Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Gry i zabawy przedwyborcze. Pieriedyszka dobiega kresu. Sielskie i atrakcyjne oblicze Antypodów

Gry i zabawy przedwyborcze


        Nasz nieszczęśliwy kraj powoli wchodzi w rok wyborczy i to w dodatku podwójny, ponieważ w maju będą się odbywały wybory do Parlamentu Europejskiego, który jest najbardziej luksusowym domem starców w Europie, a jesienią – do Sejmu i Senatu tubylczego. Ten cały Parlament Europejski, jako jedyny z organów Unii Europejskiej ma legitymację demokratyczną, bo pochodzi z powszechnego głosowania – ale właśnie dlatego realnej władzy nie ma. Bardzo możliwe, że z powodu, o którym przed laty wspominał mi Guy Sorman mówiąc, że Unia Europejska jest sposobem narzucenia narodom europejskim na poziomie ponadnarodowym rozwiązań, które z pewnością zostałyby odrzucone na poziomach narodowych. Wydaje się, że jest to opinia bardzo trafna – i właśnie dlatego Parlament Europejski został pozbawiony realnej władzy.
Toteż dla wielu jest to rodzaj politycznej emerytury, bardzo zresztą sowitej, że daj Boże każdemu – ale realną władzę dysponują organy rekrutowane na zasadzie kooptacji. Widać, że UE, która stręczy demokrację europejskim narodom, sama u siebie demokrację stosuje nader oszczędnie, czemu trudno się dziwić, bo już tam wiedzą, co jest dobre, a co stanowi tak zwane makagigi.

        Wybory do Sejmu i Senatu tubylczego wydają się zatem ważniejsze od wyborów do Parlamentu Europejskiego – ale wcale tak nie musi być. Sęk w tym, że tubylczy parlament tylko swoimi słowami przyjmuje dyrektywy Komisji Europejskiej, która zasypuje nimi państwa członkowskie w ilości niekiedy więcej, niż jedna dziennie. Toteż jeden z komentatorów, pół żartem, ale pół serio, postulował, by zamiast Sejmu i Senatu, w których zasiada aż 560 parlamentarzystów, ustanowić jednego tłumacza. Nikt nie zauważyłby różnicy, a byłoby znacznie taniej i nie trzeba by statystować w walkach kogutów. Wydaje mi się jednak, że ten projekt jest zbyt daleko idący, bo jeden tłumacz nie poradziłby sobie z terminowym tłumaczeniem brukselskiej makulatury, więc dla higieny psychicznej trzeba by zatrudnić przynajmniej 10-osobową ekipę. Ot na przykład Naczelnik Państwa w ramach przedwyborczego usypiania opinii publicznej powiedział, że mimo dyrektywy Parlamentu Europejskiego tzw. Acta2, która pod pretekstem ochrony praw autorskich nakłada na internet kaganiec, w Polsce wolność nie zostanie naruszona, bo „mamy dwa lata” na „implementację” tej dyrektywy w naszym nieszczęśliwym kraju. Za dwa lata będzie już po tegorocznych wyborach, więc co to szkodzi Naczelnikowi Państwa złożyć taką optymistyczna obietnicę? To nic nie szkodzi, przeciwnie – może nawet pomóc – ale z drugiej strony trudno nie zauważyć, że po tych dwóch latach wspomnianą dyrektywę będziemy musieli jednak „implementować”, czyli nałożyć kaganiec na polskich internautów. Nie wiadomo zresztą, czy stojące na czele Komisji Europejskiej niemiecki owczarki pozwolą czekać na nałożenie tego kagańca aż dwa lata i nie każą nałożyć go zaraz po wyborach. Podobnie nie wiadomo, czy pan Mike Pompeo, sekretarz Stanu USA, będzie czekał, aż my się tu wykokosimy z tymi całymi wyborami żeby przeforsować „kompleksowe ustawodawstwo”, które bezzasadnym roszczeniom żydowskim ma nadać pozory legalności. Pewne światło na tę kwestię rzuciła niedawno szczera ambasadoressa USA w Warszawie, pani Żorżeta Mosbacher mówiąc, że pan Pompeo wyraził się tak jasno, że „jaśniej już nie można”.Jest to sytuacja bardzo podobna do tej z XVIII wieku, kiedy to po fałszywym aliansie Polski z Prusami („Zwiódł król pruski marszałków, marszałkowie posłów, a carowa rosyjska – targowickich osłów” – głosił ówczesny epigramat) ambasador króla pruskiego w Warszawie Girolamo Lucchesini pisał w raporcie do Fryderyka Wilhelma II: „Teraz, kiedy już mam w ręku tych ludzi i kiedy przyszłość Polski jedynie od naszych kombinacji zawisła, kraj ten może posłużyć WKMości za teatr wojny i zasłonę od wschodu da Szląska, albo też będzie w ręku WKMości przedmiotem targu przy układach pokojowych. Cała sztuka z naszej strony jest w tem, aby ci ludzie niczego się nie domyślili i aby nie mogli przewidzieć, do jakich ustępstw będą zmuszeni w chwili, gdy WKMość za swe zasługi zażąda od nich wdzięczności.” Toteż zarówno obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, podobnie zresztą, jak obóz zdrady i zaprzaństwa, ręka w rękę pracują nad utrzymaniem w tajemnicy przed opinią publiczną największego zagrożenia, jakie zawisło nad narodem polskim od 1939 roku.

        Ale nawet najbardziej ponura sytuacja zawiera w sobie potencjalne elementy komiczne. Oto Polska od wielu lat wobec Ukrainy postępuje w ten sposób, że żyruje w ciemno wszystko, co tam sobie w Kijowie wymyślą. Prawdopodobnie jak kazał nam Nasz Najważniejszy Sojusznik, który też żąda od nas rozmaitych „wdzięczności”. Takie postępowanie warszawskich rządów nie zasługuje nawet na nazwanie go polityką, bo polityka powinna mieć jakiś cel, a tu niepodobna się go dopatrzyć. Ale na Ukrainie, która tak naprawdę stanowi dyrektoriat tamtejszych, w większości żydowskich oligarchów, z prezydentem, jako swego rodzaju notariuszem kompromisu między nimi, też bawią się w demokrację. Oto w niedzielę 31 marca odbędzie się tam pierwsza tura wyborów prezydenckich, do których staje obecny prezydent Piotr Poroszenko, piękna Julia Tymoszenko, która niestety nie została poślubiona przez Jarosława Kaczyńskiego i wskutek tego okazja założenia dynastii przeszła nam koło nosa oraz komik Włodzimierz Zełenski (czy przypadkiem nie „Żeleński”?). Otóż element komiczny tej sytuacji nie na tym nawet polega, że prezydentem Ukrainy może zostać komik, bo precedensy już były, m.in. w Polsce, gdzie prezydentem nastręczonym zresztą przez Jarosława Kaczyńskiego został Kukuniek, czyli Lech Wałęsa, co to snuje opowieści o przekrojeniu Ziemi na pół przez kosmitów z obcych galaktyk – tylko na tym, że ten Zełenski, nota bene lider sondaży, prezentuje postawę prorosyjską, podczas gdy Piotr Poroszenko – antyrosyjską, a piękna Julia – taką, jaką akurat trzeba. Gdyby tedy do drugiej tury przeszedł Włodzimierz Zełenski, a już gdyby te wybory wygrał, to nasi statyści i propagandziści, co to co tydzień demaskują kolejnego, albo nawet tego samego ruskiego agenta, mieliby potężny dysonans poznawczy. Z jednej strony bowiem musieliby nadal żyrować w ciemno wszystko, co tam wymyślą w Kijowie, dopóki oczywiście rozkaz nie zostanie odwołany, ale z drugiej strony jakże tu żyrować jakieś przymilanki Kijowa do Moskwy? Gdyby jeszcze u steru znalazł się jakiś lider obozu zdrady i zaprzaństwa, to pół biedy, ale jak to żyrowanie w tych okolicznościach miałby wytłumaczyć swoim wyznawcom Naczelnik Państwa? Uciekając się do analogii z odwołaniem nowelizacji ustawy o IPN wyobrażam sobie, że rządowa telewizja przedstawiłaby to jako kolejny sukces, że oto polska polityka zagraniczna wreszcie wstała z kolan i odzyskała niezależność, bo – wprawdzie za pośrednictwem ukraińskiego prezydenta – też puszcza oko do zimnego ruskiego czekisty Putina.


Sielskie i atrakcyjne oblicze Antypodów


        Zdecydowana większość spośród 25 milionów Australijczyków mieszka w miastach, które w zdecydowanej większości leżą na wybrzeżu – albo Oceanu Spokojnego, jak Sydney, Gold Coast, czy Brisbane, albo nad Oceanem Południowym, jak Melbourne, czy Adelajda, albo wreszcie – nad Oceanem Indyjskim – jak Perth, które jest chyba najbardziej oddalonym miastem na świecie. Najbliższe duże miasto, czyli Adelajda, leży w odległości prawie 3 tys. kilometrów od Perth. To tak, jakby między Warszawą, a – dajmy na to – Madrytem, nie było ani jednego większego miasta. W ogóle odległości w Australii są duże i np. z Sydney do Perth leci się odrzutowcem około 7 godzin, czyli mniej więcej tyle, ile z Londynu do Nowego Jorku. Toteż jeśli dystans jest mniejszy, niż 500 kilometrów, to na stosunki australijskie jest „blisko”. Przed pięciu laty poznałem polskiego lekarza pracującego w Sydney, który codziennie dojeżdża do pracy 200 km i to nie dlatego, że musi, tylko dlatego, że chce. Codziennie zatem robi 400 km i najwyraźniej go to nie męczy. O ile jednak wielkie miasta są na ogół do siebie podobne, chociaż stare części Sydney i Melbourne mają swój urok, chociaż są jakby miniaturą nowojorskiego Greenpoint, będącym, jak wiadomo, polską dzielnicą tego miasta, to już miasteczka leżące z dala od wybrzeża są sielskie, żeby nie powiedzieć – senne. Jakże jednak ma być inaczej, skoro mają mniej więcej około 1000 mieszkańców – jak się okazuje, przeważnie rentierów, a pozostałą część stanowią okoliczni farmerzy – bo w głębi lądu są farmy, gdzie w całkowitej, albo prawie całkowitej swobodzie żyją stada owiec i krów. Opowiadano mi, że w odróżnieniu od farm na wybrzeżu, farmy w interiorze mają wielkość polskich powiatów, niekiedy nawet kilku. Ci farmerzy na co dzień nie odróżniają się od innych; chętnie chodzą w klapkach i T-shirtach, chętnie popijają piwo – i dopiero gdy wybiorą się do Europy, zaczyna się zabawa. Na przykład w paryskim hotelu Ritz specjalnie przechowywano nuty kołysanki, którą specjalnie wynajęty muzyk grywał do snu takiemu owczarskiemu magnatowi – bo w Paryżu nie liczy się, a w każdym razie – za moich czasów nie liczył się w towarzystwie nikt, kto nie miał jakiegoś dziwactwa. Na przykład pani Helena Martini, właścicielka paryskiego imperium rozrywkowego i z tego tytułu nazywaną „Cesarzową Nocy”, albo „Sprzedawczynią Marzeń” - miała takie dziwactwo, że nie miała samochodu, toteż nocami objeżdżała swoje imperium trzema taksówkami. W dwóch byli ochroniarze, rekrutowani, jak przypuszczam, spośród paryskich apaszów, a w środkowej – pani Martini. Okrętem flagowym jej imperium było słynne „Folies Bergere”, ale należał do niego również „Rasputin”, w którym byłem pikolakiem, podczas gdy panie: Helena Majdaniec i Irena Jarocka śpiewały w tamtejszym kabarecie. Któregoś razu poznałem tam rosyjskiego poetę Eugeniusza Jewtuszenkę – bo pani Martini, z racji owego „Rasputina”, poczuwała się do opieki nad bawiącymi w Paryżu Rosjanami. Otóż Jewtuszenko był któregoś wieczoru przez „Cesarzową Nocy” w „Rasputinie” podejmowany, a że nie wylewał za kołnierz, to gdzieś koło północy zaczął bratać się ze wszystkimi dookoła, również ze mną, który ten stolik akurat obsługiwał ze względu na znajomość rosyjskiego. Podaję to do wiadomości, żeby podejrzenia, jakobym był ruskim agentem, były trochę lepiej uzasadnione, niż dotychczas.

        Ale dość tych paryskich sentymentów, bo przecież mam pisać o Australii, a konkretnie – o jej sielskim obliczu. Po raz pierwszy ujrzałem to oblicze nawet nie w Australii, tylko na Nowej Zelandii, gdzie pewnego dnia pojechaliśmy do kontemplacyjnego klasztorku. Jest tam kościółek o portalu ozdobionym groźnymi maorysowskimi motywami – ale w środku, jak to w katolickich kościołach – pełno przyjaźni z zaświatów. Zanim jednak tam weszliśmy, na spotkanie wyszła nam malutka, starsza już siostra, która wprost przykazała nam najpierw napić się kawy, zaprowadziła do kuchni, pokazała co i gdzie, a na moje pytanie, skąd jest, odpowiedziała, że z Libanu, po czym się ulotniła. Z tej kuchni wyszliśmy na taras, z którego rozciągał się zapierający dech w piersi widok na jezioro otoczone porośniętymi lasem górami. W takim miejscu rzeczywiście – nic tylko kontemplować, zwłaszcza, że – jak zauważył Ludwik Hieronim Morstin – Bóg objawia się również, a może nawet przede wszystkim, przez piękno.

Sielskie enklawy


        Podobna jest Marian Valley, leżąca około 40 minut drogi od Gold Coast. Tam z kolei jest klasztorek Ojców Paulinów, który z baraczku stopniowo rozrósł się do obecnej postaci, to znaczy – budyneczku klasztornego, kościoła, drogi krzyżowej o rzeźbionych stacjach. Koło każdej stacji umieszczone zostały tabliczki sponsorów – no i tu historia nas dogoniła. Przy jednej bowiem pewna Polka umieściła tabliczkę ku pamięci jej brata Władysława, rozstrzelanego w 1943 roku przez Gestapo. Akurat izraelski premier Netanjahu i jego minister spraw zagranicznych Izrael Kac, oskarżyli Polaków o kolaborację z „nazistami” i wysysanie antysemityzmu z mlekiem matki. Może szkoda, że to nieprawda, bo w przeciwnym razie i ten Władysław pewnie zostałby rozstrzelany w ramach „kolaboracji” - no bo jakże inaczej? Ale na drodze krzyżowej się nie kończy, bo do sanktuarium przybywają, niekiedy z daleka, wyprawy ludzi pobożnych, dla których przygotowane są domki gościnne. Wszystkie budynki są na palach, po pierwsze – żeby zapewnić lepszą wentylację, co w podzwrotnikowym klimacie ma swoje zalety, a po drugie – ze względu na zdarzające się od czasu do czasu ulewne deszcze, kiedy strumienie wody szorują po terenie. Oprócz tego są tu kapliczki poustawiane ku czci Matki Boskiej, ale i różnych świętych, przez rozmaite narodowości. Jest kapliczka węgierska, stylizowana na chatę na puszcie, jest indyjska, w której Matka Boska ma charakterystyczną urodę, podobnie jak w kapliczce Sri Lanki. Jest kapliczka afrykańska, koreańska i wietnamska, a najdalej, już w gąszczu deszczowego lasu, stoi kapliczka australijska, w postaci posągu Marki Boskiej Gwiazdy Południa. Osobliwością jej jest to, że posąg ustawiony jest w szczelinie potężnego fikusa. U nas rośnie on w doniczkach, ale tam przybiera postać potężnego drzewa, które w dodatku ma tę skłonność, że dusi drzewa pobliskie, oplatając je swoimi gałęziami i konarami. W tym straszliwym uścisku drzewo obumiera i w objęciach tego fikusa widać wystający uschły kikut pnia drzewa uduszonego. „Kędy spojrzeć - wojna” - napisała Maria Pawlikowska- Jasnorzewska – toteż i my powracamy do rzeczywistości.

        Przeorem tego klasztorku jest ksiądz Wiesław, po zakonnemu – Albert, a oprócz niego jest tam jeszcze czterech ojców i jeden brat. Jednym z nich jest Australijczyk, duży i wesoły mężczyzna, patriota Nowej Południowej Walii, a zwłaszcza – Sydney, które jest najpiękniejszym miastem na świecie. Diakon Zachariasz – bo święcenia kapłańskie będzie miał dopiero w maju w Penrose Park, gdzie też są Paulini i gdzie niedawno odbył się Bieg Pamięci Żołnierzy Wyklętych, zorganizowany przez Stowarzyszenie „Nasza Polonia” w Sydney. Nie wiem, czy tej inicjatywy nie „potępi” pan Gancarz, postawiony na fasadzie Instytutu Spraw Polskich, pracującego nad doprowadzeniem do doskonałości stosunków polsko-żydowskich – bo to chyba właśnie jemu, a być może jakimś jeszcze innym ormowcom, zawdzięczam wszystkie moje graniczne przygody i szkalujące publikacje w australijskich gazetach. Mimo że intencje miał z pewnością inne, wdzięczny jestem mu za reklamę, bo tylu publikacji nie było nawet na temat Adama Michnika, a wiadomo, że w środowisku dziennikarskim dobrze, czy źle – byle z nazwiskiem. Wróćmy jednak do klasztoru, w którym również ojciec Zachariasz dość dobrze mówi po polsku, jako że przez rok studiował w Krakowie, a przez kilka następnych lat – w Rzymie – ale najbardziej podoba mu się Sydney. Po polsku – co prawda tylko kilka słów – mówi też brat Bruno, który jest Papuasem, pochodzącym z jednej z wysp na Morzu Bismarcka. Był on w Częstochowie, to znaczy – na Jasnej Górze i nawet bardzo mu się tam podobało, ale od drugiego dnia pobytu nie wychodził już z klauzury, bo wszyscy pielgrzymi, jeden przez drugiego, chcieli się z nim fotografować.

        W rejonie sanktuarium panuje cisza, z wyjątkiem godzin porannych, kiedy to swój koncert dają kukubary, oficjalnie zwane kukaburami. To ptaki wielkości gawrona, ale podobne do zimorodka, a zresztą należące do tej samej rodziny, co i on. Kukubara, czy też kukabura, wydaje odgłos przypominający głośny, szyderczy śmiech, a kiedy zbierze się ich kilka, to mogą rozbudzić nawet umarłego. Ale kangurom, które rankiem wychodzą z ukrycia, by się trochę pożywić soczystą trawą – bo w odróżnieniu od Penrose Park, gdzie eukaliptusy rosną na niemal gołej ziemi, w Marian Valley jest zielono – wcale to nie przeszkadza. Kukubarom nie przeszkadzają też odgłosy dalekich strzałów z pobliskiej bazy wojskowej, gdzie australijscy komandosi szkolą się do walk w dżungli i w ogóle – w warunkach, gdzie trzeba walczyć nawet o przetrwanie.

        Ale nie tylko żołnierze walczą o przetrwanie. Walczy o nie również pan Janusz spod Brisbane. Skończył był on przed laty salezjańską szkołę zawodową w Oświęcimiu i jest stolarzem. Narzeka jednak na upadek rzemiosła, wykańczanego przez chińską i wietnamską konkurencję, a także koszty drewna. Na przykład dębowa deska calówka długości półtora metra kosztuje podobno 180 dolarów - bo dęby w Australii zostały dość dokładnie wytrzebione, a drewno eukaliptusa jest zbyt twarde, by nadawało się do stolarskiej obróbki. Pan Janusz pokazywał nam swoje wytwory, które – jak np. stojący zegar – stanowią prawdziwe dzieła sztuki. Obawiam się jednak, że wraz nim zakończy życie również jego warsztat, bo dwoje dzieci zostało wykształconymi na uniwersytetach fizykami; córka jest nawet uczonym doktorem, zaś trzeci syn zajmuje się rehabilitacją, a nie stolarstwem.

Oblicze rozrywkowe


        Ale Marian Valley leży niedaleko Gold Coast, które jest miejscowością wypoczynkową, podobną do Miami na Florydzie. Jest tam piękna i rozległa plaża, nad którą przebiega deptak, a po drugiej stronie ulicy piętrzą się wieżowce, to znaczy – hotele. Na deptaku, jak to na deptaku – są stragany, podobnie jak u nas w Świnoujściu – ale też są wygodne ławki, a nawet – leżaki, na których można się położyć i zażywać tamtejszego słońca, chłodząc się widokiem Oceanu Spokojnego, a jeśli ktoś ma ochotę – to i piwem, którego można napić się w licznych barach po drugiej stronie ulicy. Siedząc pewnego razu na ławce usłyszałem polską mowę i okazało się, że to krakowianie, którzy przyjechali tu z Melbourne, gdzie bawią z wizytą u rodziny.

        W Gold Coast nie spodziewałem się, że w ogóle ktokolwiek przyjdzie na spotkanie – a tymczasem zjawiło się około 40 osób i rozstaliśmy się dopiero po prawie czterech godzinach. Następnego dnia pojechaliśmy do Brisbane, gdzie było następne spotkanie z udziałem około 150 osób. Sytuacja była o tyle zabawna, że w tym samym czasie, podjudzone przez pana Gancarza australijskie gazety pisały, że australijska Polonia mnie „potępia”. Tymczasem ja żadnych oznak „potępienia” ze strony tutejszej Polonii nie zauważyłem, przeciwnie – nacechowane życzliwością zainteresowanie. Okazuje się, że pod pewnymi względami wszędzie jest tak samo, bo cóż innego mogłaby napisać taka, dajmy na to, „Gazeta Wyborcza”, gdyby wychodziła akurat w Australii? „Wszędzie mięsiste węszą nosy, w powietrzu kłębią się donosy” - i pewnie dlatego właśnie atmosfera bywa niekiedy ciężka – a nie od smogu, z którym bohatersko walczy pani Grażyna Wolszczak.

        Z Brisbane polecieliśmy 2 tysiące kilometrów na północ, do miasta Cairns, skąd już następnego dnia popłynęliśmy szybkim katamaranem na Wielką Rafę Koralową i już po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Rafa jest widoczna nawet z bliska, bo o ile woda w Pacyfiku jest niebieska, to nad rafą nabiera koloru seledynowego. Rafa bowiem nie stanowi jakiegoś zwartego bloku, tylko jest ciągiem seledynowych „jeziorek”, mniejszych, większych i olbrzymich – co widać dopiero z samolotu, którym wracaliśmy do Sydney, lecąc ponad godzinę nad oceanem. Na razie jednak pod kierunkiem uprzejmych członków załogi katamaranu, pozakładaliśmy na siebie kombinezony do pływania i maski z rurkami, umożliwiającymi oddychanie. Skoczyłem odważnie do wody, ale wkrótce zorientowałem się, że nawet przy tzw. spokojnym morzu, pacyficzna fala już nie dla mnie. Pływać, to ja mogę już tylko na basenie, więc przez resztę dnia tylko się przyglądałem, jak pływają i nurkują inni, w czym towarzyszył mi mówiący po francusku Amerykanin z San Jose w Kalifornii.

        Następnego dnia wybraliśmy się na przejazd przez las deszczowy wąskotorową kolejką, której XIX – wieczne wagony były podobne do tych, jakie można zobaczyć w westernach. Widoki niesamowite, bo nie tylko potężne drzewa deszczowego, tropikalnego lasu, ale i wodospady, przy których pociąg się zatrzymywał, żebyśmy się napatrzyli. Dojechaliśmy wreszcie do małej stacyjki, gdzie kiedyś można było podsłuchać rozmowę pasażera z zawiadowcą: „teraz, proszę pana, nie odchodzi już żaden pociąg, ale niech pan zostawi swój adres, to panu napiszemy, kiedy będzie następny.” Toteż drogę powrotną odbyliśmy kolejką linową, skąd mogliśmy ten las obserwować z góry i dopiero z tego miejsca można było ocenić wysokość tamtejszych drzew.

        Wszystko co dobre, szybko się kończy, toteż po powrocie do Sydney odbyłem jeszcze jedno spotkanie w Marayong z udziałem prawie 400 uczestników. Następnego wieczoru byliśmy już na lotnisku odlatując do Polski. Potwierdziło się, że na skutek donosu pana Gancarza trafiłem już na stałe do systemu, bo mój paszport funkcjonariusze straży granicznej odebrali, przez 40 minut telefonowali do jakichś ważniaków, aż wreszcie mi go oddali i już byłem wolny jak ptaszek, bo wiedziałem, że ani w Abu Dhabi, ani w Paryżu żadna niespodzianka na razie mnie nie spotka – chyba, że w Warszawie, gdzie walka z „mową nienawiści” zaostrza się, niczym walka klasowa w miarę postępów socjalizmu.


Pieriedyszka dobiega kresu


        Wygląda na to, że zapoczątkowany w roku 1989 30-letni okres pieriedyszki dobiega końca. I to nie tylko dlatego, że prezydent Donald Trump w imieniu Stanów Zjednoczonych uznał izraelską suwerenność nad Wzgórzami Golan. Jak wiadomo, Izrael zajął wzgórza należące do Syrii w następstwie wojny sześciodniowej w 1967 roku. Początkowo miały one status terytorium okupowanego, ale w roku 1981 Kneset podjął uchwałę o włączeniu Wzgórz Golan do terytorium państwowego Izraela. Decyzji tej nie uznała Rada Bezpieczeństwa ONZ i tak było aż do niedawna. Prezydent Trump, zaraz po ogłoszeniu przez specjalnego prokuratora, zajmującego się wyjaśnianiem, czy kandydat na prezydenta USA kombinował z rosyjskim prezydentem Putinem, jak by tu wygrać wybory, komunikatu, że żadnych takich kombinacji nie wykryto, wbrew stanowisku pozostałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ potwierdził tamtą decyzję Knesetu. Ciekawe, ze podobnie zachował się zimny rosyjskim czekista Putin w przypadku Krymu. Kiedy tylko Nasza Złota Pani oznajmiła, ze na Ukrainie żadnej interwencji wojskowej nie będzie, zajął Krym za jednym zamachem, a następnie, w rezultacie zorganizowanego tam referendum, przyłączył ten półwysep do terytorium państwowego Rosji. Izrael na Wzgórzach Golan żadnego referendum nie organizował, więc teraz trudno będzie Putinowi z powodu aneksji Krymu czynić gorzkie wyrzuty. Okazuje się, że Murzynów biją nie tylko w Rosji, ale i w Ameryce, że o Izraelu nawet nie wspomnę. Trudno powiedzieć, jak zareagują na to kraje arabskie, zwłaszcza, że podobno znaleziono już idealną jałówkę, którą będzie można spopielić w celu uzyskania mikstury oczyszczającej, po której zastosowaniu Żydzi będą mogli przystąpić do odbudowy Świątyni Jerozolimskiej. Sęk w tym, że na tym samym miejscu stoi meczet z Kopułą Na Skale, więc trzeba będzie wybrać – albo to, albo to. Muzułmanie podchodzą do swojej religii bardzo poważnie, podobnie zresztą, jak i Żydzi, toteż decyzja prezydenta Trumpa może doprowadzić do tak zwanych „nieprzewidzianych konsekwencji”.

        Podobnie i w Wenezueli. Miodem i mlekiem płynący kraj został doprowadzony do ruiny zaledwie w 20 lat, na skutek skierowania go na drogę socjalistycznych eksperymentów. Toteż panuje tam powszechne niezadowolenie, które objawia się w postaci desperackich buntów. Jednocześnie Stany Zjednoczone próbują doprowadzić tam do politycznego przesilenia gwoli osadzenia na stanowisku zajmowanym przez prezydente Maduro swojego „sukinsyna” (bo sukinsyny dzielą się na nasze, i jakieś takie nie nasze) Juana Guaido. Zatem w Wenezueli jest „sytuacja rewolucyjna”, o której wspominał Lenin, a skoro tak, to wszystko się tam zdarzyć może, jako że prezydenta Maduro raczej popiera tamtejsza armia, a poza tym – Rosja i Chiny, no i oczywiście – Kuba, podczas gdy Juana Guaido popierają Stany Zjednoczone i Unia Europejska. Jest to zatem wymarzone „przedpole”, o którym wspomina doktryna „elastycznego reagowania”. Jak wiadomo, za prezydenta Eisenhowera obowiązywała strategia „zmasowanego odwetu”, którą w uproszczeniu można streścić tak oto: walimy ze wszystkiego, co mamy; kto przeżyje, ten wygrał. Ale gdy Rosjanie rozbudowali swój arsenał jądrowy, stało się jasne, że nie przeżyje nikt. Tedy Robert McNamara w pierwszej połowie lat 60-tych wykoncypował doktrynę „elastycznego reagowania”, według której wprawdzie haratamy się, ale tylko na przedpolach, oszczędzając terytoria własne i przeciwnika. Toteż co to komu szkodzi, by Wenezuela została takim „przedpolem”, podobnie jak w swoim czasie Korea, czy Wietnam, a obecnie – również część Europy Środkowej, na czele z Polską, której Umiłowani Przywódcy gotowi są zapłacić za nawet 2 mld dolarów rocznie, żeby tylko móc poświęcić się w ramach walki o wolność waszą – bo nam wystarczy tak zwana „wolność wewnętrzna” na zasadzie: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

        To znaczy – może by i wystarczyła, ale niestety i to nie jest pewne, z uwagi na amerykańską ustawę o zwalczaniu antysemityzmu w Europie. Ponieważ Polska w Europie jest i być pragnie, toteż ta amerykańska ustawa prawdopodobnie będzie wywierać skutki prawne również u nas, w odróżnieniu od ustawy nr 447 JUST, która żadnych skutków prawnych w Polsce mieć nie będzie – o czym zapewnił nas pan minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz. Inna rzecz, że ustawa o zwalczaniu antysemityzmu w Europie znakomicie się z ustawą 447 JUST komponuje i uzupełnia, więc może i pan minister Czaputowicz jeszcze nie ogarnia wszystkich skutków prawnych, jakie się z tego tytułu narodzą. Poza tym, o tym, co jest antysemityzmem, a co nim nie jest, decydują rozmaite żydowskie organizacje z Ligą Antydefamacyjną na czele no i oczywiście – władze Izraela. Toteż trudno oddzielić jedną ustawę od drugiej tym bardziej, że w Ambasadzie Amerykańskiej w Warszawie już pojawił się dygnitarz, który zajmuje się tylko tą sprawą. Ciekawe, czy pan minister Czaputowicz o tym wie, czy też nadal trzymany jest w stanie nieświadomości?

O ile antysemityzm jest stary, jak świat, a w każdym razie – jak Żydzi, o tyle coraz głośniej mówi się o nowej zbrodni, którą trzeba będzie zwalczać, niczym ongiś wrogą stonkę. To jest tzw. „mowa nienawiści”, czyli wszelkie opinie, które nam się nie podobają. Właśnie pani Adamowiczowa odwiedziła Stany Zjednoczone w charakterze nie tylko Wdowy Narodowej, ale również – płomiennej bojowniczki przeciwko znienawidzonej mowie nienawiści. Zdaje się, że pozyskała dla tej świętej sprawy dwie kongresmanki, z którymi podobno się spłakała. W tej sytuacji tylko czekać, jak Parlament Europejski, do którego pani Adamowiczowa aspiruje z ramienia obozu zdrady i zaprzaństwa, podejmie stosowną rezolucję, idąc za ciosem, jaki wykonał niedawno w ramach „Acta 2”. Pod pretekstem ochrony praw autorskich rezolucja prostuje ścieżki dla kneblowania niepożądanych treści w internecie, czyli cenzury.

        Oczywiście będzie ona stosowana z należytym rozeznaniem, bo z nienawiścią walczy również pan Śmiszek, prywatnie partner pana Roberta Biedronia. Panu Śmiszkowi najbardziej dokucza tak zwana „homofobia”, a więc wszelkie objawy niechęci, a nawet rezerwy wobec sodomitów i gomorytów. Tymczasem wiadomo, że człowiek postępowy, godny miana człowieka XXI wieku, żadnej rezerwy wobec sodomitów i gomorytów odczuwać nie powinien, a tylko podziw i oddanie, również w sensie dosłownym. Jeśli ktoś z powodu zacofania jeszcze nie jest na to gotowy i nie będzie sodomitów, albo z sodomitami się kochał, to – jak mówi poeta - „będzie w lochu jęczał i szlochał” - bo pan Śmiszek, który wbrew swemu nazwisku jest osobą nader wpływową, postuluje penalizację homofobii. Prawo Murphy’ego głosi, że jak coś złego może się stać, to na pewno się stanie, więc tylko patrzeć, jak niezawisłe sądy zaczną wydawać piękne wyroki.


© Stanisław Michalkiewicz
28-30 marca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2