Żona Radosława Sikorskiego zbudowała swój tekst na wspomnieniu sylwestrowego przyjęcia w roku 1999 (nie był to więc, jak twierdzi dla dodania wywodowi dramaturgii, koniec tysiąclecia i początek następnego, ten wypadał na przełom lat 2000/2001, ale mniejsza o taki drobiazg), na którym bawiono się u nich w Chobielinie. A tak się składa, że byłem jednym z jego uczestników. Nawiasem mówiąc, podobno wywołałem tam zdumienie angielskich gości państwa Sikorskich, którzy dopytywali się "a co tu robi ten jakiś lewak?" Za lewaka zaś uznali mnie, bo nosiłem okulary w grubej, plastikowej oprawie, a nie, jak konserwatyści ponoć powinni, cienkie, druciane.
Zabawny drobiazg, ale coś mówiący o, jak to nazywa ojciec Rydzyk, "formacji" środowiska, które ukształtowało Applebaum i jej męża. "Zadziorem" - mówiąc pisarskim żargonem - z którego wyciągnęła laureatka Pulitzera swój tekst, jest opowieść o tym, jak to w ostatnich latach część gości owego sylwestra z przełomu wieków uległa jakiejś niepojętej dla autorki przemianie. Byli normalni ludzie, a zrobili się z nich pisowcy. Wtedy "byliśmy jedną drużyną" i "wierzyliśmy, że sprawy idą w dobrym kierunku", a dziś była przyjaciółka, matka chrzestna małych Sikorskich, zaprasza na obiady Kaczyńskiego, a wielu innych w ogóle nie chce z Applebaum rozmawiać.
Dlaczego? Bo, opętani resentymentami i kłamstwami głoszonymi przez PiS, odrzucili wartości, które ongiś sylwestrowych gości łączyły, przez autorkę utożsamiane z demokracją, i stali się zwolennikami ustroju, który ona określa mianem "jednopartyjnego państwa nieliberalnego" i uważa za powrót na scenę dziejową leninowskiej Rosji Sowieckiej - choć w wersji, przynajmniej na razie, "lajtowej".
Generalnie, tekst jest zwyczajnie głupi, tak głupi, aż trudno uwierzyć, że coś równie płytkiego i wtórnego względem gazetowych wstępniaków popełniła laureatka Pulitzera i że jej elukubracje zachwyciły byłego prezydenta USA - oceńcie Państwo sami, streszczę najlepiej jak potrafię. Otóż decydującą rolę w uwiedzeniu, czy też pożarciu umysłów części jej polskich przyjaciół przez Kaczyńskiego odegrało jakoby głoszone przez Kaczyńskiego kłamstwo. Tak jak Lenin posłużył się "kłamstwem wielkim", tak obecni "populiści", twierdzi autorka - bo przedmiotem tej "analizy" są też Wiktor Orban i Donald Trump - posługują się czymś, co nazywa ona "kłamstwem średnim". Kłamstwem, któremu prezydenturę zawdzięcza Trump, miała być plotka, że Barack Obama nie urodził się na terenie USA (co by znaczyło, że kłamał i został prezydentem nielegalnie), kłamstwem, którym otumanił masy Węgrów Orban, miało być rozpętanie nienawiści do George’a Sorosa jako sponsora międzynarodowego spisku lewicy, dążącego do zniszczenia państw narodowych oraz religii chrześcijańskiej i ustanowienia na ich gruzach "nowego wspaniałego świata" wedle wskazań neomarksizmu. Kaczyński natomiast zawładnął umysłami wielkiej części Polaków, bo katastrofę w Smoleńsku, zdaniem Applebaum zawinioną wyłącznie przez śp. Lecha Kaczyńskiego i gen. Błasika, przedstawił jako rosyjski zamach.
Czy przesadzam, nazywając te dywagacje głupimi? Pominę już, że są do bólu nieoryginalne - takie "brawurowe analizy", sprowadzające się do konsolacji "przegrywamy, bo jesteśmy zbyt światli, zbyt dobrzy i szlachetni, a społeczeństwo mamy ciemne i zawistne", przynosi każdy wywiad w "Wyborczej", "Polityce" czy "Newsweeku", a i na "Pudelku" oznajmiają to różne celebrytki co drugi dzień. Ale przecież przypisanie sprawczości w polskiej rewolucji hasłu "w Smoleńsku był zamach" mija się o cały kosmos z powszechnie znanymi faktami. Nawet w "żelaznym" elektoracie PiS wierzy w ten zamach nie więcej niż połowa.
Owszem, "trzy wybuchy", ogłaszane przez Macierewicza jako "udowodnione ponad wszelką wątpliwość" odegrały ważną rolę w utrzymaniu przez Jarosława Kaczyńskiego przywództwa i dyscypliny w partii w okresie największych jej klęsk, gdy wydawało się środowisku państwa Sikorskich (wrócę jeszcze do tego), że tradycjonaliści "wymrą jak dinozaury". Ale wyborczy sukces w 2015 osiągnął PiS właśnie dzięki temu, że kojarzonego z "zamachową" narracją Macierewicza w kampanii skutecznie schował - TVN24, by go jednak za wszelką cenę pokazać, musiał wysyłać reportera aż do Chicago, by "pod przykryciem" nagrał tam jego spotkanie z polonusami. Od czasu zaś tych wyborów odsetek wierzących w zamach stale maleje, a popularność PiS niepowstrzymanie rośnie.
Widzę tylko jeden powód, dla którego można przyczyn przechodzącej przez świat fali "populizmu", jak nazywają liberalne elity ich odrzucanie w kolejnych krajach, upatrywać w "kłamstwie średnim", a w przypadku Polski konkretnie w narracji o "drugim Katyniu". A mianowicie: żeby za wszelką cenę nie dostrzegać jej prawdziwej przyczyny. Nawet wtedy, gdy się owe elity o nią wręcz potykają, wybijając sobie zęby.
Co zdumiewające, autorka sama sięga po dobrze rzecz wyjaśniający przykład - ale zupełnie go nie rozumie i przedstawia bałamutnie. Chodzi o sprawę Dreyfussa. Każdy wie, ale przypomnę: pod koniec wieku XIX ujawniono potężny "przeciek" francuskich tajemnic wojskowych do Niemiec. W kraju przeżuwającym wciąż upokorzenie klęską 1870 roku, rujnującą kontrybucją oraz utratą Alzacji i Lotaryngii zdrada na szczytach hołubionej jako elita narodu i jego nadzieja armii wywołała szok. Wojskowi jako kozła ofiarnego wskazali społeczeństwu kapitana Alfreda Dreyfussa, który do tej roli nadawał się między innymi ze względu na żydowskie pochodzenie. Pokazowy proces i surowy wyrok nie rozładowały jednak napięcia, bo w pośpiesznie kleconej narracji, mającej przypisać mu winę, a tym samym odwrócić uwagę od prawdziwego sprawcy, wścibscy dziennikarze, na czele ze sławnym Emilem Zolą, znaleźli łatwo szereg logicznych sprzeczności. Gdy zaś zaczęli je drążyć, cała oficjalna narracja okazała się kompletnie nie trzymać kupy: Dreyfuss nie mógł mieć ze zdradą nic wspólnego i zwyczajnie go "wrobiono", a jedyny dowód jego winy został nieudolnie spreparowany.
Generalicji nie pozostało nic innego, niż pójść na chama, zasłonić się "tajemnicą wojskową" i w obronie swej nadszarpniętej wiarygodności wytoczyć działa najcięższe. Przeciwko "dreyfussistom" zmobilizowano całą siłę patriotycznych emocji, rozpętano propagandową nagonkę, w której uczyniono z nich wrogów Ojczyzny, żydowsko-masoński spisek i niemiecką agenturę, starającą się zohydzić wszystko, co uczciwemu człowiekowi najdroższe. Uruchomiono do pognębienia niewinnego Dreyfussa na niespotykaną wcześniej skalę emocje podobne jak u nas do zohydzenia ofiar tragedii w Smoleńsku, z tą tylko różnicą, że instrumentalizując wartości, umownie mówiąc, "prawicowe". Ale ponieważ fałsze "patriotycznej" narracji były widoczne gołym okiem, ostateczny skutek okazał się dokładnie odwrotny od zamierzonego. Niewinność kozła ofiarnego została w końcu udowodniona ponad wszelką wątpliwość, a wskutek tego runęły wszystkie zaangażowane we wrabianie go autorytety. Obok kolaboracji Petaina była sprawa Dreyfussa jedną z dwóch historycznych okoliczności, które zabiły francuską prawicę i uczyniły z niegdysiejszej "najstarszej córy Kościoła" ten beznadziejnie lewacki kraj, którym jest Francja dzisiejsza.
Applebaum opisuje sprawę Dreyfussa w taki sposób, że nie sposób zrozumieć, dlaczego właściwie do niej doszło. Ot, źli ludzie - tak źli, jak dziś Kaczyński, Orban i Trump - rozpętali nienawiść, która na długie dziesięciolecia podzieliła Francuzów, tak jak ci trzej podzielili ni z tego nie owego Polaków, Węgrów i Amerykanów, w tym byłych gości sylwestra w Chobielinie.
Prawda jest dużo ciekawsza. Dreyfussa usiłowano za wszelką cenę wrobić, bo prawdziwym zdrajcą był major Karol Maria Ferdynand Walsin Esterhazy, potomek jednego z najzacniejszych rodów arystokratycznych, syn generała etc. Na dodatek niemiecki wywiad nakłonił go do zdrady dlatego, że ten reprezentujący najwyższe sfery, znaczącej rangi oficer był pederastą, alkoholikiem i nałogowym hazardzistą - co, gdyby uczciwie go osądzono, a nie tylko odsunięto cichcem, na pewno wyszło by na jaw.
Dreyfuss padł więc ofiarą opacznie rozumianej obrony "wartości". Do czego by to doprowadziło, gdyby prości ludzie dowiedzieli się, że arystokrata i wysoki oficer może być amoralnym pijaczyną, rozpustnikiem i zboczeńcem?! Runęłaby ich wiara w elity państwa i armii, a tym samym - w cały porządek społeczny, który wymagał utrzymania mas w przekonaniu, że rządzą nimi warstwy do tego predestynowane, ludzie, dzięki swemu urodzeniu, lepsi. W innych czasach powiedziano by, ot, trafiła się czarna owca, i mimo wszystko ukarano by łajdaka jak na to zasłużył. Ale u schyłku wieku XIX cały tradycyjny porządek chwiał się już i kruszył, podkopywany przez emancypację niższych warstw, anarchizm, socjalizm, nacjonalizmy...
Elity ówczesnej Francji żywiołowo włączyły się, ku własnej zgubie, w obronę zdrajcy z tych samych przyczyn, dla których elity III RP, równie samobójczo, stoją murem za obrzydliwym twierdzeniem "Kaczyński zabił sam siebie i 95 innych osób", albo - jeszcze lepszy przykład - za oczywistymi kłamstwami Wałęsy. To nic, że TW "Bolek" ośmiesza swych stronników, codziennie ogłaszając nowe bzdury, a to twierdzi, że wszystko sfałszowano, a to że podpisał, ale "tylko sznurówki", to znowu, że "Bolek" to była maszyna, potem, że to nie były donosy, tylko pisał sobie dziennik, który mu esbecy wykradli, potem, że podpisał przez grzeczność jakiemuś oficerowi, który zgubił pieniądze na samochód, aby nazajutrz, zapomniawszy o wczorajszych kłamstwach, apiać się upierać, że to w ogóle nie jego pismo, że wszystko Kaczyński sfałszował. A intelektualiści, profesorowie, autorytety, brną za nim w zacietrzewieniu w te brednie i zygzaki, kompromitując się kompletnie - z tej samej dokładnie przyczyny, dla której francuskie wyższe sfery przełomu wieków XIX i XX zabrnęły w Dreyfussa: bo prawda podważa legitymizację porządku, w którym są oni elitą.
Charakterystyczne, że tak jak upadające elity arystokratyczne przedwiecznej Francji nie umiały skrzesać z siebie nic więcej, niż święte oburzenie i straszenie spiskiem Żydów i masonerii - tak i dzisiejsze liberalne elity, z Anną Applebaum włącznie, nie są w stanie wyjść poza krzepiącą, ale głupią i tym samym przeciwskuteczną narrację o oświeconych elitach i złych populistach oraz straszenie totalitaryzmem.
Wydaje mi się, że opisałem to wszystko wystarczająco w zamieszczonym tu niedawno felietonie o ruchach antyszczepionkowych "Szczepienia, czyli bunt nas", kto jeszcze nie czytał, zapraszam. Kto z zaproszenia nie chce skorzystać, powiem krótko: przebrała się jakaś masa krytyczna popełnianych przez elitę błędów i uporczywego odmawiania przez nie korekty uznawanego przez wyborców za generalnie błędny kursu.
Amerykanie nie zagłosowali na Hilary Clinton oczywiście nie dlatego, że ktoś puścił plotkę, iż Barack Hussein Obama urodził się w Afryce, tylko dlatego, że kazali im na nią głosować ci sami ludzie, którzy zapewniali ich, że na funduszach hedgingowych nie można stracić, że inwestycja w nieruchomości jest zabezpieczona ze stuprocentową pewnością (proszę, kto ciekaw, obejrzeć film Fergusona o wszystkich tych sprzedajnych noblistach, którzy naganiali frajerów oferującym toksyczne papiery bankom), że imigranci się zasymilują i będą z nich same pożytki... Te same elity, które tak rządziły, że mimo wielu lat wzrostu gospodarczego przeciętnego Amerykanina stać na coraz mniej i coraz bardziej rośnie przepaść między nim, a wąską grupą bogaczy, że dzieciaki w szkołach zamiast się uczyć mordują się nawzajem i handlują narkotykami, że naukę wyparł genderowy bełkot, a największym problemem jaśnie oświeconych salonów stała się "dyskryminacja" polegająca na tym, że zabrania chłopcu załatwiać w damskiej toalecie, choć twierdzi on, że czuje się dziewczynką.
Analogicznie w Polsce i na Węgrzech - i we Włoszech, i w Austrii, i w kolejnych krajach, w których emocje te eksplodują w przyszłorocznych eurowyborach. "Liberalne" elity zostały odrzucone nie przez żadne plotki czy "kłamstwa średnie", tylko dlatego, że okazały się... delikatnie mówiąc, nieskutecznie. Tak samo, jak u schyłku wieku XIX elity arystokratyczne, które nie sprostały nowym wyzwaniom. Do pewnego momentu ludzie skłonni są wierzyć, że durniem jest tylko ten a ten ekspert, intelektualista czy establishmentowy polityk - aż w pewnym momencie uznają, że durniami są "en masse" wszyscy ci mądrzący się i wynoszący ponad zwykłych ludzi jajogłowi. Nadymają się, pouczają, pohukują z urojonych wyżyn, a po prostu nie potrafią dobrze i skutecznie zarządzać naszymi sprawami.
A kiedy jeszcze durnie stają jeden za drugim "murem", kiedy na jasno dany im przez wyborców sygnał reagują obrażaniem ich, to wtedy - koniec. Im bardziej odrzucane elity tupią, ubliżają, straszą i okazują źle głosującym "dołom" pogardę - tym bardziej są odrzucane. To nie żaden "populizm", to jest właśnie demokracja - w przeciwieństwie do oligarchii, która sama siebie nazywa, także w omawianym tu tekście, "demokracją liberalną".
I tu właściwie mógłbym tekst zakończyć, wyrobiwszy już z nawiązką założoną objętość. Ale pozostaje jeszcze jedno. Poza tym, że głupi, "brawurowy esej" jest też spiętrzeniem fałszów, pomówień i kłamstw, których niestety anglojęzyczny czytelnik Applebaum nie ma możliwości zweryfikować - i ona zapewne to wie. "PiS wyznaje dzisiaj nowe idee" (niż w latach 2005-2007, kiedy ministrem w rządzie PiS był jej mąż), pisze Applebaum, "nie tylko ksenofobiczne... ale też jawnie autorytarne". Nie sposób wskazać żadnej zasadniczej zmiany w ideowej tożsamości PiS trzynaście lat temu i dziś, podobnie, jak nie sposób znaleźć żądnej oficjalnej deklaracji partii i samego Komendanta, która byłaby deklarowaniem (i to "jawnym") ksenofobii czy pochwałą autorytaryzmu. Film "Nocna zmiana" w oczywisty sposób nie jest filmem "o froncie tajnych sił przeciwko prawicy", artykuł o medialnej krzątaninie Applebaum, mającą na celu zohydzenia obecnych władz Polski w tygodniku "Do Rzeczy", w żadnym stopniu nie przedstawił jej jako "żydowskiej koordynatorki prasy międzynarodowej, skrycie kierującej jej negatywnymi opisami Polski". To zwyczajna podłość z jej strony.
Długo by wyliczać: właściwie wszystko opisuje Applebaum kłamliwie. Barack Obama nie dowie się z jej artykułu, jak wyglądał spór o Trybunał Konstytucyjny, i że jego początkiem było bezprawne wyznaczenie nowych sędziów przez poprzednią większość parlamentarną w świadomości nadchodzącej zmiany władzy. Odpowiadając pięknym za nadobne PiS nagiął konstytucję, ale nie bardziej, niż np. Republikanie śp. Mc Caina, a niedawno Demokraci senackimi obstrukcjami podczas walki o mianowanie nowego sędziego Sądu Nawyższego USA - na pewno jej nie "złamał", jak to, kłamiąc po raz kolejny, pisze Applebaum. Szczególnie nikczemne jest przedstawienie przez nią tragedii w Smoleńsku. I tu Obama nie dowiedział się, skąd tak ogromne emocje, bo dziennikarka, która na jakąkolwiek krytykę reaguje histerycznym krzykiem o antysemityzmie, nie napisała nic o intrydze Tuska z rozdzieleniem wizyt, o zabieraniu prezydentowi samolotu, o wołających o pomstę do nieba zaniedbaniach śledztwa, oddanego Rosji, niszczeniu śladów, zatrzymaniu wraku, o obłożonych przez rząd PO-PSL trumnach, w które wrzucono po trzy nogi i po dwie głowy, o wieloletnich zaniedbaniach w 36 pułku specjalnym, podległym swego czasu jej mężowi jako pisowskiemu szefowi MON. Wystartowali z opóźnieniem, chcieli lądować w Smoleńsku, wszedł do kabiny generał Błasik, powiedział "zmieścisz się", i katastrofa, a potem Kaczyński zmyślił "kłamstwo średnie" o zamachu. Nawet tak zachwycony czytelnik jak, podobno Obama, nijak z tego nie zrozumie, dlaczego tragedia wyzwoliła tak silne polityczne emocje.
Wszystko to w zupełnie oczywistej intencji wybielenia swego męża, który w obu wcieleniach, i jako pisowiec, i jako wyślizgany przez pryncypała totumfacki Tuska, współodpowiedzialny był za wszystkie przemilczane starannie przez Applebaum patologie - i który ostatnio znowu kryguje się publicznie, że "namawiają go, aby wrócił do polityki". Pochwalam, że żona jest lojalna wobec męża. Ale kiedy popycha ją to do tak podłego rozmijania się z prawdą, to niech nie dziwi się, że traci przyjaciół, i nie obciąża za to winą Kaczyńskiego.
Opowieść o utracie przyjaciół też jest bowiem fałszywa. To nie ja, czy inni, rzekomo opętani potem przez "jawnie autorytarną" ideologię PiS uczestnicy sylwestra w Chobielinie się zmieniliśmy. Przemianie ulegli gospodarze - a może nie tyle oni sami, co ich strategia starania się o sukces. Radosław - wtedy jeszcze "Radek" - Sikorski i jego żona byli w 1999 "pisowcami", choć oczywiście tak się to jeszcze nie nazywało. On, "człowiek roku" "Gazety Polskiej", promował w Polsce Jamesa Goldsmitha, brytyjsko-francuskiego miliardera będącego praojcem idei "brexitu" i patronem ruchów eurosceptycznych. Ona symbolizowała zaś rzadki w USA antykomunizm i antysowietyzm. Tak "byliśmy jedną drużyną", ale drużyną zdecydowanie prawicową w takim sensie, w jakim to słowo funkcjonuje w Polsce - akurat nie wszyscy tam byli "thatcherystami", ale wszyscy tradycjonalistami, wrogami lewicy obyczajowej, patriotami i, w języku michnikowszczyzny, "oszołomami".
Potem "Radek" stwierdził, że w "wymierającym jak dinozaury" obozie katolicko-patriotycznym nie zrobi kariery na miarę swoich ambicji i przeszedł wraz z żoną na drugą stronę. Nie oni jedni. Ich goście w większości pozostali sobie wierni. Ale widocznie sumienie gryzie, bo cała narracja o "podzieleniu" i "odebraniu przyjaciół" to w gruncie rzeczy taka psychoterapia, mająca je ukoić powtarzaniem popularnych w obozie lewicowo-liberalnym klisz i banałów. Szkoda tylko, że kosztem rozsiewania o Polsce kłamstw.
© Rafał A. Ziemkiewicz
2 listopada 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
2 listopada 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
Ilustracja: zrzut ekranu © Gazeta Wyborcza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz