„W każdym handlu, a głównie w naszym handlu główną podstawą jest uczciwość.
„Zawsze uczciwość, pamiętaj to sobie! Ja miałem takie zdarzenie. Pożyczyliśmy jednemu kawalerowi, który miał się bogato ożenić, grubszą sumę; pożyczyliśmy we trzech: ja, Lejzor Talar i Noach Figielman. Odbierało się różnemi czasy i, Bogu dziękować, odebrało się bardzo pięknie; nie dołożyliśmy do tego interesu. Upłynęło kilka lat. Noach umarł, a Lejzor znalazł u siebie między papierami jeszcze jeden dokument na kilkaset rubli od tego samego pana. Udał się do niego; tamten miał trochę krótką pamięć, nie utrzymywał rachunków i niewiele się sprzeczając – zapłacił.
„Całkiem gładko to poszło, jak po maśle, ja nie wiedziałem o niczem. Jednego dnia przyszedł do mnie Lejzor, opowiedział, jak to było i podzielił pieniądze akuratnie na trzy części: jedne dla mnie, drugą dla siebie, trzecią dla dzieci po nieboszczyku Noachu. Sobie policzył tylko za dwa kursa omnibusu i wierz mi, że nawet w tym drobiazgu nie było symulacji; on naprawdę jechał omnibusem, bo go bardzo noga bolała wtedy.
„Oto uczciwość, oto człowiek, który chodzi drogą sprawiedliwych, nie łakomi się na cudze, jest wspólnik rzetelny, człowiek honorowy! I naprawdę on dużo, dużo ważył swoje słowo; jeżeli przyrzekł komu, że się zgłosi po pieniądze o dziesiątej rano, to już o siódmej spacerował po ulicy, a od dziewiątej czekał w bramie, żeby nie uchybić terminu ani na jedną minutę.
„Ja go za to szanowałem.
„Mnie to przykro, luby mój wnuczku, bardzo przykro, że nie mogę wylać na papier całego morza doświadczenia, jakie się znajduje w mojej pamięci.
„Ludzie używają do pisania pióra z ciężkiego ptaka, z gęsi – i to jest właśnie przyczyną, że pisanie nie może być tak lotne, jak myśl.
„Dużo widziałem ludzi, dużo robiłem interesów, głowa moja napełniona jest wspomnieniami, niby bryka żydowska, co kursuje pomiędzy Radomiem a Warszawą. Za jedną myślą goni druga, za drugą trzecia, dziesiąta, piętnasta; jedna drugą prześciga, potrąca, popycha; robi się z tego zbiegowisko, jarmark, a na jarmarku, mój wnuczku, jest wiele dobrych rzeczy, piękny wybór. Dla ciebie chciałbym wybrać, co najlepsze, ale w takim pośpiechu mogę niejedno pominąć. Wielkie jest w mojem sercu kochanie dla ciebie; chciałbym ci oddać wszystko, co uzbierałem do głowy mojej, żebyś miał na całe życie i jeszcze swoim dzieciom zostawił.
Dziadzio pisał tę kartkę z rozrzewnieniem wielkiem i widział oczami ducha swojego przyszłość swojego wnuka, wielką przyszłość, a dlaczego wielką? Dlatego, że wnuczek pieniędzmi robił, dlatego, że był z rodu artystów, a pieniądz w ręku artysty prędzej rośnie, niż trawa, a obficiej się mnoży, niż piasek w morzu.
Atoli rozrzewnienie dziadka nie przeciągnęło się dalej, niż na dwie karty; opanował on uczucie i poskromił je, niby rozhukanego rumaka, poczem zaraz zawrócił na grunt praktyczny i rzucał znowuż dobre rady i nauki… niby perły.
„Szanuj klienta, który ma ambicyę, bo ambicya dużo znaczy; można z niej czerpać, jak ze studni.
„Jak dostaniesz do rąk dobrego człowieka, to go nie puść; dobry dłużnik znaczy więcej, niż cztery konie. Wyobraź sobie, że czterema końmi jeździsz. Alboż ci nie wolno?
„Jeżeli dłużnik ci umrze, nie potrzebujesz siedzieć po nim na pokucie: to, co pozostał ci winien, rozłóż na innych, oni to z procentem zapłacą.
„Masz śliczny fach, mój wnuczku, szlachetne zatrudnienie, powinieneś o tem pamiętać. Zastanawiaj się dobrze, że pieniądz wspiera głowę, a głowa wspiera pieniądz. Ty masz i pieniądz i głowę, więc wszystko masz.
„Jak ci się trafi inny geszeft, choćby dobry, ale nie twego fachu, ty go nie bierz. Kto handluje pieniędzmi, nie powinien handlować pieprzem i cynamonem. Nie staraj się o martwy towar, skoro masz żywy.
2-gi fragment
Na widok żony, powracającej do zdrowia, Karol zapomniał o całym świecie, o kłopotach, o Luftermanie nawet.
Przyszedł rano, gdy pan Karol do biura się wybierał.
– A, łaskawy pan Lufterman.
– No, ja jestem, dzień dobry panu.
– Przedewszystkiem bardzo panu dziękuję, że pan uwzględnił moje krytyczne położenie.
– Co ja takiego uwzględniłem?
– Żona moja chorowała kilka tygodni, rozumiesz pan, to pociąga za sobą wydatki, nie byłbym w stanie zapłacić panu raty, a pan był tak delikatny, że wcale nie przyszedł, by się upomnieć o nią.
– Rzeczywiście, ja mam bardzo delikatną naturę, ale nie wiedziałem, że pańska żona była chora. Mnie to jest bardzo przykro, trzy razy przykro: raz, że żona pańska była chora, drugi raz, że pan nie jest przygotowany na ratę, a trzeci raz, i to jest właśnie najgorszy raz, że z powodu niezapłacenia raty, ja potrzebuję wymagać od pana całkowitą sumę na jeden raz.
– Bój się pan Boga, ależ to mnie zrujnuje!
– To bardzo może być i dlatego jest mi tak przykro; ja od tej wymagalności zdrowie tracę, ale ustąpić nie mogę.
– Dlaczego? Powiedz pan dlaczego? Czy nie płaciłem rzetelnie, dopóki mogłem?
– Płacił pan.
– Czy nie jestem gotów dać panu teraz kilka rubli za pańską wyrozumiałość?
– Owszem, pan jesteś gotów, ja wiem, pan już trzyma rękę w kieszeni.
– Więc?
– Ja panu powiem prawdę: ja już mam dosyć tego lichwiarstwa, to paskudny fach, państwo powiadacie, że to niehonorowe jest, że każdy lichwiarz, to rozbójnik, złodziej, a ja powiadam, że czy ono honorowe, czy nie honorowe, to też niewiele warte, bo żadnego dochodu nie daje.
– Nie daje?
– Co się pan dziwi? Skąd ma dać? Czy z tego, że pan na przykład nie zapłaci raty, albo że drugi pan pojechał sobie na posadę do takiego kraju, w którym wcale komorników nie ma, a wyrok znaczy tyle, co nic. Miałem takie zdarzenie, dalibóg! Pan Franciszek, ten blady, z jasną brodą, pojechał do Persyi sprzedawać perkal i moje trzysta rubli z nim pojechały. A czy pan myśli, że nie trafi się taki, co sam sobie zrobi śmierć? Też miałem takiego gałgana! On sam sobie zastrzelił i moje dwieście rubli też były zastrzelone. No, powiedz pan sam, co z tego lichwiarstwa jest? Tfy! Jedno z drugiem nic. Ja potrzebuję wycofać kapitał i wolę handlować z mydłem, z gipsem, ze smołą, wolę szynk utrzymywać, niż tem paskudztwem się trudnić.
– To jest pańskie postanowienie nieodwołalne?
– To jest, panie takie, jak wyrok z ostatniej instancji. Pan musisz się starać o pieniądze.
– Ale skąd?
– Pańska głowa w tem.
– Ha, trudno, skoro pan inaczej nie chce, to muszę…
– Wierz mi pan, że mnie to bardzo boli.
– Jak prędko żąda pan tych pieniędzy?
– Gdzie pan widział człowieka, który powoli żąda?
– Więc dziś?
– Choćby w tej chwili…
– Panie, to nie sposób…
– A co jest pański sposób?
– Daj pan chociaż trochę czasu, nie jestem przygotowany, nie spodziewałem się.
– To ja się bardzo dziwię. Przecież pan pisał na wekslu własnoręcznie: „W razie chybienia jednę ratę, cała suma zrobi się wymagalna od jednego razu”. Pisał pan tak?
– Pisałem.
– A dlaczego pan raty nie zapłacił?
– Bo się pan nie zgłaszał.
– O co idzie? Ja jestem teraz zgłoszony, zapłać pan ratę i wszystko będzie w porządku, ja nie będę mógł wymagać od pana całej sumy.
3-ci fragment
– Że pan nie rozumie takiej prostej rzeczy! Ja wymagam sumy, pan jej nie masz, ja nie ustąpię, a pan jej nie dostaniesz, więc cóż stąd? Prosta kombinacya: muszę znaleźć kapitalistę, który tę sumę panu da, a pan ją oddasz mnie. Czy to jasne?
– Bardzo jasne, jak w samo południe.
– Taki kapitalista niechętnie robi interesa, trzeba go namówić; jak i gdzie namówić? Przy kufelku. Człowiek, co ze swego kapitału żyje, ma grymaśną gębę, wódkę lubi mocną, bardzo mocną, śledzia marynowanego, bardzo marynowanego, piwa on nie pije, tylko czarny porter, bardzo czarny porter! Cygaro on też lubi i to najmniej za sześć groszy. Prócz tego on ma faktora, bez faktora nie zrobi nic. Faktora trzeba też sobie zjednać, a jak pan myśli, czem takiego łapserdaka zjednać? Trzeba mu wsadzić w zęby rubla, dwa, i prócz tego zapewnić mu procent od interesu. W takim razie on będzie gadał, a jeżeli nie, to nie; on będzie siedział cicho, jak kamień. Rozumiesz pan teraz, na co ja biorę te kilka rubli?
– Więc sądzisz pan, że ów kapitalista da?
– Ja myślę.
– A cóż to za osobistość?
– Wcale nie jest żadna osobistość, po prostu lichwiarz: nawet muszę pana uprzedzić, że jest z tych ordynaryjnych lichwiarzów, bardzo paskudnego gatunku, przytem ma jeden feler, niedobry dla pana.
– No?
– On jest młody, całkiem jeszcze, niedawno sobie ożenił.
– A cóż mi to przeszkadza, czy on stary, czy młody. Interes pieniężny, on pożycza, bierze procent. Co lata mają do tego?
– Dużo mają. My starsi, doświadczeni, cośmy już robili dość różnych interesów, kontentujemy się niewielkim zyskiem i niech będzie mała korzyść, byle pewna. Ja na przykład brałem od pana po ludzku, nic nie zarabiałem, całego kramu cztery procent na miesiąc. Ten łapserdak zażąda od pana najmniej ośm; a dlaczego? Bo on jest młody, chciałby się od razu zbogacić.
– Ale to niepodobieństwo!
– Nikt pana nie przymusza brać.
– Jakże, a pan?
– Przepraszam; ja panu nie bronię wziąć od kogo innego. Zresztą potarguj się pan; mnie się zdaje, że jeżeli będziesz się pan trzymał twardo, to on opuści na siedm. I jeszcze pana uprzedzam, że jego faktor, między nami mówiąc, wielki cygan, nie bierze mniej, jak pięć rubli od sta z sumy, a żona tego kapitalisty, taka sama drapieżnica, jak on, też potrzebuje dostać porękawiczne. Widzisz pan, jaka to dyferencya starzy ludzie i nowi ludzie! Jak pan robiłeś ze mną interes, toś dał dla mego małego wnuczka na pierniczek rubla; z nim co innego! Przecież wstydziłbyś się pan dać rubla młodej kobiecie, która przytem jest bardzo ładna i bardzo edukowana.
– Ależ na Boga, ten pański kapitalista, to jest jakiś rozbójnik, bez sumienia.
– I mnie się tak zdaje.
– Lichwiarz-pijawka, w najszkaradniejszym gatunku!
– Mogę za to solidarnie poręczyć. Pan dobrodziej powiedział bardzo wielką prawdę.
– Jakże się nazywa ten ludożerca?
– Taki ludożernik nazywa sobie… on sobie… sobie nazywa… Leon Bernard Hapergeld.
– Pan go dobrze znasz?
– Cokolwieczek znam, ale bardzo mało.
4-ty fragment
Lejbuś na swem weselu czuł się bardzo szczęśliwym; jadł różne doskonałe rzeczy, posilał się, jakby na całe miesiące głodu, chociaż go głód nie czekał.
Rosół z kaczki, skrzydło z gęsi, całego śledzia, parę kawałków nadziewanej ryby, porcyę tortu, garść makaroników i cukierków skonsumował bez żadnej trudności; przytem nie żałował sobie ani wódki, ani piwa, ani rodzenkowego wina, ani araku do herbaty.
Młoda żona szepnęła mu delikatnie do ucha:
– Słuchaj, ty, paskudniku, jeżeli ty co dzień tak jadasz, to lepiej daj mi od razu rozwód, bo ja nie chcę, żeby mój posag był umieszczony w twoim bezdennym brzuchu.
Lejbuś mruknął znacząco i odpowiedział półgłosem:
– Ty mnie jeszcze nie znasz, Reginko, ty nie wiesz, jaki ja jestem skąpy. Za własne pieniądze ja jeść nie lubię, ale teraz, na weselu… Powiedz, moja kochana, kto sprawił to wesele?
– Jak to kto? Rodzice.
– No właśnie; rodzice sprawili, więc lepiej, że ja zjem, niżby goście mieli zjeść; niech się więcej w familii zostanie. Czy nie mam racyi?
– Masz bardzo śliczną racyę i mnie to cieszy, że jesteś mądry.
– A wiesz, Reginko, dlaczego ja tańczyłem tak gwałtownie?
– Zapewne z uciechy, że dostałeś ładną, posażną i edukowaną żonkę.
– Nie; ja się mogę cieszyć z tego siedząc i skutek będzie taki sam.
– Więc?
– Ja tańczyłem dla utrzęsienia się, żebym mógł więcej zjeść.
Pani Regina roześmiała się i powiedziała Lejbusiowi do ucha, że jest z niego bardzo przyjemny, bardzo mądry paskudnik.
„Pająki” – posiedzenie rady nadzorczej banku (fragment)
Na drugi dzień dziadzio Gancpomader, aczkolwiek trochę słaby i niedomagający, udał się przed Bank.
Kto tego miejsca nie widział, ten nic nie widział; kto tych wydeptanych chodników nie zna, ten nic nie zna.
Można śmiało powiedzieć, że nie ma na świecie instytucyi, tak pięknie, a zarazem niekosztownie urządzonej, jak to wielce szanowne zgromadzenie.
Lokal pod gołem niebem nic nie kosztuje, bywa on wprawdzie trochę niedogodny podczas deszczu, ale w takim wypadku nic łatwiejszego, jak schronić się do jakiej porządnej restauracyi, gdzie zbiera się bardzo dobrane towarzystwo i przy kufelku piwa rozmawia o interesach, nowościach chwili i wypadkach nadzwyczajnych, o ciekawych sprawach, licytacyach dokonanych, lub dokonać się mających, o tem, co było, co jest, co ma być, co przyjemne, co cokolwiek przykre, o wszystkiem, co ma jakikolwiek związek z finansami.
„Posiedzenia”, o ile pogoda sprzyja, odbywają się stojący, bez przewodniczącego, bez dzwonka, bez programu, a pomimo tego wszystko idzie doskonale.
Komu potrzeba rady, znajdzie tam radę, komu informacji informacyę, komu wyjaśnienia – wyjaśnienie, tanim kosztem, a niekiedy i darmo.
Członkowie zgromadzenia przechadzają się lub też stoją grupami, po kilku, i rozmawiają z sobą czasem poważnie i spokojnie, czasem z większym animuszem, z ferworem, a niekiedy zwłaszcza, gdy idzie o likwidacyę jakiego interesu, o podział zysków, namiętności się budzą, oczy płoną, usta miotają straszne przekleństwa i robi się rejwach nadzwyczajny – awantura, gwałt.
Zapisane są w kronikach zgromadzenia i przechowane w ustnej tradycyi nadzwyczajne walki, jakie tam nieraz staczano, zażarte, straszne.
Zdarzało się, że wspólnicy lub współzawodnicy psuli sobie nawzajem bardzo piękne brody i obrywali klapy od chałatów. W handlu bywa rozmaicie.
Bądź co bądź, miejsce tych stojących posiedzeń otoczone jest pewną czcią i poszanowaniem. Jest to rodzaj forum, miejsca publicznego, na którem każdy obywatel wydać się pragnie dobrze.
Człowiek, którego szanują w ogóle – jest szanowny; człowiek, cieszący się poważaniem przed Bankiem, jest dziesięć razy szanowny.
I na odwrót, można mieć awanturę, być oplwanym, spoliczkowanym nawet, to jeszcze nie hańbi; ale dostać w twarz przed Bankiem, to najokropniejszy dyshonor, to plama, którą trudno zatrzeć – nawet banknotem.
Zemsta, zwana rozkoszą bogów, dzika, straszna zemsta, wyrosła na gruncie zawiści fachowej i konkurencyi, przejawia się nieraz w sposób brutalny. Mściwy człowiek czyha, czai się, aż złapie przedmiot swej nienawiści i shańbi go… przed Bankiem.
Dziadzio Gancpomader, jako stały członek czarnej, wędrującej giełdy, widział nieraz takie zdarzenia i godna jego dusza trzęsła się w nim z oburzenia i grozy.
– Łajdaki i łotry! – wołał dziadzio – nie macież to prywatnych mieszkań, wreszcie bawaryi i restauracyi, wreszcie innych ulic do załatwiania takich spraw? Bijcie się wszędzie, gdzie tylko chcecie, ale nie tu!
Spoliczkować porządnego kapitalistę przed Bankiem czy może być większa kompromitacya!
Pomimo perswazyi dziadka, zdarzały się takie fakta smutne, świadczące, że gniew i zawziętość podobne są do dzikiego konia, którego ujarzmić i opanować trudno.
Na tych posiedzeniach stojących odbywały się niesłychanie ważne narady, tu każdy człowiek, którego praca przedstawiała jakąś wartość, był zmierzony, zważony, oceniony jak najdokładniej; tu każdy artykuł prawa i procedury przedyskutowany bywał, skomentowany i wytłumaczony tysiąckrotnie; tu opowiadano nadzwyczaj ciekawe i zajmujące rzeczy o symulacyach, o najosobliwszych figlach bankrutów podstępnych, o sposobach wykręcania się ze spraw przykrych, grożących odpowiedzialnością kryminalną.
Tam strzelały rakiety humoru i dowcipu gryzącego jak potaż, tam opowiadano sobie anegdotki i koncepta, wywołujące wybuchy wesołego śmiechu. Porządne towarzystwo, wesoła kompania!
Dziadzio Gancpomader bywał na tych posiedzeniach co dzień, nie z potrzeby bynajmniej, lecz z przyzwyczajenia; przez długie lata tam uczęszczał, więc już nie mógł się obejść bez tej przyjemności. Chciał widzieć swój świat i wiedzieć, co się w nim dzieje.
Udział jego w naradach był niewielki; sam już interesami się nie zajmował wcale, ale trochę posłuchał, co mówią i co robią; czasem proszony bywał o radę, lub o rozstrzygnięcie sporu. Nie odmawiał nigdy takich drobnych przysług; co najwyżej żądał, żeby konferencya odbyła się przy szklance piwa lub herbaty, na koszt osoby interesowanej.
Tam przychodził też co dzień pan L. B. Hapergeld, Chaim Beispiel, Mojsie Durch i inni opiekunowie główni i przydani pana Karola. Cała rada familijna. Tam oceniano krytycznie jego postępki.
– Buntuje się – mówił z westchnieniem Chaim Beispiel
– Niech się buntuje, niech go dyabli wezmą!
– Chce koniecznie wyleźć…
– Ha, ha, ha! Ja też chcę na loteryi wygrać.
– On bardzo dowcipny jest!
– Co wam to przeszkadza, że on chce wyleźć – rzekł jakiś niski, pękaty kapitalista, o oczach rybich i kształtach spasionego karpia. – Co wam to przeszkadza? Z moich klientów, a mam ich niezłą paczkę, nie ma ani jednego, który by nie chciał wyleźć, ale dotychczas żaden jeszcze nie wylazł, prócz tych, którzy pomarli. A trzeba wam wiedzieć, że ja ten interes prowadzę więcej, niż dwadzieścia lat.
– Ja też nie miałem tego zdarzenia – dorzucił drugi.
– I ja nie.
– Kto może wyleźć? Chyba że ucieknie.
– Dokąd ucieknie? On tu ma swoją familię, ma posadę, sposób do życia, a gdzie indziej, co będzie robił?
– Zawsze to z jego strony nie pięknie – wtrącił pan L. B. Hapergeld.
– Nie pięknie? – zawołał z oburzeniem karpiowaty – powiadasz pan tak nie pięknie, to łajdactwo jest! Jeżeli oni się uwolnią, to z czego my będziemy żyli? Czy przed nami świat otwarty? Czy mamy jakie posady? Cały nasz zysk jest ten marny procent i to jeszcze chcą nam odebrać.
– To jest prawda, to wielka prawda – dodał Mojsie Durch – ale nie ma się o co bać, on nie wylezie i inni też nie wylezą. Chwalić Boga, pan Hapergeld nie od parady nosi głowę na plecach, a my też znamy jego sztukę. On jest doskonale związany, może się szarpać, ile chce, może mu się zdawać, że już mu jest dobrze, że za rok pokończy interesa. Niech mu się zdaje.
– Dlaczego nie ma mu się zdawać i dlaczego pan Hapergeld, jak będzie potrzeba, nie ma go dobrze nacisnąć?
Pan L. B. Hapergeld zrobił taki gest ręką, jakby już nacisnął swego klienta. Uśmiechnął się, pogładził bródkę i otwierał usta, aby opowiedzieć, w jaki sposób pokaże swoją sztukę, gdy wtem, z ogromnym krzykiem, wpadła gromada innych finansistów, zacietrzewionych, spoconych i rozdzieliła grupę spokojnie rozmawiających.
– Co to za gwałt?!
– Co za awantura?!
– Nie pchajcie się, łajdaki, szanujcie miejsce!
Z gromady wyskoczył rudy żydek i rzucił się ku dziadkowi.
– Gancpomader, panie Gancpomader! Mnie krzywdę robią, sądź pan!
– Czego chcecie? O co robicie gwałt?
– To moje, ja jego szwagier! Jego siostra jest moja żona. Dlaczego bracia chcą krzywdzić siostrę?
– Ja jestem też jego szwagier i jeszcze gorzej niż szwagier, ja jestem jego wspólnik!
– A ja byłem jego faktor.
– Teraz nie jesteś jego faktor.
– Nic nie znaczy, mogę nim być napowrót, jeszcze dziesięć razy.
– Co mnie do tego – odezwał się wysoki żyd, w kapocie rzetelnie zabłoconej po sam pas – ja nie jestem wasz ojciec, ani wasz sędzia i obliczyłem sobie, co mi się należy: koszta i procent – zostaje reszta i niech ją bierze, kto chce, a jeżeli wy sobie przy podziale poobrywacie brody i powybijacie zęby, ja do tego nic nie dołożę. Ja jestem człowiek rzetelny, biorę, co moje, wam oddaję, co wasze.
To mówiąc, oddał zwitek banknotów temu, który stał z brzegu i najgłośniej krzyczał.
– Niech was dyabli porwą! – rzekł i oddalił się pospiesznie – co mi do waszych awantur, bijcie się, nie mam ochoty być świadkiem i chodzić do sądu.
Cała gromada rzuciła się na tego, który wziął pieniądze; popychano go, szturchano, ktoś go nawet zębami za rękę uchwycił, ale on cierpienie znosił mężnie, a banknotów bronił, jak bohater. Twarz jego stała się czerwona jak ogień, pokrył ją pot kroplisty, oczy na wierzch wyszły, usta zapieniły się, a piękna broda ruda, potargana i pomięta, świadczyła o bohaterskim zapale.
Lwica nie broni rozpaczliwiej lwiątka, ale też i lwy nie napadają waleczniej.
Podobno Homer widział walki zażarte, ale takiej z pewnością nie widział.
Zaledwie interwencya ludzi poważnych położyła kres batalii; rozepchnięto walczących, którzy jednak nie przestali krzyczeć wielkim głosem, mogącym mury wstrząsać i nie przestali wygrażać sobie nie tylko pięściami, ale denuncyacyą, policyą, sądem, kryminałem.
Dziadzio Gancpomader mówił później, że w życiu swojem nie widział podobnej awantury i tak burzliwego posiedzenia, jak wówczas.
Pierwotnie opublikowano w 1894 r. (obecnie w domenie publicznej);
źródło publikacji: blog Gabriela Maciejewskiego (wydawcy wznowienia), 25-26 sierpnia 2018:
www.Coryllus.pl
„Pająki i Czarne błoto”
Premiera: 1894 („Pająki”) / 1895 („Czarnebłoto. Pająki wiejskie”) / wznowienie: sierpień 2018
Wydawca: Klinika Języka
ISBN: brak informacji
☞ KUP OD WYDAWCY (książka)
☞
☞
Opis wydawcy:
Książka Klemensa Junoszy opisująca realia życia społeczności żydowskiej w Warszawie i w małym miasteczku Czarnebłoto, w końcu XIX wieku. Autentyzm tekstu i sposób przedstawienia postaci są wprost porażające. Autor na wiele lat przed Bablem opisał społeczność żydowską równie prawdziwie, żywo i malarsko, jak ten wielki, rosyjski pisarz.
Ilustracje © Klinika Języka
Redakcja ITP niniejszym informuje Szanownych Czytelników, że NIE otrzymaliśmy żadnego wynagrodzenia (pieniężnego lub w jakiejkolwiek innej postaci) za promowanie powyższej książki. Wszelkie filmy, publikacje i inne wydawnictwa, jakie są promowane przez naszych redaktorów, pojawiają się na naszych łamach tylko i wyłącznie wtedy, gdy MY SAMI uznamy je za warte polecenia naszym Czytelnikom. To właśnie jest jedna z zalet posiadania przez nas absolutnej i niczym nieskrępowanej niezależności od kogokolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz