Niedaleko pada jabłko od jabłoni…
Ojciec Rafała, pragnąc zdobyć wyszkolenie wojskowe, a równocześnie wzdragając się przed służbą zaborcom Polski, wybrał pośrednie wyjście: zaciągnął się do francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Po ukończeniu służby w Legii przeniósł się do Argentyny, gdzie dorobił się nawet pokaźnego majątku na handlu końmi, na których od dzieciństwa znał się wyśmienicie.Tam też dotarły do niego wieści o tworzeniu się ochotniczych wojsk polskich w Kanadzie, do których postanowił dołączyć (gdyż do ogarniętej wojennym szaleństwem Europy nie można już było się dostać). Jednak pozwolenie podróży do kanadyjskiego Ontario otrzymał z Ambasady Kanady zbyt późno; wojna światowa już się skończyła bez jego udziału. Z żalem wspominał potem, że nie udało mu się dostać do żadnych z polskich wojsk walczących o wyzwolenie Polski spod stuletniej okupacji zaborców. Pomimo, że był świetnie wyszkolonym sierżantem Legii Cudzoziemskiej, nie dane mu było wziąć też udziału w wojnie polsko–bolszewickiej, bo dopiero w połowie 1920 r. udało mu się dotrzeć do Europy pomimo wielu starań i faktu, że już dawno spieniężył cały swój argentyński majątek i od tego czasu próbując powrotu do odrodzonej Polski żył „na walizkach” i mieszkał w hotelach. Z Anglii dotarł do Polski ogromnie przepłacając za podróż na pokładzie statku handlowego. O wielkim zwycięstwie Wojska Polskiego w Bitwie Warszawskiej dowiedział się wysiadając w gdańskim porcie morskim.
Ostatecznie osiadł w podwarszawskim Wawrze, po kilku latach ożenił się i w 1932 doczekał się potomka, Rafała. We wrześniu 1939 r., będący już właściwie starszym panem ojciec został powołany przez Wojsko Polskie do służby podczas trwającej już od paru dni wojny obronnej Polski przed pierwszym z najeźdźców. Gdy dotarł do swej przydziałowej jednostki, okazało się, że wojsko opuściło swe pierwotne miejsce postoju już 1 września, a jego mobilizacyjne powołanie najprawdopodobniej było omyłkowe lub nieważne. Po próbach dołączenia do innych oddziałów został oficjalnie odkomenderowany do „cywila” przez jakiegoś oficera i po paru dniach na powrót dotarł do domu. Pomimo największych chęci i prób, 50-cio letniemu ojcu Rafała nie dane było wziąć udziału także i w tej walce Polaków z niemieckim najeźdźcą, a po sowieckim ataku na Polskę tzw. „kampania wrześniowa” szybko dobiegła końca.
A jednak w wojnie obronnej Polski z dwoma (odwiecznymi) najeźdźcami także i rodzina Gan–Ganowiczów złożyła swą daninę krwi: we wrześniu 1939 r. przypadkowa, zbłąkana kula zabrała życie mamy 7-letniego Rafała. Zrozpaczony chłopiec został sam z ojcem. Pewnie nawet w najgorszych koszmarach nocnych nie przyszło mu do głowy, że podobnie jak jego ojciec, on także będzie musiał przebyć pół świata próbując walczyć o wolność swej Ojczyzny…
Wojna
Pięć lat później wybuchło Powstanie Warszawskie. Tym razem ojciec nie pozwolił, aby udział w walce z wrogiem mógł go ominąć w jakikolwiek sposób.
– Ojciec zostawił mnie w piwnicy, między kobietami i dziećmi, które w tej piwnicy się gnieździły – wspominał Rafał Gan–Ganowicz – Kazał mi tam na siebie czekać i poszedł wziąć udział w Powstaniu. I nigdy więcej nie wrócił... Miałem wtedy 12 lat... Strata ojca była dla mnie okropnym ciosem, zwłaszcza że nie miałem żadnej rodziny... nie miałem na kim się oprzeć.
Rafał został sam. I jako nastoletnia sierota z pistoletem w ręku, który odziedziczył po ojcu, włócząc się samotnie po okolicach Warszawy, wkrótce zaczął zderzać się z jeszcze inną od niemieckiej, zupełnie inną od europejskiej formą cywilizacji.
– Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, byłem kompletnie zagubiony – opowiadał. – Włócząc się po okolicach natrafiałem często na oddziały rosyjskie. To było dla mnie bardzo silne zderzenie z jakąś inną formą cywilizacji, zupełnie niezrozumiałe dla mnie... Zachowanie zwłaszcza azjatyckich oddziałów, ale nie tylko, rosyjskich też, zachowanie się tego wojska, sposób ich bycia, było czymś, czego zupełnie nie rozumiałem, było to dla mnie kompletnie obce, bo było przesiąknięte jakimś takim... powiedziałbym dzikością, barbarzyństwem...
Potem tak opisał te spotkania w swej książce:
Kto widział przemarsz Armii Czerwonej pod koniec drugiej wojny światowej, ten nigdy nie zapomni sowieckiego wandalizmu. Czego sowieciarz nie mógł ukraść, to niszczył. Dlaczego tak strasznie niszczyli? Czyżby pchała ich do tego zazdrość, że ktoś mógł żyć w warunkach jakie oni, obywatele przodującego kraju, widywali tylko w kinie? A może jest to natura sowieckiego człowieka, napędzanego wódką. Nie wiem. Ale barbarzyństwo sowieckie pamiętam.– Nawet dyscypliny nie było w tym wojsku, a jak była, to taka dyscyplina, że oficer żołnierza w pysk rżnął, a tak to wszystko rozchełstane, rozlazłe... Potem, będąc w krajach tak zwanych dzikich, porównywałem zachowanie się dzikusów autentycznych w dżungli z tłumem tej soldateski sowieckiej, i zauważyłem, że żądza niszczenia cudzego dobytku u prawdziwych dzikusów nie istnieje, a tam była na każdym kroku... – opowiadał.
„Wyzwolenie”
Podobnie jak dla wielu innych Patriotów polskich i ich rodzin, także i dla młodego Rafała koniec II wojny światowej nie był żadnym wyzwoleniem, a jedynie początkiem nowych opresji, nierzadko gorszych od niemieckich. Nastoletniemu Rafałowi musiało głęboko w pamięci utkwić wydarzenie, o którym bardzo często wspominał, gdy jego starszy kolega, odznaczony medalem żołnierz Armii Krajowej i bohater z Powstania Warszawskiego, jako sierota–inwalida o kulach poszedł do komunistycznego urzędu prosić o stypendium. Chciał się uczyć.
Jednak komunistyczny urzędnik zrzucił go ze schodów i wyzwał od bandytów.
Być może to właśnie wydarzenie już na zawsze ukształtowało nastoletniego Rafała na przyszłość i zrobiło z niego zagorzałego wroga komunizmu.
– Nikt mnie tego nie uczył, nauczyli mnie sami komuniści. Ja chcę to bardzo silnie podkreślić – wyjaśniał Gan-Ganowicz po latach – że mój antykomunizm, który mnie trawił przez całe życie, urodził się od nich, to oni mnie nauczyli antykomunizmu - komuniści!
Nienawidziłem ich. Za prześladowanie patriotów, za mordowanie AKowców, za zaplutego karła reakcji.Młody Rafał wdał się w konspirację. Stworzył organizację, zajmującą się rozprowadzaniem antykomunistycznych ulotek i malującą napisy na murach, nawołujące do bojkotu władzy. Brał udział w czymś, co podczas okupacji nazywano „małym sabotażem”: rozklejał ulotki i afisze, malował hasła na murach.
Tak nadszedł 1950 rok, rok w którym Stefan Michnik ferował wyroki, Adam Ważyk chadzał niekiedy w „modnym” wówczas (oczywiście jedynie wśród zdrajców narodu) mundurze oficera Armii Czerwonej, a przyszła noblistka Wisława Szymborska pisała miłosne wiersze o Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. A w przeciwieństwie do nich wszystkich nie posiadający niczego sierota i jemu podobni koledzy nie dali się tym wszystkim zdrajcom otumanić, nie dali zabić w sobie patriotyzmu i wbrew powszechnej propagandzie dobrze wiedzieli, kto jest wrogiem, zdrajcą i szmatą, a kim prawdziwi Polacy.
Prześladowano już nie tylko za czyny, ale i za słowa. Starano się zabijać myśli. Garstka młodzieży, walcząca o źdźbło prawdy za pomocą ulotek i napisów na murach zrujnowanej Warszawy, ryzykowała więcej niż życie. Tortury były na porządku dziennym.Do takich jak on strzelano wtedy bez ostrzeżenia. Często celnie. „Smarkateria” jednak, jak ją sam nazywał, rwała się do większych czynów, nawet planowali już prawdziwie partyzanckie akcje zbrojne.
Tajniacy z Urzędu Bezpieczeństwa nie próbowali nas nawet zatrzymać. Strzelali jak do kaczek. Jeden z kolegów został ranny w płuco, innemu przestrzelili kolano. Jeszcze innego dobili na śledztwie. Nikogo nie wydał. Postanowiliśmy się bronić. W ścisku tramwajowym kradliśmy milicjantom pistolety. Rozbroiliśmy w ciemnej ulicy sowieckiego żołnierza. Przy naklejaniu plakatów był teraz kolega w »obstawie«. Gdy strzelano do nas, ukryta w ruinach »obstawa« odpowiadała ogniem. Ubecy stali się mniej odważni.Jednak komunistyczne UB nie spało i krok po kroku dotarli także i na jego trop.
– Rafał, organizacja wpadła, szukają cię!– napisał we wspomnieniach. Wiedział, że w razie złapania przez UB zostanie zabity albo na miejscu, albo w późniejszej farsie sądowej, bo za taką działalność komunistyczni sędziowie dawali jedynie wyroki śmierci.
Te kilka słów rzuconych pospiesznie przez kolegę w sobotę 24 czerwca 1950 roku spowodowało największy przełom w moim życiu...
Do mieszkania wrócić nie mogłem, a tam miałem pieniądze i broń [...] Mój przyjaciel zgodził się wynieść z mieszkania pieniądze i pistolet. Gwiżdżąc głośno, pobiegł i zniknął w czeluści klatki schodowej. Na ulicy nikt nie drgnął. W chwilę później miałem przy sobie sporą sumę pieniędzy, a pasek od spodni obciążył mi Walter P38.
Ucieczka
Pobiegł na dworzec, jedyne miejsce, gdzie mógł stosunkowo łatwo ukryć się w tłumie i zastanowić, co dalej. Zamierzał uciec do Wrocławia, aby tam wmieszać się między polskich repatriantów „powracających” z zabranych przez ZSRS wschodnich ziem Polski. Nagle dostrzegł jednak międzynarodowy pociąg do Berlina. W ułamku sekundy zadecydował: uciekać z tego zakażonego komunizmem kraju!Wcisnął się ukradkiem między podłogę wagonu, a jego tylny wózek. Postój był bardzo długi, wydawało mu się, że nigdy nie odjedzie. Pociąg wreszcie ruszył, a wtedy okazało się, jak niebezpieczną kryjówkę sobie obrał: podczas wybojów i wstrząsów przestrzeń między podłogą a wózkiem bardzo zmniejszała i powiększała, a hamulcowa sztaba ogromnie rozgrzewała się i parzyła...
Ukryty pod pociągiem przejechał jednak przez okupowaną Polskę, komunistyczne Niemcy Wschodnie i ostatecznie, po wielu perypetiach, dotarł do dworca gdzieś w Berlinie Wschodnim. Tam błąkał się długo pośród ruin miasta, ale na wyczucie brnął na zachód. Po długim czasie pieszej wędrówki powiązanej z częstym ukrywaniem się w gruzach i zgliszczach na widok jakichkolwiek ludzi zwątpił, że kiedykolwiek uda mu się znaleźć drogę do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Berlinie Zachodnim – czyli ostatniego skrawka terenów na wschód od Łaby jeszcze wolnego od komunistycznych okupantów sowieckich. W tym morzu ruin Berlina, gdzie – podobnie jak w zrujnowanej Warszawie – życie toczyło się głównie pod ziemią w piwnicach i jedynie gdzieniegdzie na jako-tako przywróconych do użytku parterach wypalonych szkieletów domów, nagle z zaskoczeniem dostrzegł przed jakimś malutkim, utworzonym z ocalałej sutereny sklepiku kosz z... pomarańczami. Pomarańczami, które widział po raz ostatni będąc dzieckiem naście lat wcześniej, jeszcze w zachowanej w pamięci niczym jakaś baśniowa kraina Rzeczypospolitej sprzed niemiecko–sowieckiego napadu na Polskę w 1939 roku! W tym samym momencie zrozumiał, że jest w Berlinie Zachodnim.
Udało mu się.
Za nim pozostała tzw. żelazna kurtyna, której powstanie bardzo trafnie przewidział i nazwał Goebbels jeszcze w ostatnich dniach istnienia III Rzeszy (a autorstwo tego zwrotu jest do dzisiaj mylnie przypisywane Churchillowi):
[…] wówczas Sowieci, zgodnie z porozumieniem zawartym między Rooseveltem, Churchillem i Stalinem, zajmą całą wschodnią i południowo-wschodnią Europę, w tym większą część Rzeszy. Nad tym terytorium zajętym przez Związek Sowiecki zapadnie żelazna kurtyna, poza którą nastąpi rzeź narodów.
W oczekiwaniu na III wojnę światową
Niespełna osiemnastoletni wtedy Rafał oddał się w ręce najbliższego spotkanego patrolu amerykańskiego. Po dwutygodniowych przesłuchaniach przez wywiad amerykański w słynnej willi nad jeziorem Manze uzyskał status uchodźcy politycznego. Skierowano go do obozu dla uchodźców w Berlinie przy Rothemburgerstrasse 8.
Ucieczka Rafała z okupowanej przez komunistów Polski miała później stać się inspiracją wkraczającej w życie młodzieży kolejnego milenium. Legenda na temat jego wyczynów nadal rośnie proporcjonalnie do tego, jak społeczeństwo zdobywa wiedzę odnośnie do ówczesnego zniewolenia państwa. Jednak w 1950 r. jego historia nie była jeszcze do końca spisana, a legendarna dziś ucieczka stała się jedynie początkiem historii życia Gan-Ganowicza, który wówczas znalazł się w obozie dla uchodźców w dzielnicy Berlina należącej do sektora amerykańskiego.
– Byłem wśród nich najmłodszy. Ze snutych nocami opowieści czerpałem „naukę o Polsce i świecie współczesnym, jakiej nie dałaby mi żadna inna szkoła” – napisał później.
Jak wielu ówczesnych Polaków, początkowo miał nadzieję, że Amerykanie będą tworzyć nową polską armię, która weźmie udział w nadchodzącej wojnie z ZSRS. Jak wiemy, szybko okazało się, że były to tylko mrzonki spragnionych wyzwolenia Polaków, Bułgarów, Czechów, Litwinów, Rumunów, Słowaków, Węgrów i innych okupowanych narodów, gdyż ani Ameryka, ani tym bardziej kraje Europy Zachodniej – po odzyskaniu własnej wolności spod niemieckiego jarzma – pomimo znacznej pomocy ze strony ludności z krajów takich jak Polska, w rzeczywistości nie były nigdy zainteresowane walką o wyzwolenie narodów Europy Środkowej, Wschodniej czy Południowej. Pomimo oficjalnych protestów i nierzadko porywających przemów ich polityków piętnujących ZSRS faktem pozostaje, że już na konferencji w Teheranie w 1942 r., a więc od samego początku zmiany stron przez Związek Sowiecki, gdzie w zamian za związanie przeważających sił niemieckich w walkę z ZSRS, oboje najważniejsi wówczas przywódcy Zachodu – Churchill i Roosevelt – z góry zezwolili Stalinowi i zgodzili się na sowiecką okupację połowy Europy i nic nie mogło już tego zmienić.
Uchodźcy z Polski nie mieli co do tego żadnych złudzeń i szybko wytłumaczyli to młodemu Rafałowi. Rzeczpospolita i pamięć o niej błyskawicznie przestawała istnieć, a jej ziemie i ludność przemieniono w laboratorium, którego celem było wyhodowanie nowego typu człowieka.
Człowieka sowieckiego, homo sovieticusa.
Jednak prawdziwe zwycięstwo komuniści mieli odnieść nie między 1956 a 1970 rokiem, jak wielu błędnie do dziś twierdzi, ale dopiero w roku 1989, kiedy to pod uniesioną w górę żelazną kurtyną komunistyczną Polskę przejęły w swe pazerne łapy dzieci homo sovieticusa i produkt ich własnego chowu – niby nowy, ale nadal tak samo zagorzale lewacki homo democraticus – ale to już osobna historia...
W Berlinie Zachodnim Rafał otrzymał oficjalny azyl i status „Displaced Person” (popularne zwanej „DiPisem”, czyli osoby przebywającej w nieswoim kraju z powodów najczęściej politycznych). Tam podjął starania o wcielenie do wielonarodowych służb wartowniczych, powołanych przez Amerykanów dla strzeżenia różnych obiektów wojskowych, a zwłaszcza - koszar, magazynów, hangarów, obozów dla „dipisów” oraz uchodźców. Pracował w nich od roku 1950 do roku 1958. Najpierw w Niemczech, potem we Francji.
– Jak szedłem do tych oddziałów - święta moja naiwności - myślałem, że to zaczątek Legionów Dąbrowskiego, że Amerykanie szykują polską armię na obczyźnie, że jest to pod autorytetem generała Andersa, że nas będą uczyć, jak z powrotem komunistów z Polski wyganiać. A to była zwykła półcywilna służba wartownicza - stróże nocni... – opowiadał szczerze.
– Wtedy przeżyłem kryzys moralny, bardzo ciężki, bo po raz pierwszy poczułem w sobie coś, co się objawiło bardzo silnie w najnowszych emigracjach polskich, mianowicie kompleks dezertera. Ja jestem na Zachodzie, mnie nic nie grozi, a moi koledzy... Więc ten kompleks dezertera nabrzmiewał u mnie za każdym razem, jak w Polsce coś się działo, jak słyszałem o aresztowaniach, prześladowaniach, wyrokach. Za każdym razem cierpiałem nad tym bardzo silnie. I zacząłem tracić nadzieję, że się w ogóle na coś przydam, że ta moja ucieczka, ta moja postawa, ta moja chęć przysłużenia się ojczyźnie nie zda się na nic, i że jestem skazany na taką wegetację albo na dorabianie się na Zachodzie. Nie miałem ku temu żadnych zamiarów... Niestety, skończyło się to źle, bo zaczynałem bardzo pić... Drugie rozczarowanie znowu tym elementem takim trochę pijacko -chuligańskim, trochę zdemoralizowanym przez wojnę. Tak że się nie najlepiej tam czułem, zwłaszcza że to było w Niemczech - ja wtedy miałem jeszcze bardzo dużo do Niemców pretensji - więc postarałem się o wyjazd w ramach oddziałów wartowniczych do Francji. Tym bardziej, że Francuzi nie chcieli u siebie innych narodowości, tylko Polaków.
We Francji wziął udział w oficjalnych kursach maturalnych i zrobił maturę w gimnazjum dla uchodźców z Polski, założonym jeszcze przez dowódcę dawnej Misji Likwidacyjnej Wojska Polskiego w Les Ageux pod Paryżem. Nieoficjalnie zaś ukończył tajną „podchorążówkę” organizowaną jeszcze przez zorganizowane resztki Wojska Polskiego przebywającego na Zachodzie. W 1955 r. otrzymał z rąk generała Władysława Andersa patent oficerski (podporucznika). W roku 1958 zwolnił się ze służby wartowniczej. Po złożeniu egzaminów maturalnych udał się na dalszą naukę do Paryża, skąd wrócił później do Les Ageux, aby zostać wykładowcą w tamtejszym liceum i uczyć kolejne pokolenie dzieci Polaków przebywających na obczyźnie.
„Walczyć, a nie kibicować!”
W tym samym czasie, jako jeden z nielicznych, został wybrany przez Francuzów do zorganizowanego przez nich ściśle tajnego szkolenia na ewentualność podjęcia działań bojowych, partyzanckich lub dywersyjnych na obszarze Europy Wschodniej, które były objęte tak ścisłą tajemnicą, że o ich istnieniu (obecnie już potwierdzonym z innych źródeł) dowiedzieliśmy się od samego ppor. Gan–Ganowicza dopiero po tzw. „końcu komunizmu”, gdy oficjalne rozwiązanie komunistycznego Układu Warszawskiego uznał za zwolnienie z przysięgi dochowania tajemnicy złożonej kilkadziesiąt lat wcześniej i zdecydował się ujawnić to podczas produkcji (jedynego zresztą) filmu dokumentalnego z jego udziałem.
– W ramach umowy między Andersem a Czwartą Republiką Francuską stworzono możliwość dla zaufanych oficerów, czy kandydatów na oficerów polskich - wyszkolenia w ramach wojny partyzanckiej – opowiadał. – Te staże odbywały się, oczywiście, w warunkach ściśle tajnych, w ramach tylko naszych urlopów można było z tego korzystać. Ze względu na tajemnicę ze strony Francuzów wymagane było, żeby to się odbywało wyłącznie w miesiącach zimowych, wtedy kiedy ich obozy ćwiczebne nie są czynne w ramach zajęć armii francuskiej.
W drugiej połowie lat 1950. podczas pobytu we Francji dotarła też do niego wiadomość, że w komunistycznej Polsce, zaocznie, wydano na niego wyrok śmierci. Na wieść o tym wzruszył ramionami i roześmiał się, stwierdzając z sarkazmem, że „Czerwony będzie potrzebował o wiele więcej niż jakiś papierek [wyrok], aby pozbyć się go na zawsze”. Jak prorocze to były słowa wydało się już wkrótce.
– Brałem sprawę mojego uchodźstwa politycznego bardzo poważnie – opowiadał – Chciałem wobec siebie mieć świadomość, że jestem uchodźcą politycznym, nie zarobkowym, że nie jestem na Zachodzie po to, żeby budować sobie egzystencję, tylko po to, żeby przydać się w walce, już nie powiem pięknie: „o ojczyznę”, ale w walce z Czerwonym... Całymi długimi latami czekałem na taki moment... Zapakują nas w samolot i zrzucą nad spadochronach nad Polską... Nie doczekałem się, nie było takiej możliwości, a może nie było takiej potrzeby... [Ale] Po paru latach - olśnienie! Z komunizmem walczyć można i trzeba wszędzie tam, gdzie ten rak zagraża jakiemuś społeczeństwu. Na międzynarodówkę komunistyczną - odpowiedzieć międzynarodówką antykomunistyczną. Walczyć, a nie kibicować!
Realizacja jego myśli nastąpiła już wkrótce.
Kongo
Gdy nastały lata sześćdziesiąte XX wieku, komunistyczna ekspansja ZSRS w najodleglejsze zakątki świata sięgała zbliżała się do zenitu. W tym czasie w czołówkach gazet zaczęło pojawiać się Kongo, gdzie toczyła się okrutna wojna domowa, za której kulisami oczywiście stał Związek Sowiecki.
– Kiedy gazety francuskie, telewizja francuska, radio francuskie zaczęły informować o udziale najemników w wojnie w Kongo, w wojnie domowej w Kongo, gdzie rząd kongijski zwalczał rewolucję, która była inspirowana częściowo przez Rosję sowiecką w tym regionie, trochę przez Chiny. Jak się dowiedziałem, że tam walczą z komuną, postanowiłem się do tego przyłączyć.
Gan–Ganowicz natychmiast pojechał do Brukseli, gdzie mieściła się ambasada ogarniętej wojną z komunistyczną rewolucją Republiki Kongo. Tam, na trzecim piętrze kongijskiej ambasady, stanął przed komisją lekarską, został zaakceptowany przez komisję i chwilę później podpisał kontrakt. W grupie białych najemników, skupionych wokół kongijskiego generała Czombego, szybko zajął bardzo wysoką pozycję. Został bowiem dowódcą słynnego murzyńskiego batalionu „Czerwonych diabłów”. Dowodził nim aż do zamachu stanu, który odsunął później Czombego od władzy.
– Rewolucja komunistyczna w Kongo rozpoczęta przez Lumumbę i jego współpracowników była przeszkolona przez Sowietów w tym sensie, że podchwycili hasła październikowej rewolucji rosyjskiej – wyjaśniał Gan-Ganowicz. – Podchwycili hasło: „kradnij nakradzione”. Podrzucili to hasło motłochowi murzyńskiemu. I drugie hasło: „morduj!” Dlaczego, morduj?... Tam rzucono „morduj białego”, bo chcieli przestraszyć tak, żeby nigdy biały tam nie wrócił. Wobec tego sprowokowali autentyczną rzeź w Stanleyville i okolicy. Mordowano wszystkich białych bez różnicy. A raczej - z dziwną różnicą. Im który biały był lepszy, popularniejszy, tym szybciej go likwidowano. Im bardziej cieszył się uznaniem u ludzi, tym szybciej go likwidowano. [...] Mieli kałasznikowy, mieli diegtariewy, mieli broń czeską, mieli środki przeciwpancerne sowieckie i chińskie, uzbrojenie mieli świetne.
Sztachety płotu okalającego koszary udekorowano białymi dziećmi. Ze szczególną gorliwością znęcano się nad zakonnicami i misjonarzami. W tym samym czasie komunistyczni emisariusze docierali do plemion żyjących w dżungli i wchodzili w kontakt z plemiennymi czarownikami. Rżnąć białego – było hasłem, które odpowiadało im szczególnie. Uzbrojone przez Sowiety plemiona zajmowały miasta i plantacje. Odurzeni przez czarowników haszyszem wojownicy prześcigali się w krwiożerczości i okrucieństwie.Uzbrojenie jakim dysponowali komuniści znacząco przewyższało to, jakie posiadał oddział najemników Ganowicza. Jednak wraz z rosnącą liczbą zwycięskich bitw i potyczek, „Czerwone diabły” pod dowództwem Gan–Ganowicza przejmowały broń wrogów. Jak wspominał, po zlikwidowaniu pierwszych 2000 komunistów zdobyli aż 42 tony ich uzbrojenia.
Jakże inna jest u Gan-Ganowicza wykładnia tamtej okrutnej wojny od tego, czym karmiła nas w tamtych latach komunistyczna propaganda.W Kongo Gan-Ganowicz był trzykrotnie ranny. Raz tak ciężko, że wątpiono, aby przeżył. Jednak wylizał się z ran i nawet nie czekając na kompletne wyzdrowienie powrócił do walki.
Pamiętam naszą rozmowę w małej „creperies” u podnóża zamku St.Michelle. Siedzieliśmy nad plackami. Rafał z gniewem odsunął swój talerz, gdy opowiedziałem mu, czego uczono mnie w szkole na temat Lumumby i Czombego. Pierwszego przedstawiano nam jako bohatera i męczennika, drugiego jako bandytę. I jak to Rafał, natychmiast się opanował, uśmiechnął, orzekając: – Sam widzisz, że nie tylko historię Polski trzeba wam napisać od nowa, ale i chyba historię świata. Swoją drogą, istny cud, że rodacy nie stracili azymutu, że przez te całe lata potrafili intuicyjnie wyczuwać, gdzie prawda, a gdzie fałsz...
Nie powiedziałem mu wtedy, że jest nadmiernym optymistą. Jakże mu mogłem powiedzieć, skoro gorąco – jak Piotr Zarębski i Zosia Kucharska – namawiałem go do powrotu do kraju?...
– Biały człowiek jeszcze wtedy miał ogromny prestiż nawet u Murzynów, którzy tego białego zwalczali – wspominał. – Ale zwalczali, diabolizując go, więc tym bardziej wzmagali prestiż. Dla Murzynów wtedy każdy biały to był lekarz, to był mędrzec, to był człowiek, który wszystko wie... Moje „Czerwone diabły”, które były najlepszym wojskiem murzyńskim, też to miały [...] Jeżeli z nimi był biały, dopóki biały szedł do przodu, to oni dzielnie szli za nim, bo uważali, że biały wie, co robi, że jeśli biały idzie do przodu, to bezpieczniej i lepiej iść do przodu, niż się cofać. Robili to, co biały. Więc ten system powodował, że ci biali byli konieczni. Konieczni byli nie tylko po to, by zarządzać tym wojskiem, ale przede wszystkim, żeby dawać przykład. Z tego powodu straty były poważne. W sumie najemników było nas zawsze 500. W ciągu 4 lat zginęło 500, co wykazuje, że straty były wielokrotnie wyższe niż amerykańskie w Wietnamie.
Oprócz zadań bojowych, biali najemnicy i ich wojska prowadziły również szeroko pojętą działalność społeczną. Organizowali m.in. powrót ludności cywilnej do wcześniej opuszczonych miast i wsi, pomagali w uruchamianiu na powrót kongijskiej służby zdrowia, szkół i kościołów, wszędzie zaopatrywali cywilów w wodę pitną.
A jednak, pomimo kolejnego przedłużenia kontraktu, Gan-Ganowicz musiał opuścić Afrykę. Nastąpiło to podjęciu zamachu stanu przez Mobutu. Wraz z grupą „najemników Czombego” został usunięty z Kongo przez samozwańczy rząd Mobutu, ale jeszcze przez pół roku trwali w gotowości do natychmiastowego wyjazdu stacjonując w hotelu we Francji. Czekali na rozkazy generała Czombego, a Rafał Gan–Ganowicz, nie marnując czasu i działając za przyzwoleniem generała Andersa, rozpoczął w tym czasie misję stworzenia przy rządzie Czombego sztabu specjalistów i doradców, złożonego z polskich uchodźców.
Wszystko było na dobrej drodze, gdy nagłe porwanie i śmierć generała Czombego skutecznie przekreśliło realizację tych planów. Wkrótce komunistyczna rebelia w Kongo została też zlikwidowana zupełnie, kongijska wojna domowa z komunizmem dobiegła końca i Gan–Ganowicz powrócił do Francji, ale już nie potrafił pogodzić się z rozstaniem z bronią.
Już prawie rok minął, gdy wróciłem z Konga do Europy. Ciężko było wrócić pomiędzy zwykłych zjadaczy chleba, do których żywiłem podświadomie pewną pogardę i głębokie lekceważenie dla ich codziennych ludzkich problemów. „Lepiej przeżyć jeden dzień jak lew, niż całe życie jak zając” - myślałem. […]
Od kilku miesięcy rosła we mnie tęsknota. Tęsknota do słońca, do wojny, do wielkiej przygody... Życie jawiło mi się jako potworny kołowrotek powielanych dni, powielanych w takt rytmu: łóżko, metro, praca, metro, łóżko i tak w kółko, aż po horyzont kiepskiej emerytury. Błagałem boga wojny o jeszcze jedną przygodę.
Jemen
Bóg wojny najwyraźniej wysłuchał jego błagań, bo w paryskiej restauracji „Berbant”, gdzie w tamtym czasie spotykali się najemnicy z całego świata, już wkrótce napotkał kolegę z oddziału, który zaproponował mu przyłączenie się do właśnie organizowanej grupy najemników w Jemenie. W tym kolejnym afrykańskim kraju czerwony nowotwór komunizmu wgryzł się wtedy już mocno i niebezpiecznie zaczynał się nawet rozprzestrzeniać, oczywiście pod aktywnym kierownictwem przysyłanych z ZSRS „doradców”. Gan–Ganowicz zgodził się bez chwili namysłu.
Weszło dwóch mężczyzn. Jednego z nich znałem dobrze: był to mój stary znajomy z Kongo. Gdy tak szli przez knajpę opaleni, pewni siebie, o charakterystycznych niemal kocich ruchach, knajpiani bywalcy rozstępowali się przed nimi. Poderwałem się z krzesła na powitanie […]Do Jemenu dotarł w 1967 roku. W tamtym czasie w Jemenie stacjonowali żołnierze i oficerowie znienawidzonej przez Gan–Ganowicza Armii Czerwonej. Był to więc pierwszy raz, gdy por. Gan–Ganowicz miał okazję zmierzyć się wreszcie z autentycznymi Sowietami.
Opuściłem taras Berbanta z wiosną w duszy i z biletem lotniczym w kieszeni […]
Miałem znów randkę z przygodą. Za horyzontem czekała na mnie broń.
– To była wspaniała okazja zmierzyć się z autentycznymi sowietami, a nie z jakimiś pośrednikami, jak to miało miejsce w Kongo. Dla mnie to było niewątpliwie powodem do dużej radości, że każda moja rada i każdy mój strzał mierzył bezpośrednio w Sowiety. – mówił Gan–Ganowicz.
Jako najemnik na kontrakcie głównodowodzącego Armią Rojalistów Emira Mohameda, prowadził szkolenia na temat obsługi broni przeciwlotniczej i przeciwpancernej i tworzył oddziały tzw. łowców czołgów, które odnosiły znaczące sukcesy. Służył także na stanowisku oficera ogniowego artylerii. W walce jego żołnierze bardzo szybko zrozumieli, że ich oficer ma swoje osobiste porachunki z Sowietami.
Byłem szczęśliwy, na odległość ręki znów leżał karabin, a z sąsiedniego pokoju dochodził mnie szmer szyfrowanej rozmowy radiowej. To Marco Tossi utrzymywał łączność z koczującą na pograniczu Jemenu grupą. […] Towarzysze broni. Wyświechtane określenie. O żołnierskiej przyjaźni pisano wiele, mimo że jest to uczucie wymykające się opisom. Mieści się w nim jakaś domieszka dumy z przynależności do elity, a jednocześnie domieszka lekceważenia w stosunku do zwykłych zjadaczy chleba. Nie darmo legioniści Piłsudskiego śpiewali z pogardą: „Nie chcemy już od was uznania, ni waszych serc, ni waszych łez...”Wkrótce za jego głowę komunistyczni „republikanie” wyznaczyli nagrodę w wysokości miliona riali. Niewyobrażalną wówczas nagrodę. Za żywego lub umarłego. Ale szczególnie zawzięcie polowali na niego Rosjanie, gdyż chodziło im o to, aby zdobyć niezbity dowód, że jemeńscy „rojaliści” nie walczą sami, że jest to obca interwencja. Poniekąd mieli rację, bo rzeczywiście to była obca interwencja – w ogromnej sile aż dwudziestu Europejczyków.
Hipokryzja ONZ kontra zaciekły Polak-najemnik
W tym czasie na forum ONZ kilka krajów Trzeciego Świata pod przywództwem Związku Sowieckiego domagało się od Arabii Saudyjskiej, aby przestała zatrudniać białych najemników do walk w Jemenie i żądało wycofania ich z tej wojny. O komunistycznej egipskiej armii i o ciągle obecnych „doradcach” sowieckich, obsługujących czołgi, lotnictwo i artylerię, nikt nawet nie wspominał z typową dla (nie tylko ówczesnej) ONZ hipokryzją. Nikt w prasie nie pisał o ćwiczonych wtedy przez Sowietów metodach systematycznego niszczenia ludności cywilnej w celu wywołania jak największego terroru i chaosu po stronie przeciwnika. A więc metod, jakich na o wiele większą skalę Sowieci użyli dekadę później, podczas napaści na Afganistan.
– Ponieważ mężczyźni na ogół znaleźli się w szeregach powstańczych - w niszczonych rakietami i bombami wioskach ginęły kobiety i dzieci. Płonęły skromne zbiory podpalane napalmem, ginęły stada bydła i baranów masakrowane z rozmysłem przez sowieckich pilotów. Ta wojna przeciw bezbronnym nie była objawem szczególnego sadyzmu czy zezwierzęcenia „doradców”: były to zimne, planowane w Moskwie zasady prowadzenia wojny – wspominał Gan–Ganowicz.
Równocześnie przedstawiciele większości krajów zachodnich nie chcieli wierzyć, że komunistyczna rebelia w Jemenie jest kierowana nie tylko bezpośrednio z Moskwy, ale uznawali często pojawiające się informacje o obecności wojsk Armii Czerwonej (gdyż Sowieci w Jemenie nawet nie ukrywali się i nosili własne mundury) za wymysły CIA i amerykańską propagandę mającą na celu uwikłanie innych krajów w kolejną „awanturę militarystów USA”.
Wkrótce miało się jednak okazać, że ich hipokryzja nie mogła przetrwać zderzenia z uporczywością jednego polskiego najemnika.
Do najgłośniejszych akcji Gan–Ganowicza w Jemenie zalicza się bombardowanie w Sanie domu partyjnego, budynku rządowego, posterunku milicji i koszar, wszystko podczas jednej tylko akcji. A zbiegło się to w czasie z pojedynkiem, jaki porucznik Gan–Ganowicz stoczył wtedy z sowieckim pilotem. Już po mistrzowskim manewrowaniu myśliwca był pewny, że ma do czynienia z Rosjaninem. Po zestrzeleniu MIG-a okazało się, że jego pilotem był oficer Armii Czerwonej.
Jakiż wydawał się niegroźny teraz, gdy leżał z wyrwanym skrzydłem i zmiażdżonym podbrzuszem! W kabinie trup w lotniczym kombinezonie. Smużka krwi z ust i dziwnie nienaturalnie zwieszoną głową. Wytrzeszczone niebieskie oczy. Obok przyrządów nawigacyjnych mapnik, a w nim mapy i dokumenty. Z ostatnich wynikało, że nieboszczyk był nie byle kim; upolowaliśmy pułkownika Kozłowa, samego szefa sowieckiej misji doradczej przy „ludowej” republice. Lista podległych mu pilotów: trzydzieści sześć nazwisk. Z innych dokumentów odczytać można było rozmiar sowieckiej interwencji.Dokumenty te zostały natychmiast dostarczone do Arabii Saudyjskiej, której przedstawiciel udowodnił w ONZ, że po stronie „demokratycznych rebeliantów” nie walczą żadni Jemeńczycy, ale przede wszystkim sowieccy wojskowi.
W ten sposób, aczkolwiek pośrednio, jeden zaciekły polski najemnik uciął łeb całej, latami planowanej i jak dotąd nieźle prowadzonej politycznej operacji Moskwy na międzynarodowym szczeblu.
A Gan-Ganowicz nadal walczył i nadal szkolił Jemeńczyków w walce z komunistyczną zarazą, zaś ZSRS tracił wpływy w Jemenie. Jak podkreślił sam porucznik:
– I ta wojna skończyła się w sposób dla Czerwonego nieprzychylny. Sowieci nigdy się w Hodeinie nie utrzymali i musieli się stamtąd wynieść. To jest dla mnie, członka narodu, który we wszystkich wojnach przegrywał, w ten czy inny sposób, pewien sukces.
I mówiąc to miał jak największy powód do dumy i zadowolenia z siebie nie tylko jako żołnierz, ale chyba przede wszystkim jako przedstawiciel ponownie podbitego przez sowiecką Rosję narodu polskiego. Był przecież pierwszym Polakiem od 1920 roku, który podczas wojny i w otwartej walce nie tylko pokonał, ale i wygonił sowieckich najeźdźców w mundurach Armii Czerwonej!
W mało znanym kraju, w wojnie o której mało kto słyszał, po raz pierwszy od wielu lat - znów dane było Polakowi stanąć z bronią w ręku przeciwko Armii Czerwonej. I los chciał, że ja właśnie byłem tym Polakiem.
Chwila oddechu…
Na tym wielkim sukcesie zakończyła się droga bojowa polskiego najemnika, który przez ćwierć wieku prowadził prywatną wojnę ze zbrodniczą ideologią spod znaku komunistycznego Związku Sowieckiego. Po powrocie z Jemenu nigdy więcej nie został najemnikiem, chociaż do historii przeszły także próby zwerbowania go przez... przedstawicieli komunistycznych „rebeliantów” kubańskich, próbujących nakłonić Gan–Ganowicza do przyłączenia się do nich opisami bogactw, w jakie miał opływać inny ich najemnik, Ernesto Guevara (bardziej znany jako „Che”).
– Po rozwodzie musiałem się zająć dorastającą córką i ze względów rodzinnych wyszedłem z obiegu najemniczego. Moi koledzy walczyli dalej, zazdrościłem im strasznie. Mimo że niektórzy stracili życie [...] O najemnikach myśli się, bo nazwa na to wskazuje, że chodzi o pieniądze. Pieniądze nie były duże. Myślę, że w zawodzie, gdzie się naraża życie codziennie, stawki nie były wysokie. Więc cóż tych ludzi pchało? Cóż tych ludzi pchało do narażania życia za marne pieniądze? Przyczyny były różne, polityczne głównie. Większość moich współtowarzyszy broni miała motywacje antykomunistyczne [...] Motyw pieniędzy nie wchodził prawie w rolę, w grę.
Podczas, gdy ogromna większość najemników nie dożywała nawet wieku średniego, pan Rafał miał pod tym względem szczęście. Przeżył być może tylko dlatego, że musiał się wycofać z gry, ale jednak przeżył. We Francji długo nie mógł sobie na powrót znaleźć miejsca, a praca jako zwykły technik w fabryce prawdopodobnie musiała być dla niego katorgą.
Nowy sposób walki
A jednak w latach osiemdziesiątych XX wieku, po samotnym odchowaniu córki, jako stateczny starszy pan ponownie włączył się w walkę z komunizmem. Po powstaniu i stłamszeniu „Solidarności” w komunistycznej Polsce, Rafał Gan–Ganowicz podjął kontynuację swej prywatnej wojny przy użyciu innej broni – mediów. Został korespondentem sekcji polskiej w finansowanej przez USA rozgłośni Radia Wolna Europa w Monachium.
Klik w obrazek aby obejrzeć cały film |
Został także zagranicznym przedstawicielem „Solidarności Walczącej”, współorganizował demonstracje w obronie więzionych działaczy antykomunistycznych, działał także w organizacjach kombatanckich Wojska Polskiego i AK. Równocześnie, jako Gan–Ganowicz, w nadal okupowanej przez komunistów Polsce stał się wielkim bohaterem dla niektórych z Rodaków po tym, jak jego wspomnienia jako najemnika p.t. „Kondotierzy” zostały opublikowane w tzw. drugim obiegu przez podziemną Niezależną Agencję Wydawniczą Solidarności Walczącej. Piszący niniejsze słowa dobrze pamięta pewien zimowy wieczór i noc bodajże 1987 roku, podczas której z wypiekami na twarzy, jednym tchem pochłonął marnej jakości nielegalną kopię kopii z kopii kserokopii jego książki, gdyż następnego dnia trzeba było oddać te ogromnie już wymęczone przez setki poprzednich czytelników kartki – bo w kolejce do ich przeczytania czekały następne szeregi Polaków. Gdy w w następnej dekadzie w końcu spotkałem go osobiście i nie omieszkałem opowiedzieć mu o tym, jak chyba połowa mojej szkoły zaczytywała się jego słowami krążącymi w podziemnym obiegu – tylko wzruszył ramionami, ale uśmiechnął się szeroko i opowiedział mi, jak tuż przed Powstaniem Warszawskim z kolegą też czytali i rozprowadzali podziemną „bibułę”…
Zarządzeniem Prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego z 11 listopada 1989 r., Rafał Gan–Ganowicz został powołany na członka Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej z terenu Francji w trwającej wówczas, ostatniej VIII kadencji (1989-1991). Po tzw. „końcu PRL-u” por. Gan–Ganowicz nie ufał temu, co działo się w kraju przebieranym z „socjalistycznego” PRL-u na „demokratyczną” III Rzeczpospolitą. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że komuniści nigdy dobrowolnie nie oddaliby władzy, a cały ten bal przebierańców z komunistami przemieniającymi się w „demokratów” był jedynie pozorną zmianą, mającą skrywać zmiany rzeczywiste: udając biznesmenów i polityków Czerwoni i ich potomstwo zaczęli rozkradać Polskę jeszcze bardziej, niż to miało miejsce podczas ich wcześniej nieskrywanej okupacji komunistycznej spod znaku PRL-u. Ale to całkiem osobna historia.
– W „Wolnej Europie” pracowałem szczerze i chętnie – opowiadał. – Atmosfera się zaczęła psuć w okolicach funkcjonowania „Okrągłego Stołu”. Moje opcje polityczne przestały się podobać opcji RWE. Tak, że mimo że mi płacili regularnie pensję miesięczną, moja obecność na antenie stawała się coraz rzadsza, a w ostatnim czasie płacili za to, żebym nic nie mówił.
Po „Okrągłym Stole” sprawa „Solidarności” na Zachodzie zeszła na dalszy plan, a już wkrótce przysłoniło ją rozwalenie muru berlińskiego i zjednoczenie Niemiec, którzy dzięki ogromnemu nagłośnieniu w mediach chyba już na zawsze stali się wtedy dla światowej opinii publicznej tymi, którzy „rozwaleniem muru obalili komunę”. Tamte lata była jednak dla będącego już na emeryturze Rafała okresem wzmożonej aktywności. Zaprzyjaźnił się wówczas m.in. z Ewą Kubasiewicz-Houee, słynną więźniarka komunizmu. Gan–Ganowicz uaktywnił się także w Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów i Ich Rodzin w Paryżu, do którego zapisał się jeszcze w latach 50. z uwagi na ojca AK–owca. Został nawet sekretarzem generalnym stowarzyszenia na całą Francję.
„Wolna” Polska
Pomimo aktywności, palący przez całe życie po kilka paczek papierosów dziennie Rafał Gan–Ganowicz zapadł wtedy trochę na zdrowiu. Wkrótce okazało się, że zżera go nieuleczalny rak płuc. Wiedział już, że nie pozostało mu wiele czasu.
Dożył do kiepskiej emerytury. Bardzo kiepskiej. Pamiętam, jak zjechaliśmy do niego do Bretanii, gdzie przeniósł się niedawno z Wandei. Rafał dzierżawił od emerytowanego rzeźnika (nazywał się Emile Tardivel, też już nie żyje) kawałek ogrodu z dużą przyczepą campingowej. Mieszkał w niej ze swoimi czworonożnymi przyjaciółmi: owczarkiem, labradorem, syjamczykiem i persem. Żył bardzo skromnie, trochę się tego wstydził. On, co kiedyś nie dbał o nic, liczyć się musiał z każdym groszem.W lutym 1997 roku zdecydował się powrócić do Polski na stałe i początkowo zamieszkał w Warszawie, ale szybko przeprowadził się do Lublina, gdzie po prostu było dla niego taniej.
Był trochę zgorzkniały, rozczarowany. Również i dlatego, że tak bardzo czekał na Polskę. Swoją wymarzoną, wolną. A ta Polska obróciła się do niego plecami. Dawni opozycjoniści, dzisiejsi politycy, łasili się do niego, gdy na emigracji potrzebowali pomocy. Obiecywali złote góry, a gdy tylko znaleźli się u władzy, zapomnieli o obiecankach.
- Szeremietiew zaklinał się, że jak tylko pójdzie do ministerstwa obrony – opowiadał nam Rafał – będzie mnie błagał, żebym został jego doradcą. Mówił, że odradzająca się polska wojskowość będzie potrzebowała takich niezależnych fachowców. Ostatecznie, alianci szkolili mnie nie tylko na komandosa, ale i na łącznika, speca od logistyki... Poszedł Szeremietiew w ministry, zaprosił na spotkanie i podarował... szabelkę.
Pocieszaliśmy go, że nowa Polska – tj. jej, pożal się, Boże, klasa polityczna – odtrąciła wielu patriotów, nie tylko emigracyjnych. Zżymał się na takie słowa, jak później zżymał się na to, co w Polsce sam zobaczył...
Jeszcze we Francji, przed przeprowadzką, odżył trochę na jakiś czas, gdy po raz pierwszy dotarła do niego ekipa telewizyjna reżysera Piotra Zarębskiego, pragnącego zrobić film o jego historii. Okazało się jednak, że Czerwony, z którym Gan–Ganowicz walczył całe życie, nie spał i bacznie doglądał swego „demokratycznego” folwarku. Komunistyczni „demokraci” nadal władali telewizją i chociaż scenariusz filmu uzyskał wcześniej akceptację Pierwszego Programu TVP, na kolaudacji w styczniu 1997 r. przepadł pod pretekstem „pochwały przemocy”. Dopiero dzięki akcji medialnej dziennika „Życie” (m.in. artykuł Andrzeja Rafała Potockiego „Kto się boi Rafała Gan-Ganowicza?”) oraz interpelacji poselskiej ze strony 62 patriotycznych posłów, TVP ostatecznie uległa i film został pokazany w czasie wysokiej oglądalności, po czym był jeszcze wielokrotnie prezentowany na pokazach w największych miastach Polski.
Wbrew wielu próbom komunistycznych sługusów Rafał Gan–Ganowicz stał się od tej chwili znany w całej Polsce; został bohaterem już nie tylko w polskich środowiskach antykomunistycznych, ale dla wszystkich Polaków.
Nigdy niepokonany przez Czerwonego, przegrał dopiero w walce z równie podstępnym wrogiem ludzkości: rakiem. 22 listopada 2002 roku pan Gan–Ganowicz zmarł w Lublinie i został pochowany na cmentarzu na Kalinowszczyźnie.
Odszedł przekonany jednak mocno, że karta w tej nierównej grze zaczyna się odwracać. Parę lat później, jadąc pociągiem z Warszawy do Krakowa, przypominałem sobie nasze pierwsze spotkanie. Początek prawie ćwierć wieku trwającej przyjaźni. Nocnych rozmów. Spotkań w Ameryce i Francji. Kim był człowiek, który od samego początku wiedział, jak potężnym zagrożeniem dla jednostki jest ideologia przez lata eksploatowana przez zaślepionych nią wyznawców? Był niewielkiego wzrostu. Poruszał się sprawnie, prawie po kociemu. Czuło się w jego obecności potężny zasób energii. Był namiętnym palaczem. Lubił whisky i wino. Wystarczyło zamienić z nim kilka zdań, aby wiedzieć, że ma się do czynienia z kimś bezpośrednim i bezpretensjonalnym. Przekonać o tym mogli się ci, którzy obejrzeli spotkanie Gan-Ganowicza z reprezentującą medialny teatr Moniką Olejnik. Film warto odszukać w archiwach TVP, bo dopiero tam można zobaczyć, jak wygląda wolność w konfrontacji z tresurą, której nie przykryje żadna szminka.Pięć lat później, 15 czerwca 2007 r., pomimo sprzeciwu ze strony ówczesnego Ministra Obrony Narodowej w rządzie PiS-u (tak, tak!), osobnika nie wartego nawet wzmianki (może poza zadziwiającym faktem, że nadal używa swego zdrobniałego, dziecięcego imionka „Radek”), pan por. Rafał Gan–Ganowicz został jednak pośmiertnie odznaczony Orderem Odrodzenia Polski Polonia Restituta przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
© DeS, J. Indelak, i inni
pierwotnie opublikowano 22 listopada 2012 r.
Materiał poszerzony i uaktualniony w maju 2018 r.
specjalnie dla: Ilustrowany Tygodnik Polski ☞ tiny.cc/itp2
pierwotnie opublikowano 22 listopada 2012 r.
Materiał poszerzony i uaktualniony w maju 2018 r.
specjalnie dla: Ilustrowany Tygodnik Polski ☞ tiny.cc/itp2
Wolne do kopiowania na tej samej licencji: CC-BY-NC
(Creative Commons Licence - By Attribution, No Commercial Use - polskie tłumaczenie tutaj)
(Creative Commons Licence - By Attribution, No Commercial Use - polskie tłumaczenie tutaj)
P.S.
Podczas rozmowy Jacek Indelak zapytał:
– Jak to jest zabić człowieka?
– Nie wiem – odpowiedział Rafał Gan–Ganowicz.
– Jak to? – zdziwił się Indelak.
– Ja zabijałem tylko wrogów – odparł Gan–Ganowicz.
I takie dokładnie były słowa pana porucznika. Obecnie jednak, jak uważam, jest już pewnie za późno na wszelkie próby prostowania błędnych cytatów jego wypowiedzi, gdyż w międzyczasie zaczęła ona żyć swym własnym życiem i urosła już do rangi międzynarodowego memu, a w internetach od lat krążą nawet angielskojęzyczne mutacje tej rozmowy, jak np. załączona obok…
„Mao Zedong powiedział, że milion ukłuć szpilką może i słonia powalić. Ja sobie wziąłem to do serca i spędziłem życie na kłuciu moją prywatną szpileczką sowieckiego słonia. Ten słoń sczezł, smród z tego trupa roznosi się po wielu krajach europejskich. Ludzie strzeżcie się trupiego jadu.”
Rafał Gan–Ganowicz, 1996
Cytaty, wypowiedzi i fragmenty ze źródeł:
Rafał Gan-Ganowicz – „Kondotierzy”, wyd. PFK, Londyn 1989, ISBN 0850652014
„Pistolet do wynajęcia, czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza”, TVP 1997, reż. Piotr Zarębski
Jacek Indelak – „Prywatna wojna Rafała Gan–Ganowicza”, „Gazeta” wydanie świąteczne, grudzień 2006
autor nieznany – „Wielkie pranie i dzika gęś”, „Rzeczpospolita”, 4 lipca 2008
Henryk Skwarczyński – „Wspomnienie o śp. Rafale Gan - Ganowiczu”, „wPolityce”, 1 grudnia 2012
i inni
Ilustracje:
czołówka z filmu „Pistolet do wynajęcia czyli Prywatna wojna Rafała Gan–Ganowicza” © TVP
wszystkie pozostałe
MATERIAŁ PRZYWRÓCONY Z KOPII ZAPASOWYCH, Z TEGO POWODU ORYGINALNY FORMAT ARTYKUŁU MOŻE NIE PASOWAĆ DO FORMATU OBECNEGO BLOGU. NIEKTÓRE ILUSTRACJE MOGĄ BYĆ OBECNIE NIEDOSTĘPNE, A LINKI MOGĄ BYĆ NIEAKTUALNE.
Bardzo smutna historia. Jak zwykle w naszej historii , prawdziwi Patrioci pozostają wręcz zakopani pokładami gnoju w postaci pseudo-bohaterów typu Wałęsa :-(
OdpowiedzUsuń