Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

A gdyby? Przypadkowa ­historia III RP

Alternatywna historia III RP według antypolskich, anty-PiS-owskich autorów z mediów głównego ścieku.

Przytaczamy ten tekst ku uciesze naszych Czytelników – pośmiejmy się, wszak radosny okres Świąt Bożego Narodzenia już za parę dni; pośmiejmy się nie razem z autorami, ale z nich samych oczywiście – z ich pokracznej pseudologiki, z ich wykoślawionych poglądów… żałować ich przecież nie warto, więc śmiejmy się!
Redakcja ITP


        Jeśli Napoleon nie miałby kataru pod Waterloo, to czy historia Europy potoczyłaby się inaczej? A gdyby Adrian Zandberg miał katar i nie przyszedł na debatę przed wyborami 2015 r., to czy PiS zdobyłby władzę?

        Dominuje pogląd, że o biegu historii decydują obiektywne siły, duch czasów. Ale zawsze fascynowały sytuacje granicz­ne, gdy zdawało się, że historia stanęła na czubku szpilki i byle podmuch mógł zadecydować, w którą stronę się przechyli i poleci. Bo często dopiero po la­tach twierdzi się, że coś było nieuchronne, że oto nadpłynęła fala, która wszystkich poniosła. A może wcale nie? Może przekonanie, że coś musiało albo musi się stać, jest często złudzeniem, nadmiernym fata­lizmem, który powoduje, że - także dzisiaj - postrzega się przyszłość jako przesądzo­ną, chociaż ona taka nie jest?
        W wielu przypadkach waga tak zwa­nych procesów społecznych jest chyba przeceniana. Tworzy się dalekosiężne sce­nariusze, wskazuje na nieubłagane linie trendów. I prorokuje: oni muszą stracić władzę, albo - oni muszą wygrać, ta wła­dza jest na dekady, trzeba czekać, aż bieg rzeki zawróci. A czasami jedno zdarzenie wywraca sytuację, a wszystkie dogłębne analizy lądują w koszu. Dzisiaj w Polsce dla jednych to przestroga, dla innych - nadzieja.
Polska historia współczesna, ta trwająca od 1989 r., miała wiele momentów, kiedy dzieje mogły potoczyć się różnie, dać inne efekty niż te, które znamy i których do­świadczyliśmy. Może ten alternatywny wy­miar nie ma wielkiego ciężaru historyczne­go, ale gdy się zagłębimy w warianty, które się tu pojawiają, często rysują one perspek­tywy poruszające wyobraźnię. Przyjrzyjmy się zatem kilku takim zdarzeniom, punk­tom zwrotnym i ich alternatywom.

Wybór przez Zgromadzenie Narodowe Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta przewagą jednego głosu 19 lipca 1989 r.


        O tym wyborze zadecydowali parlamen­tarzyści wywodzący się z Solidarności, gło­sując bądź wstrzymując się od głosu. Było o włos. O pełnej kontroli nad tą procedurą nie mogło być mowy, chociaż potem nie­którzy tak twierdzili - że chodziło o to, aby Jaruzelskiego wybrać, ale żeby miał najmniejszą legitymację z możliwych. Wiele okoliczności mogło jednak spowo­dować, że ten plan by się nie powiódł. Sam Jaruzelski, jak zaświadczają jego znajomi, oglądał ten spektakl w telewizji i brał leki uspokajające. Nic nie było przesądzone.

        W ten sposób został dopełniony kon­trakt Okrągłego Stołu. Na historię tej pre­zydentury składały się wielkie reformy transformacyjne pierwszego niekomuni­stycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego i Sejmu kontraktowego, kształtowanie się nowej geografii politycznej i początki no­wej formacji postkomunistycznej. A gdyby tego jednego głosu zabrakło? Wielu dzisiaj twierdzi, że zerwanie okrągłostołowego kontraktu przyspieszyłoby transformację, bo komunizm był już i tak przegrany. Nie da się tego wykluczyć, ale ryzyko było duże.
        Przy innym wyniku głosowania powoła­nie rządu niekomunistycznego stałoby się o wiele trudniejsze, jeśli w ogóle możliwe. No i byłby problem: jeśli nie Jaruzelski, to kto? Prawdopodobnie Lech Wałęsa, ale czy to byłby szczęśliwy moment, można mieć wątpliwości. A może pozostałby tylko Czesław Kiszczak? To był jeszcze czas przed zburzeniem muru berlińskiego, przed pre­zydenturą Havla; układ sił geopolitycznych miał się dopiero zmienić, co dobrze rozu­mieli Amerykanie, których prezydent moc­no wspierał kandydaturę Jaruzelskiego jako stabilizatora sytuacji politycznej w Polsce i w regionie. Gdyby poszło na polityczną (nie mówiąc już nawet o siłowej) konfron­tację, usztywnienie komunistów, mogłoby to opóźnić ekonomiczne reformy o kilka lat. A wszystko oparło się na jednym głosie.

Wniosek Janusza Korwin-Mikkego o lustrację przegłosowany w Sejmie 28 maja 1992 r.


        Wniosek dotyczył osób zajmujących wysokie stanowiska państwowe, za lu­strację miał odpowiadać minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz. Na liście lustracyjnej znalazły się nazwi­ska 64 parlamentarzystów, członków rządu i ministrów Kancelarii Prezydenta. W drugiej kopercie przekazanej najwyż­szym władzom w kraju były dwa nazwiska: prezydenta Wałęsy i marszałka Sejmu Wie­sława Chrzanowskiego.
        Zapewne sprawa „Bolka” miała być tak czy inaczej ożywiona, zresztą już wcze­śniej pojawiała się w propagandzie Poro­zumienia Centrum, ale 4 czerwca 1992 r., po odwołaniu rządu Olszewskiego, nabra­ła specjalnej sankcji. Gdyby nie czerwcowa noc, rząd Olszewskiego, choć nie miał du­żego politycznego poparcia, mógł od bie­dy przetrwać. Przez kilka wcześniejszych miesięcy słabł, ale alternatywy dla niego specjalnie nie było, a na nowe wybory nie wszyscy mieli ochotę.
        To, że w wyjątkowo rozdrobnionym Sejmie nie było wyklarowanego pomysłu, najlepiej pokazuje zamieszanie po odwoła­niu Olszewskiego. Przez długi czas trudno było znaleźć nawet poważnego kandydata na premiera. Gdyby Olszewski trwał dłu­żej, prawica miałaby więcej czasu na prze­grupowanie, ustalenie nowego układu sił, może nie przegrałaby sromotnie z SLD w 1993 r. To pierwszy w dziejach III RP przykład prawicowej samozagłady. Ale i zdolności do tworzenia legend, które po­trafią się odezwać po latach. Korwin-Mikke, ten egzotyczny ultraliberalny prawico­wiec, zmienił dzieje całej polskiej prawicy.

Upadek rządu Hanny Suchockiej 28 maja 1993 r.


        Były minister sprawiedliwości poseł Zbigniew Dyka, podobno z powodów sa­nitarnych, spóźnił się na głosowanie nad wotum nieufności dla rządu Hanny Su­chockiej. Rządowi zabrakło jednego gło­su. Była to katastrofa, gdyż po prawdzie nikt, włącznie z wnioskującymi posłami Solidarności, nie chciał tego upadku lub nie był do tego przygotowany. Rząd Su­chockiej do dzisiaj zbiera różne opinie, na pewno mieścił się w średniej ocen, ale jego klęska była owocna w skutki histo­ryczne. Po pierwsze, ukazała rozbicie poli­tyczne dawnego obozu solidarnościowego, zagubienie wielu jego parlamentarzystów, partykularyzmy i kłótliwość.
        SLD wygrał na tym, jak los na historycz­nej loterii. Suchocka mogła rządzić przez kolejne lata i gdyby odnosiła sukcesy w harmonijnej współpracy z Lechem Wa­łęsą, Aleksander Kwaśniewski, choć młody, zdolny i dynamiczny, wcale nie musiał zwy­ciężyć w prezydenckich wyborach w 1995 r. A gdyby wygrał je ponownie Wałęsa, praw­dopodobnie inna byłaby prawica, Krza­klewski nie powołałby AWS, a premier Bu­zek nie mianowałby pewnego ministra.

Powierzenie przez premiera Buzka teki ministra sprawiedliwości Lechowi Kaczyńskiemu w czerwcu 2000 r.


        Po wyjściu z rządu Buzka przedstawicie­li Unii Wolności na jedno ze zwolnionych miejsc, ministra sprawiedliwości, premier powołał Lecha Kaczyńskiego i była to, jak się okazało, decyzja historycznej wagi. Podobno kandydatura byłego szefa NIK pojawiła się dość nieoczekiwanie, przy­padkowo, podpowiadana zresztą przez Waldemara Kuczyńskiego, dzisiaj czoło­wego wroga PiS, któremu Kaczyński zdał się politykiem sumiennym i przewidy­walnym. A był to moment, kiedy bracia Kaczyńscy znajdowali się na zupełnym marginesie. Dostali od Buzka prezent wart miliony (wyborców).
        Obydwaj postanowili wykorzystać nadarzającą się okazję i z Ministerstwa Sprawiedliwości uczynić przyczółek do wykreowania Lecha Kaczyńskiego jako jedynego sprawiedliwego, krytycznie oceniającego stan praw, zwłaszcza kodek­sów karnych. Ta postawa przysporzyła Lechowi Kaczyńskiemu dużej popular­ności, tym bardziej że pod hasłem obrony praworządności wszedł także w konflikt z premierem Buzkiem, co zakończyło się dymisją ministra po roku urzędowania. Ale to wystarczyło. Wykluła się idea nowej par­tii, ze specjalnie dobraną nazwą – Prawo i Sprawiedliwość. Rewitalizował się brat Jarosław, a Lech, z pozycji bardzo komfor­towej, stanął do wyborów prezydenckich w Warszawie, które wygrał. Bracia byli już na prostej. Jedna nominacja, a jaki rezul­tat. Bez niej z pewnością nie powstałoby PiS, Jarosław Kaczyński byłby dziś emery­tem, a Lech Kaczyński profesorem, bo nie miałby po co lecieć rządowym samolotem do Smoleńska. Zapewne nie byłoby tak głębokiego politycznego podziału albo byłby on w mniej znaczącym i męczącym miejscu. Buzek uruchomił lawinę.

Przegrana Donalda Tuska w walce o przywództwo w Unii Wolności w grudniu 2001 r.


        Przegrana Donalda Tuska z Bronisła­wem Geremkiem była znacząca i przy­padku w tym nie było, choć liczba odda­nych głosów na młodszego pretendenta pokazywała jego siłę (336 do 261).
Taki był układ sił w kierownictwie Unii Wolności. Problem polegał na stylu i bezwzględno­ści tej wygranej, bo zwyciężony Tusk nie otrzymał żadnej poważnej oferty, podob­nie jego bliscy współpracownicy, kiedyś współtworzący z nim środowisko libe­rałów. Zostali wycięci w pień, jak się po­wszechnie wówczas mówiło.
        Można zakładać, że Tusk, gdy okazało się, że nie był w stanie zapanować nad Unią Wolności, zaczął od razu, natych­miast rozważać warianty swojej przyszłej kariery, a nawet je realizować. Bo, jak wia­domo, już po miesiącu stał się współzało­życielem nowej partii, zwanej Platformą Obywatelską, wraz z Andrzejem Olechow­skim i Maciejem Płażyńskim. I można po­wiedzieć, że ta partia utuczyła się wkrótce właśnie na Unii Wolności, która zaczęła przechodzić do historii.
        Pozostaje więc pytanie, co by było, gdyby Unia w grudniu 2001 r. postawiła na Do­nalda Tuska? Zapewne i tak nie uchroniłby jej przed upadkiem, a zarazem nie powsta­łaby Platforma, przynajmniej nie tak szyb­ko. A PiS już się szykował do skoku. Gdyby Tusk nie powołał Platformy, PiS zdomi­nowałby całą prawicę szukającą nowych możliwości po upadku AWS. Nie byłoby PO-PiS, a tylko partia Kaczyńskiego, która objąwszy władzę w 2005 r., nie miałaby jej komu oddać w 2007 r. Zresztą, gdyby nie było Platformy, wynik PiS przed 12 laty byłby na pewno lepszy, zapewne już wtedy pozwalający na samodzielne rządy. Można zatem powiedzieć, że działacze Unii Wol­ności, wybierając w 2000 r. na swojego szefa Bronisława Geremka, uratowali kraj przed monopolem PiS.

Wizyta Lwa Rywina u Adama Michnika 22 lipca 2002 r.


        To przyjście było jakąś niezrozumiałą anomalią, nie mieściło się w głowie, nawet jeśli pokazywało jakąś prawdę o zakuliso­wej i brudnej grze interesów, jaka toczy­ła się wówczas w Polsce i jaka zapewne gdzieś się toczy i dzisiaj. Ta nienormalność polegała na tym, kto przyszedł i do kogo oraz z czym przyszedł. A potem był ciąg zdarzeń, które także do normalnych nie należą. Persony tego dramatu były pierw­szorzędne i rychło, po powołaniu przez Sejm specjalnej komisji śledczej, stanęły w świetle jupiterów i opowiadały historie niesłychane. Tak się kończyło pierwsze dziesięciolecie III RP a niektórzy twierdzą, że tak się w ogóle kończyła III RP. Pojawiła się idea IV RP skompromitował się tzw. ka­pitalizm polityczny, zachwiała się potęga „Gazety Wyborczej”, a czarne chmury za­częły zbierać się nad SLD i jego żelaznym kanclerzem Leszkiem Millerem. Do przodu parły PiS i PO. A jeszcze rok wcześniej, kie­dy SLD zdobył w wyborach ponad 40 proc. głosów, mówiło się, że kanclerz Miller bę­dzie rządził przez cztery kadencje.
        Stało się zupełnie inaczej, ponieważ Lew Rywin pewnego dnia przyszedł do Michni­ka, a ten postanowił go nagrać. Nie byłoby sejmowej komisji śledczej, SLD by się tak szybko nie zapadł (sytuacja ekonomiczna była korzystna), inny byłby wynik wybo­rów w 2005 r., PiS by na pewno nie rządził, Andrzej Lepper nie zostałby wicepremie­rem i nie stałby się ofiarą prowokacji służb. A Roman Giertych dalej by dłubał w swojej nieskażonej władzą Lidze Polskich Rodzin. Wciskając klawisz magnetofonu, Michnik zmienił losy kraju. Na dobre i złe.

Debata Tusk-Kaczyński 12 października 2007 r.


        To jedna z tych debat, które się przywo­łuje jako przykład wpływu wydarzeń jed­nostkowych na bieg historycznych spraw. Kiedyś, jeszcze w PRL, była to debata Wałęsa-Miodowicz, potem w 1995 r. debata Wałęsa-Kwaśniewski, podczas której urzę­dujący prezydent był gotów przywitać się z pretendentem przy użyciu nogi, i wresz­cie ta z października 2007 r.
        To wówczas Tusk zaskoczył Kaczyńskiego pytaniem o ceny ziemniaków, by następnie przechodzić do innych tematów, branych z różnych półek. Ale było już pozamiata­ne. Doradcy Tuska, w momencie kiedy wymyślili pytania o ceny żywności, zmie­nili historię III RP. A PiS wtedy prowadził w sondażach, szedł po zwycięstwo. Także zapewne dlatego Kaczyński zlekceważył rywala, przyszedł do studia nieprzygoto­wany, podobno trochę podziębiony (casus kataru?), a mógł debatę przełożyć. Gdyby tej debaty nie przegrał, PiS pomimo całe­go „przerażenia duszną atmosferą IV RP” mógł swobodnie wygrać po raz drugi. Ja­rosław Kaczyński nadal byłby premierem, a Lech Kaczyński spokojnie szykowałby się do prezydenckich wyborów, wspiera­ny całym państwowym aparatem kierowa­nym przez brata. Nie byłoby dwóch lotów do Smoleńska ani może tak dużej potrzeby wylądowania tam za wszelką cenę.

Katastrofa smoleńska 10 kwietnia 2010 r.


        Wydarzenie wiekopomne, które zmie­niło historię Polski, a przecież absolutnie nie musiało do niego dojść. Jak wykazały wiarygodne ustalenia specjalnych komisji i ekspertów, na tragedię złożyło się wiele czynników. Nie miejsce, by je wszystkie tu opisywać, istotne, że wiele z nich samoist­nie mogło i powinno wpłynąć na decyzję o odwołaniu lotu, a potem zawrócenia. Wszystkie konsekwencje tego wypadku, w tym polityczne, należą do stałego kraj­obrazu Polski, i nie tylko nie znikną, ale będą się jeszcze przetwarzać i żyć długo.
        Tak oto powstał mit założycielski dla wielkiej formacji prawicowej, tak oto zro­dziła się religia, w którą - jak gdyby poza obszarem prawdy rzeczowej - wierzą tysią­ce wyznawców i kapłanów. Gdyby kapitan tupolewa kilkanaście sekund wcześniej wydał komendę odejścia na drugi krąg, nie powstałaby religia smoleńska, nie pojawił­by się nowy mit założycielski PiS, który do­dał tej partii życia i - chociaż nie od razu - przyczynił się do wyborczego zwycięstwa.

Afera taśmowa: bomba z opóźnionym zapłonem


        Kiedy tygodnik „Wprost” opublikował 14 czerwca 2014 r. pierwszy zapis pod­słuchów z restauracji Sowa i Przyjacie­le, wiadomo było, że przypadku w tym nie było. Nagrano świadomie tylko ludzi związanych z obozem rządzącym i ce­lowo wypuszczono nagrania właściwie na początek kampanii wyborczej. Donald Tusk, w odróżnieniu od innej afery, ha­zardowej, przy tej akurat nie wykazał się stanowczością, nie miał jednolitej narracji, dopuścił do permanentnego nękania jego ludzi, aż sam wyjechał do Brukseli. To też przykład, jak zdarzenia działają z opóźnie­niem. Jeszcze we wrześniu, po chwilowym załamaniu notowań, Platforma powróciła do dobrych wyników, zapewne z powodu euforii po wyborze Tuska na szefa Rady Europejskiej. Ale potem nastąpiła zapaść.
        Ta afera jest przykładem, jak moż­na wpływać na proces wyborczy przez aranżowanie widowiskowych pokazów, kompromitowanie przeciwników. I nigdy nie wiadomo, co i z której strony nadleci i uderzy. Nagrania prywatnych rozmów, nawet bez żadnej ujawnionej w nich prze­stępczej afery, to dla polityków najbardziej niszcząca broń i to długotrwałego rażenia.
Czy to sprawiedliwe, czy nie - to bez zna­czenia. Afera taśmowa odebrała PO co najmniej 10 proc. poparcia w wyborach 2015 r. Gdyby nie to, Platforma miałaby ponad 30 proc., a PiS nie uzyskałby większości, a gdyby jeszcze weszła lewica, to powstałby antypisowy rząd. Można mówić, że Platfor­ma musiała odejść, że po prostu w naro­dzie odezwała się polska dusza, że obudził się i przemówił duch ludu, ale prawda jest taka, że PO w dużej mierze załatwili kelne­rzy i ich wciąż nieujawnieni mocodawcy.

Pół procent zabrane Zjednoczonej Lewicy przez Adriana Zandberga w 2015 r.


        Gdyby Adrian Zandberg miał katar i na debatę wyborczą do telewizji nie po­szedł (albo poszedłby ktoś inny z Partii Razem, w końcu Zandberg nie był jej for­malnym liderem), bardzo prawdopodob­ne, że dzisiejszy Sejm wyglądałby zupełnie inaczej. Zapewne Jarosław Kaczyński mu­siałby szukać koalicji do rządzenia z wice­premierem Kukizem, co by doprowadziło wcześniej czy później do piekielnej awan­tury i raczej nie miałby możliwości tak po­psuć państwa, jak już to uczynił, a końca nie widać.
        Bo Partia Razem Zandberga, bardzo mocno lansowana przez część mediów po retorycznie udanej dla niej debacie, odebrała te głosy, które pomogłyby fron­towi lewicowemu jako koalicji przekroczyć próg wymaganych 8 proc. głosów. Zabra­kło niespełna pół procent. A to dlatego, że Zandberg w telewizji przemówił i na tle konkurentów wypadł okazale, świeżo, pozyskał sympatię wielu widzów swo­ją bezkompromisowością i idealizmem.
        Na jego tle konkurencja lewicowa zapre­zentowała się letnio i nieprzekonująco. Po­tem co prawda okazało się, że ten wdzięk jakby minął, świeżość uleciała, a Partia Ra­zem kręci się w miejscu. Można by powie­dzieć: nic nie dają, a wiele zabrali, gdyby nie świadomość, że polityka jest po pro­stu bezwzględna. A przypadkowa historia III RP pokazuje tyleż siłę przypadków, co też konieczność pomagania im oraz to, że nie ma ich, dopóki się nie zdarzą.


© Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
17 grudnia 2017
pierwotnie opublikowano w:
www.polityka.pl





Źródło tekstu za blogiem jakiegoś POpaprańca:
link: www.pis-da.blogspot.de

Ilustracje dobrane przez Redakcję ITP

9 komentarzy:

  1. Stek bzdur.
    Wszystkie wybory były sfałszowane przez WSIarzy conajmniej od 2010 roku. Banda złodziei z Peło przegrała w 2015 nie dlatego, że Zandberg odebrał im pół procenta głosów, ale dlatego, że POMIMO fałszerstw i tak zbyt wielu ludzi głosowało na PiS i musieliby sfałszować chyba 1/3 głosów aby wygrać, a aż tak daleko nie chcieli się posunąć, bo tak wielka ilość fałszerstw musiałaby wyjść na jaw i wybory musiałyby być powtarzane - a wtedy to już amen przepadliby z kretesem, bo PiS nie puściłby tego płazem jak w 2014 r.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dokładnie

      Usuń
    2. „WSIarze” ha ha -- bardzo dobre, dzięki!
      A fałszowali od 1945 i nigdy nie przestali

      Usuń
    3. Pracowałem przy wyborach w 2014 i 2015. W moim okręgu w każdych było od 5% do 15% nieważnych głosów! Nie złapałem ani sam nie zauważyłem jak to zostało zrobione ale wszyscy wiedzą że taka sytuacja nie jest normalna bo w normalnych wyborach nieważne głosy rzadko osiągają 1 procent i każdy mówił że coś jest nie tak (także panowie z PO). Wszyscy wiedzieliśmy że wybory zostały jakoś sfałszowane, ale nikt nic nie powiedział.
      Wesołych świąt!

      Usuń
  2. "co by było, gdyby Unia Wolności postawiła na Tuska"?
    DOKŁADNIE TO SAMO!
    Jedyna różnica że zamiast peło nazywałoby się to u-wu, ale ryje byłyby te same i kradli też to samo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co za różnica czy gówno nazwiesz fekaliami, odchodami czy innym lepszym słowem skoro śmierdzi dokładnie tak samo?

      Usuń
  3. I jeszcze jedno:
    "Nie byłoby dwóch lotów do Smoleńska ani może tak dużej potrzeby wylądowania tam za wszelką cenę." - autorzy to wybitne CH...E, którzy pomimo faktów i dowodów na to że NIKT nie zmuszał pilotów do lądowania ani na to nie nalegał - to ŚCIERWA TE NADAL POWTARZAJĄ PEŁOWSKĄ PROPAGANDĘ!!
    Normalnie ręce opadają, takich to naprawdę tylko do wora i wór do jeziora, ścierwa POpier...ne!

    OdpowiedzUsuń
  4. CO TO ZA IDIOTYCZNY TEKST TEGO SIE PO WAS NIE SPODZIEWAŁEM!!!

    OdpowiedzUsuń

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2