych bisurmańskich „uchodźców” po różnych mniej wartościowych bantustanach, a jakby tego było za mało, to w dodatku takie Węgry kombinują z Chinami, i to w dodatku na własną rękę, to znaczy – bez pozwolenia Berlina. Trzeba położyć temu kres – uważa wybitny przywódca socjalistyczny Martin Schulz – i podaje, w jaki sposób należy to zrobić. Trzeba – powiada – stworzyć Stany Zjednoczone Europy, zgodnie z urojeniami socjalistów, spisanymi w roku 1925 w tak zwanym programie z Heidelbergu. Zatem trzeba opracować „europejski traktat konstytucyjny”, który doprowadzi do „Europy federacyjnej”, a komu taki traktat się nie spodoba, to zostanie z Europy wyrzucony. Zatem już wszystko jasne, z wyjątkiem oczywiście tego, jaki los spotka narody i kraje wyrzucone ze „Wspólnoty” – jak wybitny przywódca socjalistyczny Martin Schulz nazywa IV Rzeszę. Być może jeszcze żadne decyzje w tej sprawie nie zapadły, ale nie ulega wątpliwości, że jakieś ostateczne rozwiązanie zawsze się znajdzie.
„Słowicze dźwięki w mężczyzny głosie, a w sercu – lisie zamiary” – twierdził Adam Mickiewicz, i jeśli nawet przesadzał, to nie tak znowu bardzo, zwłaszcza gdy odniesiemy tę przestrogę do Unii Europejskiej. Najpierw chodziło o stworzenie Wspólnego Rynku, to znaczy – jednego obszaru celnego w Europie – i ten rozsądny pomysł doprowadził do ożywienia gospodarczego na tym obszarze. Ten sukces skłonił imperialistów europejskich do nałożenia na ten ekonomiczny projekt projektu politycznego w postaci „wspólnot europejskich”. Te „wspólnoty” były pierwszym krokiem na drodze budowy IV Rzeszy, ale żeby nikogo przedwcześnie nie płoszyć, Europa miała funkcjonować według formuły konfederacji, czyli związku państw. Ta formuła wydawała się w miarę bezpieczna, ale nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogłoby być jeszcze lepiej. L`appetit vient en mangeant – powiadają wymowni Francuzi, co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Toteż parafowany w grudniu 1991 roku traktat o Unii Europejskiej, czyli tak zwany traktat z Maastricht, który wszedł w życie 1 listopada 1993 roku, odszedł od formuły konfederacji, czyli związku państw, ku formule federacji, czyli państwa związkowego. I ta formuła została dodatkowo uściślona w traktacie lizbońskim, który wszedł w życie 1 grudnia 2009 roku. Jego najważniejszym postanowieniem jest proklamowanie Unii Europejskiej jako nowego podmiotu prawa międzynarodowego.
Kiedy Polska ratyfikowała traktat lizboński i kiedy wszedł on w życie, wszystkie europejsy z niezwykłą skwapliwością zaczęły przekonywać opinię publiczną w naszym nieszczęśliwym kraju, że Unia Europejska nie jest żadnym państwem. Było to o tyle dziwne, że Unia Europejska ma wszelkie atrybuty państwa. Ma terytorium – o czym łatwo przekonać się choćby w Terespolu, gdzie jest wschodnia granica Unii Europejskiej. Ma też „ludność”, bo wszyscy obywatele państw członkowskich UE są jednocześnie obywatelami Unii Europejskiej, a nie można być obywatelem organizacji międzynarodowej, na przykład UNESCO, bo obywatelstwo związane jest zawsze z państwem. Ma wreszcie władze w postaci Rady Europejskiej jako organu władzy ustawodawczej, Komisji Europejskiej jako organu władzy wykonawczej i Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu jako organu władzy sądowniczej. UE ma też swój bank centralny, swoją walutę, policję i prokuraturę, a nawet zalążek sił zbrojnych w postaci Unii Zachodnio
europejskiej, z której mogą wypączkować „europejskie siły zbrojne niezależne od NATO”. Skoro tak, to dlaczego europejsy zapewniają wszystkich, że Unia Europejska państwem nie jest? Ano dlatego, że gdyby przyznały, że Unia Europejska państwem jest, to musiałyby odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie, jaki w takim razie jest prawno-międzynarodowy status krajów członkowskich. W szczególności – czy są one niepodległe, czy nie. Jeśli bowiem UE jest państwem, to kraje członkowskie są jego częściami składowymi – a nigdy część składowa jakiegokolwiek państwa nie była niepodległa. Mogła mieć mniejszy lub większy zakres autonomii, ale nie była niepodległa. Przeciwnie – podlegała władzom państwa, którego część składową stanowiła – właśnie jako jego część składowa. Dlatego wygodniej jest kłamać, mówiąc, że UE żadnym państwem nie jest.
Zmiany formuły z konfederacyjnej na federacyjną dokonał w 1993 roku traktat z Maastricht. Dlaczego zatem Martin Schulz w 2017 roku powiada, że dopiero „trzeba” stworzyć „Europę federacyjną”? Nie ulega wątpliwości, że „Europa federacyjna” to nic innego jak elegancka nazwa kolejnej Rzeszy, do której niemieccy przywódcy socjalistyczni najwyraźniej są przywiązani, bez względu na to, pod jaką barwą aktualnie występują: brunatną czy czerwoną.
Impotencja potentatów
Po kuracji przeczyszczającej, jaką złowrogi minister Antoni Macierewicz zaordynował naszej niezwyciężonej armii, na horyzoncie pojawiło się kolejne niebezpieczeństwo. Oto do „laski marszałkowskiej” wpłynęła nowelizacja ustawy o służbie zagranicznej, co wzbudziło jaskółczy niepokój nie tylko w środowisku byłych ministrów spraw zagranicznych, nie tylko w środowisku ich żon (w środku nocy ministrowa budzi ministra i powiada: czy ty cymbale kiedykolwiek wyobrażałeś sobie, że będziesz spał z ministrową?!”), nie tylko w środowisku luksusowych naturalnych przyjaciółek, nie tylko w Salonie, co to nie ma podłogi, ale również wśród licznych w naszym i tak przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju płomiennych szermierzy demokracji i praworządności. Z tej okazji byli „szefowie dyplomacji” wydali oświadczenie piętnujące zamiar poddania „naszej dyplomacji” czystce, „sławnemu sowieckiemu narzędziu do usuwania osób uznanych za niepewne”.
Warto zwrócić uwagę, kto i w którym momencie te „sowieckie narzędzia” tak pryncypialnie piętnuje. Otóż oświadczenie byłych ministrów zostało wydane 13 grudnia, w rocznicę wprowadzenia w Polsce przez WRON stanu wojennego, a podpisali je byli ministrowie w osobach Włodzimierza Cimoszewicza, zarejestrowanego przez SB pod pseudonimem „Carex”, Andrzeja Olechowskiego, zarejestrowanego przez SB pod pseudonimem „Must”, Adama Daniela Rotfelda, zarejestrowanego przez SB aż pod czterema pseudonimami: „Rot”, „Ralf”, „Raul” i „Serb”, Dariusza Rosatiego, zarejestrowanego przez SB pod pseudonimem „Buyer” oraz Grzegorza Schetynę, którego SB nie zarejestrowało pod żadnym pseudonimem, podobnie jak Księcia-Małżonka Radosława Sikorskiego. Książę-Małżonek był tylko tzw. „figurantem” o pseudonimie „Szpak” – bo Wojskowe Służby Informacyjne początkowo mu nie ufały – jak się potem okazało – całkiem niepotrzebnie. Okoliczność, że wśród sygnatariuszy piętnujących „sowieckie narzędzia” dominują osobnicy zarejestrowani przez SB w charakterze konfidentów lub tzw. „kontaktów operacyjnych”, nadaje temu dokumentowi niezamierzony zapewne charakter komiczny, ale nie jest to jedyna przyczyna tego komizmu. Kolejnym punktem jest bowiem krytyka „kłamliwej” tezy o „niedostatecznie silnych więzach łączących polskich dyplomatów z Państwem Polskim”.
Oczywiście nie chodzi tu bynajmniej o opinię wyrażona w swoim czasie przez Mieczysława Moczara, który tak naprawdę nazywał się Mikołaj Diomko, że „dla nas, partyjniaków, prawdziwa ojczyzną jest Związek Radziecki” – chociaż jest bardzo prawdopodobne, że Mieczysław Moczar nie był w tej opinii odosobniony, ale o opinię przedstawioną przez Judenrat „Gazety Wyborczej” już w tak zwanej „wolnej Polsce” i to w dodatku z okazji mianowania na stanowisko ministra spraw zagranicznych właśnie Księcia-Małżonka, czyli Radosława Sikorskiego. Nominacja ta musiała widocznie wywołać w niektórych kręgach zaniepokojenie, skoro redakcyjny Judenrat uznał za stosowne uspokajająco wyjaśnić, że bez względu na to, kto formalnie stoi na czele Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jest ono kierowane przez zespół skompletowany przez profesora Bronisława Geremka. To wyjaśnienie nie było bynajmniej bezpodstawne – o czym świadczy choćby książka Krzysztofa Balińskiego pod tytułem „MSZ polski, czy antypolski”. Autor nie jest jakimś dyletantem, tylko byłym ambasadorem, który środowisko „polskiej dyplomacji” doskonale zna od wewnątrz i jeśli w swojej książce przekonująco, na podstawie wielu przykładów pokazuje, że MSZ jest rodzajem żydowskiej pepiniery, to pytanie o więzy łączące tych wszystkich dyplomatów z Państwem Polskim jest jak najbardziej zasadne. Zresztą podejrzenia o możliwość występowania konfliktu lojalności wobec Państwa Polskiego i Izraela, czy szerzej – diaspory żydowskiej – pojawiały się również wcześniej, to znaczy – przed ukazaniem się wspomnianej książki – i to nie tylko ze względu na pochodzenie narodowe wielu szefów MSZ (prof. Bronisław Geremek – minister spraw zagranicznych w latach 19997-2000 – legitymował się pochodzeniem żydowskim, podobnie jak Adam Daniel Rotfeld – minister spraw zagranicznych od stycznia do października 2005 roku, podobnie jak Stefan Meller – szef resortu spraw zagranicznych w latach 2005-2006 – ale przede wszystkim ze względu na poczynania takich dyplomatów, jak np. Ryszard Schnepf, były ambasador Rzeczypospolitej w Waszyngtonie.
Ale nie tylko ze względu na tę możliwość kuracja przeczyszczająca w środowisku dyplomatycznym wydaje się zasadna. Tak się akurat składa, że w dniu poprzedzającym wspomnianą deklarację byłych ministrów spraw zagranicznych Senat USA przyjął Act 447, który w przypadku przyjęcia go przez Izbę Reprezentantów i podpisania przez prezydenta Trumpa stworzy pozory legalności dla rabunku Polski przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu pod pretekstem realizacji tzw. „roszczeń majątkowych”. Szczególnie niebezpieczny jest paragraf 3 w brzmieniu następującym: „In the case of heirless property, the provision of property of compensation to assist needy Holokaust survivors, to support Holokaust education and for other purposes.” (W przypadku własności bezspadkowej, prowizja z własności będzie przeznaczona na potrzeby ocalałych z Holokaustu, naukę o Holokauście i na inne cele). Jeśli takie prawo zostałoby w USA uchwalone, to na jego podstawie władze amerykańskie mogłyby – w razie polskiej odmowy zadośćuczynienia roszczeniom żydowskim wobec Polski – nałożyć na Polskę rozmaite sankcje, na przykład – zablokować polskie aktywa na terenie USA. Zapowiedź tego rabunku pojawiła się już w roku 1996, kiedy ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów Izrael Singer oświadczył, że w przypadku odmowy zadośćuczynienia żydowskim roszczeniom dotyczącym mienia bezspadkowego, Polska „będzie upokarzana” na terenie międzynarodowym. I akcja „upokarzania” ruszyła z kopyta, zwłaszcza po oświadczeniu kanclerza Schroedera w roku 2000, że „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”. Doszło do koordynacji żydowskiej polityki historycznej z polityką historyczną niemiecką, w następstwie czego Polska zaczęła być oskarżana najpierw o „bierność”, potem o „współudział” (Jedwabne w roku 2001, kiedy to prezydent Kwaśniewski, człowiek będący prawdziwym nieszczęściem dla Polski, w imieniu Polski za ten „współudział” przeprosił i w ten sposób przyłączył się do oskarżeń), aż wreszcie o sprawstwo samodzielne (Polacy powinni się przyzwyczaić do myśli, że byli również sprawcami – napisał prezydent Komorowski w liście do uczestników uroczystości w Jedwabnem w roku 2011, odczytanym tam przez Tadeusza Mazowieckiego). Co zrobił każdy z sygnatariuszy oświadczenia z 13 grudnia 2017 roku, żeby odsunąć od Polski i te potwarze i niebezpieczeństwo rabunku państwa przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu? Żeby było jasne, dotyczy to również ministra Witolda Waszczykowskiego i Anny Fotygi – ale Włodzimierz Cimoszewicz, Andrzej Olechowski, Adam Daniel Rotfeld, Dariusz Rosati, Radosław Sikorski i Gerzegorz Schetyna, zamiast podpisywać kabotyńskie oświadczenia, powinni się na kolanach i ze łzami w oczach przed Rzeczpospolitą wytłumaczyć z tego, że żarli polski chleb – chyba za darmo?
Autor jest stałym publicystą czasopisma Magna Polonia. Zachęcamy do zapoznania się ze spisem treści i zakupu! https://www.magnapolonia.org/sklep/
Kupując pomagacie odbudować rodzime media.
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz