Społeczeństwo otwarte jako dom publiczny
Ostatni weekend spędziłem na Targach Książki w Krakowie, więc nawet nie wiedziałem, że w tym samym czasie, w ponad 200 szkołach w Polsce odbywa się „Tęczowy Piątek”. Celem tej akcji, podobnie jak innych, jest propaganda homoseksualizmu oraz innych zboczeń płciowych, z lekka tylko kamuflowana hasłami równości, wolności i braterstwa. Ale – jak przestrzega poeta - „by mogła zapanować równość, trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno. By człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem”. Wszystko zatem przed nami, zwłaszcza, że narzędzia terroru są już stworzone i tylko patrzeć, jak więzienia zapełnią się skazanymi przez niezawisłe sądy za „mowę nienawiści”, jak sowieckie łagry skazanymi za „kontrrewolucyjną agitację”. Wiadomo bowiem, że jak padnie taki rozkaz, to niezawisłe sądy w podskokach będą sypały piękne wyroki, a „Tęczowy Piątek” pokazuje, że jeśli taki rozkaz jeszcze nie padł, to tylko patrzeć, jak padnie. O ile mi wiadomo, o taką myślozbrodnię właśnie został oskarżony pan Tadeusz Pasztyka z Lublina, więc będziemy mogli sprawdzić poziom przygotowania niezawisłych sadów do czekających je zadań. Wiadomo bowiem, że nie ma nic gorszego, jak nienawiść, toteż powinna ona być ponad wszystko znienawidzona. No dobrze – ale nienawiść nie unosi się przecież w powietrzu na podobieństwo jakichś miazmatów („i że ciagle nas od wschodu miazmaty zatruwają...”), tylko rodzi się w mrocznych głowach nienawistników i jeśli trafia do powietrza, zatruwając je podobnie jak zbrodniczy smog, to właśnie za ich sprawą. Zatem jeśli mamy zwalczyć nienawiść, to musimy zacząć od eksterminowania nienawistników. Pewne doświadczenia w tym zakresie postępowa ludzkość już poczyniła, więc trzeba będzie tylko uruchomić chwilowo nieczynne obozy koncentracyjne, oczywiście po starannym sprawdzeniu, czy ich załoga odnosi się do nienawiści z nieubłaganą nienawiścią – żeby uniknać ryzyka, że podczas gazowania nienawistników nikomu nie drgnie ręka - bo w rezultacie nienawiść nie zostałaby z naszego życia całkowicie wyeliminowana. Na pierwszy rzut oka może wydawać się to nielogiczne, bo jakże tu zwalczać nienawiść przy pomocy nienawiści – ale po dokładniejszym przyjrzeniu się sprawie i przypomnieniu sobie obowiązującej w medycynie zasady „similia similibus curantur”, co się wykłada, że podobne leczy się podobnym i która w postaci nieco zmodyfikowanej trafiła pod strzechy w postaci porzekadła „klin klinem”, wszelkie wątpliwości powinny nas opuścić tym bardziej, że wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to za pierwszej komuny nawoływali do nienawiści klasowej, teraz przykładnie nienawiść znienawidzili.
To przypomnienie pierwszej komuny jest nie bez powodu, bo „Tęczowy Piątek” zorganizowała Kampania Przeciw Homofobii, finansowana przede wszystkim przez starego żydowskiego finansowego grandziarza Jerzego Sorosa, który ostatnio na propagandę „społeczeństwa otwartego” wyłożył aż 18 miliardów dolarów. Skoro tak, to nic dziwnego, że od zwolenników i entuzjastów „społeczeństwa otwartego” aż się zaroiło tym bardziej, że Kampanię Przeciw Homofobii finansują też inne państwa, albo bezpośrednio – jak np. Komisja Europejska czy USA poprzez Departament Stanu - albo za pośrednictwem ambasad: USA, Kanady, Królestwa Niderlandów, Królestwa Szwecji, Królestwa Danii, Przedstawicielstwa Rządu Flandrii, no i rozmaitych fundacji: Batorego, Społeczeństwa Otwartego którym forsę daje stary grandziarz oraz finansowanych przez rozmaitych nieznanych entuzjastów, jak np. Fundacja imienia rewolucyjnej jamnicy Róży Luksemburg i inne. Jak widać, forsy na propagowanie zboczeń płciowych w Polsce nie brakuje. Można oczywiście postawić pytanie, dlaczegóż to Nasz Najważniejszy Sojusznik finansuje w Polsce sodomicką propagandę w polskich szkołach, ale jestem pewien, że odpowiedzią byłoby głuche milczenie, bo niby dlaczego miałaby na takie pytania odpowiadać Jej Ekscelencja Żorżeta Mosbacher, skoro i ona wie i my wiemy, że Polacy, podobnie zresztą jak inne, mniej wartościowe narody, potrzebne są starszym i mądrzejszym jako mięso armatnie, toteż im b ardziej będą koncentrowac się na swoich genitaliach, tym lepiej dla sponsorów? Bo skąd możemy wiedzieć, czy te wszystkie fundacje nie dostają pieniedzy na takie rzeczy od rozmaitych wywiadów, które przecież mają co do nas swoje plany? Taka np. Fundacja Adenauera, która w swoim czasie wspierała Instytut Studiów Strategicznych pana Klicha, co to potem został nawet ministrem obrony naszeego batustanu, aż 95 procent środków, jakimi dysponuje, czerpie z subwencji niemieckiego rządu, a trudno przyjąć, że rząd niemiecki trwoni pieniądze bezinteresownie. Nawiasem mówiąc, Instytut pana Klicha zajmował się takimi zagadnieniami strategicznymi, jak wpływ kultury żydowskiej na polską, co też można uznać za propagowanie zboczenia, tyle, że nie płciowego, a umysłowego.
Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że przez Europę i Amerykę przewala się komunistyczna rewolucja, która – dzięki udanemu „marszowi przez instytucje”, zapowiedzianemu jeszcze w 1968 roku – prowadzona jest odgórnie, z wykorzystaniem instytucji, a zatem i pieniędzy państwowych. Jednym z celów tej rewolucji jest niszczenie wszelkich organicznych więzi społecznych, przede wszystkim – rodziny i władzy rodzicielskiej. Narzędziem jest tu państwowy monopol edukacyjny, który skutecznie konkuruje, jeśli w ogóle nie pozbawia rodziców niby gwarantowanego przez konstytucję prawa do wychowania własnych dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami, a nie urojeniami ideologów, zboczeńców oraz ich możnych protektorów. Ciekawe, że ci, co to przy każdej okazji wkładają sobie koszulki z napisem „konstytucja” a nawet – podobno – sypiają z konstytucjami, co może być zwiastunem narodzin nowego zboczenia płciowego, a może nawet – szlachetnej „orientacji” - jakoś nie ośmielają się zwrócić uwagi na tego słonia w menażerii. Widocznie od swoich sponsorów (czy przypadkiem nie od starego grandziarza?) mają to surowo zakazane.
Wreszcie – co to jest, to całe „społeczeństwo otwarte”? Kiedyś, za dawnych, dobrych czasów, zdarzali się ludzie zamożni, którzy prowadzili tak zwane „otwarte domy”. Oznaczało to, że do ich domów w każdej, albo prawie w każdej porze, mieli wstęp ich przyjaciele i znajomi, bez konieczności specjalnego zaproszenia. Zatem dom wprawdzie był „otwarty” - ale przecież nie dla wszystkich. Dom otwarty dla wszystkich nazywał się bowiem inaczej; funkcjonował jako dom publiczny. Otóż „społeczeństwo otwarte” jest czymś w rodzaju domu publicznego tyle, że w skali społecznej. Domy publiczne przynosiły swoim właścicielom i entreprenerom całkiem wymierne dochody, dzięki temu, że wszyscy mogli w nich dać upust swoim upodobaniom seksualnym. Zadowoleni byli zatem i entreprenerzy domów publicznych i ich klientela – bo zatrudnionych tam dam nikt o opinię nie pytał. W tej sytuacji nietrudno dostrzec analogię, między społeczeństwem otwartym, a domem publicznym. Inicjatorom „Tęczowego Piątku” nie wypada jednak się do takiej intencji przyznać, przynajmniej na razie, więc ukrywają ją za parawanem walki o wolność, równość i braterstwo.
Liturgie separatystyczne
1 listopada, dzień Wszystkich Świętych, zwany też przez pogaństwo Świętem Zmarłych. Dzień Wszystkich Świętych bierze się z przekonania, że zmarli przodkowie ludzi aktualnie żyjących są zbawieni, a więc – święci. Liczba świętych jest zatem wielokrotnie większa, niż liczba oficjalnie kanonizowanych, więc chociaż nie wypada modlić się do własnych rodziców, czy dziadków nie wyniesionych na ołtarze, to nic nie zabrania uważać ich za świętych, bo to nie tylko może być prawda, ale w dodatku – prawda niezwykle nobilitująca aktualnie żyjącego, skoro może poszczycić się świętymi przodkami. W tej sytuacji nazywanie 1 listopada Świętem Zmarłych tych wszystkich przodków degraduje, bo umierają wszystkie istoty żyjące, więc fakt śmierci nikogo nie nobilituje tak, jak zbawienie. Zrozumienie tej różnicy nie jest, niestety, powszechne, ale nie to jest najgorsze.
Najgorsza jest nowa świecka tradycja, która dotarła do nas z Ameryki, no i jest intensywnie forsowana przez tubylczych snobów. Wyraz „snob” jest zbitką z dwóch słów łacińskich: „sine nobilitate”, co się wykłada, że „bez szlachetności”. Człowiek bez szlachetności stara się ten brak za wszelką cenę ukryć, a wydaje mu się, że najlepiej w tej sytuacji małpować stojących w hierarchii wyżej. Skoro tedy w Ameryce obchodzą „halloween”, co od biedy można przetłumaczyć, jako „święto duchów”, chociaż ze względu na „liturgię” tego obyczaju, bardziej pasowałaby nazwa: „święto upiorów”, no to środowiska praktykujące snobizm bardzo obchodzą halloween. Z tej okazji hołdujący temu obyczajowi przebierają się właśnie za upiory. Zważywszy na środowiska społeczne, które w Polsce ten obyczaj forsują, można temu snobizmowi przypisać motywację głębszą. Z obfitości serca usta mówią, więc nie jest wykluczone, że entuzjaści halloween mogą w głębi duszy żywić przeświadczenie, że ich nieżyjący przodkowie, o ile jakoś istnieją, to tylko w postaci upiorów. To by się nawet zgadzało z moją ulubioną teorią, że historyczny naród polski, który 1 listopada tradycyjnie obchodzi dzień Wszystkich Świętych, od 1944 roku musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, która reprodukuje się w postaci kolejnych pokoleń ubeckich i innych dynastii. W tej sytuacji przekonanie, że poprzednie pokolenia polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, o ile w ogóle istnieją, to najwyżej w jakiejś upiornej postaci.
O ile w ogóle istnieją – bo taki np. Aleksander Kwaśniewski uważa, że nie ma duszy, w co chętnie wierzę, bo któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od niego?
Z okazji Wszystkich Świętych Polska pogrąża się w kilkudniowej nirwanie, bo większość pracowników bierze sobie wolny piątek, dzięki czemu już od środy aż do poniedziałku ma wolne. W tym roku stan nirwany jest jednak zakłócony intensywnymi przygotowaniami do drugiej tury wyborów samorządowych, która przeprowadzona będzie 4 listopada.
W tej drugiej turze wybierani są wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast, którzy w pierwszej turze nie uzyskali bezwzględnej większości, to jest – 50 procent plus chociaż jeden głos ponadto. Jak wiadomo, wszystko to odbywa się w interesie „mieszkańców”, bo w interesie „obywateli”, to ambicjonerzy będą poświęcali się dopiero w przyszłym roku, kiedy maja odbyć się wybory do Sejmu. W tej sytuacji wybory do samorządu spełniają co najmniej dwie funkcje: z jednej strony są konkursem na obsadzenie co najmniej 50 tysięcy synekur, a z drugiej – przygotowaniem aparatu wyborczego na wybory parlamentarne i prezydenckie, które odbędą się w roku 2020. Jak zauważył Tadeusz Boy-Żeleński, charakteryzując pewnego polityka - „żadnych politycznych nie ma on przesądów; każda partia dobra, byle dojść do rządów”.
Dlatego Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński oświadczył, że PiS „pragnie łączyć”, co oznacza tylko tyle, że chciałby próbować dojść do rządów z każdym („Z każdom pciom mogę spać, z każdom pciom. Zmysły drzemiom, zmysły drzemiom – ale som” - śpiewała pewna artystka jeszcze w koszmarnych czasach pierwszej komuny) – nawet z Polskim Stronnictwem Ludowym, słynącym w świecie ze stuprocentowej, a w porywach nawet większej „zdolności koalicyjnej”. Wprawdzie zaraz po pierwszej turze minister-ministrowicz, czyli przewodniczący Polskiemu Stronnictwu Ludowemu pan Władysław Kosiniak-Kamysz oświadczył, że działacze PSL nie powinni zlewać się po koalicjach z „ugrupowaniem antysamorządowym” - ale jeśli dla dobra Polski można nawet mordować ludzi, to – zgodnie z argumentum a maiori ad minus (komu wolno więcej, temu też wolno mniej) tym bardziej można zrobić ofiarę ze swoich niezachwianych przekonań.
Toteż w przeddzień drugiej tury pan Kosiniak-Kamysz już nie jest taki stanowczy tym bardziej, że na prowincji członkowie PSL w ogóle go nie słuchają i śmiało wchodzą w koalicje z PiS-em. W tej sytuacji nie ma on innego wyjścia, jak słuchać się działaczy, którzy przecież wiedzą swoje, to znaczy – że jak PSL nie pozwoli im objąć synekur, to za obietnicę ich uzyskania zapiszą się do PiS – i w ten sposób partia może upaść razem ze swoim przewodniczącym. Dlatego minister-ministrowicz Władysław Kosiniak-Kamysz zachowuje się dokładnie jak Król z powiastki „Mały Książę” autorstwa Antoniego de Saint-Exupery. Kiedy Mały Książę poprosił Króla, który przedstawił mu się jako władca absolutny i nie znoszący sprzeciwu, by zarządził zachód słońca. Król zajrzał do kalendarza i oświadczył: „zarządzam zachód słońca na godzinę 19,15 – i zobaczysz, jaki mam posłuch!”
Ale kiedy tylko zakończy się okres nirwany, do białości rozpalą się emocje związane z obchodami setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Pan prezydent Duda początkowo łudził się, że jest „prezydentem wszystkich Polaków” i w tym charakterze poprowadzi cały naród w Marszu Niepodległości - ale rychło przekonał się, że jest to niemożliwość pierwotna i obiektywna w sytuacji, kiedy historyczny naród Polski od 1944 roku musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą. Toteż folksdojcze będą obchodzić rocznicę odzyskania niepodległości osobno, konfidenci WSI – osobno, mikrocefale – osobno i szabesgoje – też osobno, a jeśli zbliżą się do kogoś innego, to tylko jako zakłócający obchodzenie rocznicy odzyskania niepodległości komu innemu – specjalnie ruchowi narodowemu, który na tę okoliczność został awansowany do rangi „faszystów”, a nawet „nazistów”.
W tej sytuacji pan prezydent Duda porzucił mrzonki o przewodzeniu jakiemukolwiek Marszowi Niepodległości, być może również z obawy, że zostanie postawiony w niezręcznej sytuacji z jakimiś energicznymi feministkami, z którymi przecież nie wypada mu się tarmosić. Przewidziała to jeszcze dano temu Maria Konopnicka w nieśmiertelnym poemacie o Pimpusiu Sadełko pisząc, że „psu nie honor bić się z kotem. Co mu po tem?” - więc pewnie i pan prezydent zapamiętał tę przestrogę i ogłosił, że obejdzie rocznicę w jakimś niewielkim zakątku naszego nieszczęśliwego kraju.
Polki Stulecia
Kiedy ten felieton ukaże się w druku, będzie już po wyborach do samorządów terytorialnych, a w każdym razie – po pierwszej turze. Ale już niektórzy zostaną wybrani, to znaczy obejmą synekury, z których nawet najgorsza przynosi jej posiadaczowi co najmniej 36 tys. złotych rocznie, nie licząc oczywiście tego, co tam sobie uzbiera na boku.
Inni z kolei synekury utracą, wskutek czego, o ile telefon zdobywcy synekury będzie dzwonił bez ustanku z gratulacjami od przyjaciół, którzy przy tej okazji mu się przypomną, to u przegranego – cisza. Żona wygranego zaprenumeruje „Twój Styl” i zacznie bywać, a może nawet odkryje w sobie jakieś powołanie ideowe, przyjaciółka dostanie brylanty, które – jak wiadomo – są prawdziwym przyjacielem kobiety, a przyjaciele – jeśli nawet nie koncesje na hurtownie spirytusu, to jakieś inne korzyści – bo cóż wynagradzać w tych zepsutych czasach, jak nie bezinteresowną przyjaźń – i tak dalej. U przegranego – płacz i zgrzytanie zębów, a potem wymówki: „bo ty zawsze jesteś taki!”, rozwody i tak dalej.
Nic więc dziwnego, że walka klasowa na ostatniej prostej niebywale się zaostrza, co zresztą przewidział wybitny klasyk demokracji Józef Stalin. Któż nie chciałby poświęcić się dla Polski, zwłaszcza za 36 tysięcy złotych rocznie, a to przecież tylko początek łańcucha szczęścia? Nie da się ukryć; w naszym nieszczęśliwym kraju umiłowanie ojczyzny jest bardziej rozpowszechnione niż gdzie indziej i jeśli w takim Nowym Jorku, który liczy 19 mln mieszkańców, jest tylko 51 radnych miejskich, a w Los Angeles – zaledwie 15, to w Warszawie – 469, a nie jest to przecież ostatnie słowo. Zresztą poza gminami wiejskimi i miejskimi, którymi rzeczywiście ktoś musi zarządzać, są jeszcze powiaty i wojewódzkie sejmiki samorządowe, które – jak to niedawno zauważył również kol. Ziemkiewicz – powstały wyłącznie ze względów socjalnych, żeby mianowicie zapleczom partii politycznych stworzyć żerowisko, a partiom aparat wyborczy na wybory parlamentarne i prezydenckie.
Słowem, jest co najmniej 50 tysięcy wesołych stanowisk do obsadzenia w tym konkursie, którego pierwszy etap właśnie dobiegł końca.Ale wybory samorządowe, to jedna sprawa, a tymczasem obok nich i jakby niezależnie od nich, nasz mniej wartościowy naród tubylczy szykuje się do innego wyboru, a mianowicie – wyboru Polki Stulecia. Patronuje temu żydowska gazeta dla Polaków, toteż nic dziwnego, że osoby zgłaszające kandydatki do tej godności, próbują przystosować się do domniemanych kryteriów.
Na przykład pani Katarzyna Kozyra, co to zasłynęła, jeśli nawet nie w świecie, to w każdym razie w powiecie warszawskim z „instalacji”, polegającej na ustawieniu jednego na drugim wypchanych zwierząt, daje wyraz swoim rozterkom, czyją kandydaturę by tu zgłosić. Czy na przykład nie Ireny Krzywickiej? „Wykształcona, wyzwolona, ambitna, żydowskie pochodzenie – a to w sumie bardzo polskie. Żyła, jak chciała” – uzasadnia swój wybór pani Kozyra. Zwraca uwagę nie tylko to, że w oczach pani Kozyry „bardzo polskie” jest dopiero „żydowskie pochodzenie”, bo usta mówią nie tylko z obfitości serca, ale być może również z chłodnej kalkulacji; skoro żydowska okupacja Polski zbliża się milowymi krokami przy grobowym milczeniu naszych elit, które najwyraźniej nie śmią się sprzeciwiać temu przeznaczeniu, więc zwraca uwagę nie tylko „żydowskie pochodzenie”, bez którego już niedługo nie będzie można pokazać się na oczy w towarzystwie, ale również uzasadnienie, że „żyła, jak chciała”.
No dobrze, ale skoro już o tym wspominamy, to warto przypomnieć pytanie, cytowane przez Antoniego Słonimskiego: „Górka tłumaczy komuś, że w czasach Popiela żyła jeszcze wśród ludu tradycja attycka. – A z kim żyła? – spytała Irena Krzywicka”. Widać wyraźnie, że nie wystarczy żyć, jak się chce, ale jeszcze trzeba chcieć dobrze. Toteż Irena Krzywicka nieustannie eksperymentowała, z kim by tu żyć, żeby było dobrze, ale wiadomo, że nie wszystkie eksperymenty się udają. Można powiedzieć, że udają się tylko niektóre, ale nie tylko skutek przecież się liczy, bo również – a może nawet przede wszystkim – intencje.
Więc kandydatura Ireny Krzywickiej ma wśród czytelników „Wysokich Obcasów”, co to należą do wszystkich siedmiu płci, szanse powodzenia, ale czyż nie powinniśmy ocalić od zapomnienia kobiet, które jeszcze niedawno lansowane były przez żydowską gazetę dla Polaków w charakterze jasnych idolek? Mam tu na myśli przede wszystkim panią Anetę Krawczyk, która zainicjowała słynną „seksaferę” w Samoobronie, oskarżając posła Stanisława Łyżwińskiego, że dał jej pracę w swoim biurze poselskim w zamian za „usługi seksualne”, a także samego szefa Samoobrony Andrzeja Leppera, nie tylko, że się do niej „zbliżył”, ale że rezultatem tego bliskiego spotkania III stopnia były narodziny jej córeczki.
Kiedy jednak po zbadaniu DNA okazało się, że ojcostwo Andrzeja Leppera jest wykluczone, pani Aneta wyraziła przypuszczenie, że ojcem dziewczynki może być anonimowy mężczyzna, któremu oddała się w okolicach dworca kolejowego w Piotrkowie Trybunalskim. Obecnie pani Aneta przebywa raczej w zaciszu domowym, ale na „czarne protesty” stawia się punktualnie, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by i ona została wzięta pod uwagę przez czytelników „Wysokich Obcasów” ze wszystkich siedmiu płci jako „Polka stulecia”.Kolejną kandydatką, która podobnie popada w zapomnienie, jest pani Alicja Tysiąc, którą złośliwcy nazywali „Alicją Stotysięcy”, nawiązując do odszkodowań, których skutecznie domagała się ona za swoje krzywdy i które przyznał jej niezawisły Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Ale chociaż po stronie Alicji Tysiąc stanęły zastępy autorytetów moralnych z Judenratem „Gazety Wyborczej” na czele, to teraz czytamy, że żyje ona „z renty” i to podobno niewielkiej. A przecież pokazała, że można wywalczyć odszkodowanie za odmowę wykonania aborcji, co powinno zostać zapamiętane jako wzór do naśladowania. Dlaczego więc pani Alicja Tysiąc, podobnie jak pani Aneta Krawczyk, nie jest brana pod uwagę w plebiscycie „Wysokich Obcasów” na „Polkę stulecia”?
Ich pomijanie rodzi wrażenie, jakby Murzyn zrobił swoje i teraz może odejść, bo teraz już nie walczymy o aborcję, to znaczy – oczywiście walczymy, jakże by inaczej – ale przede wszystkim walczymy z pedofilią, która – jak wiadomo – ma swoje źródło w znienawidzonym Kościele katolickim. W takiej sytuacji potrzebne są nowe jasne idole, nowe wzory do naśladowania i osoby oraz środowiska obdarzone wrażliwością moralną potrafią wyszukiwać je w korcu maku. Szkoda, że później, kiedy tylko mądrość etapu podpowiada, by na fasadę postępu wystawić nowego jasnego idola, o byłych jasnych idolach natychmiast zapominają. Plebiscyt „Wysokich Obcasów” stwarza okazję do naprawienia tych sprośnych błędów.
Gospodarska wizyta Naszej Złotej Pani
„Wielkie święto dziś u Gucia. Gucio gumę ma do żucia” – głosił popularny za pierwszej komuny wierszyk, ilustrując w ten dyskretny sposób niedostatki na odcinku zaopatrzenia rynku w gumę do żucia. Dzisiaj czasy są inne, więc i na rynku sytuacja też jest inna – również, a może nawet specjalnie na odcinku zaopatrzenia w gumę do żucia. Oto do stolicy naszego nieszczęśliwego kraju zjeżdża z gospodarską wizytą Nasza Złota Pani – podobnie jak za pierwszej komuny czynił to Leonid Breżniew. Dzisiaj bowiem Związek Radziecki – a nawet nie tylko on – zmienił położenie, bo o ile w XVIII wieku Katarzyna rezydowała w Sankt Petersburgu, a Fryderyk II – w Poczdamie koło Berlina, to teraz odwrotnie; Fryderyk urzęduje w Moskwie, a w Berlinie – Katarzyna – w ramach reinkarnacji wcielona w Naszą Złotą Panią.
Ostatni raz Nasza Złota Pani odwiedziła stolicę naszego nieszczęśliwego kraju 7 lutego ubiegłego roku – po nieudanym puczu zwanym potocznie „ciamajdanem”. Jak pamiętamy, 16 grudnia 2016 roku grupa opozycyjnych parlamentarzystów podjęła próbę zablokowania ustawy budżetowej – bo nie uchwalenie jej w przepisanym terminie rodzi skutki prawne w postaci możliwości rozwiązania Sejmu i rozpisania nowych wyborów. Warto w związku z tym przypomnieć, że już w styczniu 2016 roku, kiedy rząd pani Beaty Szydło jeszcze nic nie zdążył zrobić, kierowana przez dwóch owczarków niemieckich: Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa Komisja Europejska wszczęła wobec Polski bezprecedensową procedurę sprawdzania stanu demokracji i praworządności. Ta procedura w lipcu 2016 roku doznała eskalacji w postaci „zaleceń” dla rządu polskiego, który miał wykonać je do 27 października. Rząd nawet na nie nie odpowiedział, a tylko pani Szydło oświadczyła, że te całe „zalecenia” mają charakter ideologiczny i polityczny, a nie merytoryczny. Ale 27 października minął i nic się nie działo, co stwarzało wrażenie, że Polska może zlekceważyć niemieckie ultimatum i nie odebrać kary. Nooo, aż tak dobrze, to jeszcze nie jest i 16 grudnia 2016 roku wspomniana grupa parlamentarzystów podjęła próbę zablokowania ustawy budżetowej. Chodziło o to, by w sytuacji, gdy prezydent Duda nie ośmieli się skorzystać z tego pretekstu by rozwiązać Sejm, oskarżyć go o łamanie konstytucji. Idąc za ciosem, wspomniani posłowie obwołaliby się alternatywnym, a właściwie nie „alternatywnym”, a jedynym demokratycznym ośrodkiem władzy. Żeby stworzyć lepsze wrażenie, wokół Sejmu zaczęły gromadzić się zwożone z całego kraju grupy folksdojczów, którzy na widok Najstarszego Kiejkuta III Rzeczypospolitej, czyli pana generała Marka Dukaczewskiego w cywilnym przebraniu, już nie wiedzieli jak zademonstrować gorliwość. Rzucali się pod samochody i tak dalej. Miało to przedstawiać obraz „zagniewanego ludu”, który pan generał Dukaczewski musiał zapamiętać ze szkoleń w rozmaitych sowieckich politgramotach. Dodatkowo, tego samego dnia zjechał do Wrocławia Donald Tusk, by – jeśli operacja rozwinie się pomyślnie – z terytorium Polski ogłosić się tymczasowym demokratycznym prezydentem. W takiej sytuacji bardzo wiele zależy od międzynarodowego uznania – i o tym też pomyślano, wyznaczając na 21 grudnia specjalne posiedzenie Komisji Europejskiej poświęcone Polsce. Gdyby tedy doszło do zaplanowanego politycznego przesilenia, to Komisja Europejska powitałaby je z radością, że to niby w Warszawie znowu zatriumfowała demokracja. Tymczasem tak naprawdę chodziło o to, by na pozycji lidera politycznej sceny naszego bantustanu ponownie osadzić polityczną ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego z panem Grzegorzem Schetino na czele. Niemcy bowiem nie pogodziły się z osadzeniem na pozycji lidera ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego i stąd te podchody. Data puczu nie została wybrana przypadkowo; tego roku z USA odbyły się wybory prezydenckie, które wygrał Donald Trump – ale polityczna wojna wcale tam nie ustała, przeciwnie – rozwijała się w najlepsze. Najwyraźniej tedy w Berlinie musiano dojść do wniosku, że trzeba stworzyć w Polsce fakty dokonane, z którymi Donald Trump obejmujący urząd prezydenta będzie musiał się pogodzić. Ale 15 grudnia 2016 roku do Warszawy przyleciał na kilka godzin Rudolf Giuliani, prawa ręka Donalda Trumpa i odbył rozmowę z Naczelnikiem Państwa Jarosławem Kaczyńskim. Po tej rozmowie prezes Kaczyński wyprowadził grupę posłów z zablokowanej sali plenarnej do Sali Kolumnowej Sejmu, gdzie ustawa budżetowa została uchwalona. Główny punkt programu spalił w ten sposób na panewce, toteż już po dwóch dniach niemiecki dziennik „Die Welt” zatrąbił do odwrotu: cóż, nie udało się, więc na jakiś czas trzeba będzie pogodzić się z istnieniem reżymu Kaczyńskiego w Warszawie. I tylko blokującym salę plenarną przedstawicielom nieprzejednanej opozycji nikt nie powiedział, że już po wszystkim, toteż siedzieli oni tam, wyśpiewując jakieś kantyczki, aż ktoś się nad nimi zlitował i kazał pójść do domu.
Skoro tedy na jakiś czas trzeba było pogodzić się z istnieniem Kaczyńskiego reżymu w Warszawie, to Nasza Złota Pani zapowiedziała gospodarską wizytę właśnie na 7 lutego 2017 roku. Nie była to podróż do Canossy, bo na dwa dni przed przyjazdem Nasza Złota Pani pokazała tęgi kij w postaci deklaracji, że bardzo się jej podoba koncepcja Europy dwóch prędkości. W przełożeniu na język ludzki oznacza ona, że decyzje byłyby podejmowane w dobranym gronie „Festung Europa”, a następnie przekazywane do wykonania peryferiom. Deklaracja ta była dla naszych Umiłowanych Przywódców sporym zaskoczeniem i pani Beata Szydło po pierwszej rozmowie z Naszą Złotą Panią oświadczyła, że jest to koncepcja „interesująca”, ale już w dwie godziny później ktoś ją naprostował i po drugiej rozmowie oświadczyła, że koncepcja ta jest „nie do przyjęcia”.
Po tej gospodarskiej wizycie Nasza Złota Pani nakazała inne rozłożenie akcentów w rozgrywce z Naszymi Umiłowanymi Przywódcami („Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka. To raczej wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse” – śpiewał Jacek Kaczmarski o raporcie Ottona Magnusa von Stackelberga do Katarzyny) i już w początkach marca wszystkie organizacje broniące praw człowieka na świecie wystosowały do Komisji Europejskiej apel, by ta zrobiła z Polską porządek, bo poziom ochrony praw człowieka urąga tu podstawowym standardom. Oznaczało to, że na pierwszą linie frontu w walce o odzyskanie przez Niemcy wpływów politycznych w Polsce, w miejsce dotychczasowych liderów walki o demokrację w postaci pana Mateusza Kijowskiego, wysunięci zostali niezawiśli sędziowie z panią Małgorzatą Gersdorf na czele. Ta taktyka doprowadziła do przełamania frontu odmowy i w lipcu 2017 roku prezydent Andrzej Duda, po 45-minutowej rozmowie z Naszą Złotą Panią, zawetował ustawy sądowe, wyłamując się w ten sposób z obozu PiS-owskiego. Osłabiło to niezmiernie Naczelnika Państwa, który zaczął cofać się na całej linii, czego wyrazem była „głęboka rekonstrukcja rządu”, w następstwie której premierem został pan Mateusz Morawiecki, w poprzednim wcieleniu sympatyk obozu zdrady i zaprzaństwa, a ministrem spraw zagranicznych – pan Jacek Czaputowicz, zainstalowany w MSZ jeszcze przez „Drogiego Bronisława”, czyli prof. Geremka. Otrzymali oni od Naczelnika Państwa zadanie „ocieplenia stosunków z UE”, a jak wiadomo, dokonać tego można tylko w jeden sposób: słuchając się Naszej Złotej Pani. Toteż Polska się słucha, czego ilustracją jest podpisanie 2 maja deklaracji z Marrakeszu, którą Węgry, odmawiając podpisania, określiły jako „skrajnie proimigrancką”. Nie osłabiło to bynajmniej niemieckiej presji na nasz nieszczęśliwy kraj, a jej wyrazem jest polecenie przywrócenia do pracy przesuniętych w stan spoczynku sędziów Sądu Najwyższego, wydane przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu. Ci sędziowie wrócili do SN, a o ich moralnym poziomie świadczy odmowa zwrócenia sutych odpraw, jakie dostali od państwa w związku z przeniesieniem w stan spoczynku.
Wprawdzie pozycja Naszej Złotej Pani w Niemczech została ostatnio zachwiana, ale właśnie dlatego będzie ona próbowała poprawić swoje notowania jako kanclerza, narzucając naszym Umiłowanym Przywódcom rozmaite polecenia Polskę dyscyplinujące, zgadzając się przy tym na osłanianie tego posłuszeństwa tromtadracką retoryką, z czego pan premier Morawiecki i medialni klakierzy rządu skwapliwie korzystają. Toteż niezależnie od tego, co nam Nasza Złota Pani surowo przykaże, jej wizyta w Warszawie zostanie otrąbiona jako jeszcze jeden wielki sukces.
© Stanisław Michalkiewicz
1-2 listopada 2018
www.michalkiewicz.pl / www.goniec.net / www.polskaniepodlegla.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
1-2 listopada 2018
www.michalkiewicz.pl / www.goniec.net / www.polskaniepodlegla.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / kolaż
Ilustracja jest po prostu OBRZYDLIWA
OdpowiedzUsuńDlaczego przecież on (ono?) był nominowany do miana POLKI 100-LECIA w tym plebiscycie GazWybu . . . pewnie nominowano go (to?) dla JAJ ale to nie zmienia faktu :-)
UsuńTo on jest w końcu nominat czy nominatka?
Usuń