Wszystkie ukryte potwory
Czyli co łączy „dobrą zmianę” z żoną Cezara
Rząd i cały establiszment władzy znalazł się w przełomowym momencie swojej działalności. To chwila, która zaważy na całej przyszłości tej formacji i przesądzi czy czeka ją niesławny los AW”S”, czy też zmiany, które – przez koalicję pod wodzą PiS - zostały poczynione będą miały szanse się utrwalić.
Na czym polega próba o której piszę?
Na samoograniczeniu się, na narzuceniu sobie koniecznej, ale niezwykle trudnej ascezy.
Minęły newralgiczne dwa lata, rząd PiS utrzymał władzę, nie uległ dekompozycji, oparł się kilku zręcznie i przy pomocy sporych nakładów finansowych przygotowanym próbom rozbicia.
Rząd premiera Mateusza Morawieckiego działa jednak w sytuacji wzmożonej interwencji zagranicznej, w niekorzystnej aurze dyplomatycznej – wzmacnianej przez działania wpływowych osób związanych z PO i dawną UW.
Kłopoty zewnętrzne nie są jednak dla niepodległościowców (większość polityków PiS za takich uznaję) największym zagrożeniem. Wewnątrz obozu władzy czai się bowiem wróg bardziej śmiercionośny – upojenie władzą!
Widmo TKM
Ludzie PiS przyszli do władzy po wieloletnim poście, wielu z nich – podczas rządów PO i PSL – wiodło się marnie i ledwie wiązali koniec z końcem. Naraz otworzyły się przed nimi okna olbrzymich, także osobistych możliwości. Jak powściągnąć chęć odbicia sobie chudych lat? Jak zapanować nad działaczami partii, którzy uznali, ze skoro wpadła im w ręce władza, to wraz z nią wpadają tam także przywileje, większe prawa i materialne powodzenie?
Syndrom niesławnego TKM – u odzywa się w wszędzie od najniższych szczebli samorządów, aż do rządowych korytarzy.
Kiedyś Andrzej Celiński nazwał ludzi, którzy zakładali Porozumienie Centrum ( w tym i autora tego tekstu) „ludźmi brudnymi, spoconymi, rwącymi się do władzy”.
Rację miał w jednym - istotnie w każdym obozie zwycięzców rychło pojawia się ten sam zaciąg ludzi, postaci skłonnych zadeptać każdego kto stanie im na drodze do spiżarni władzy. Celiński najwidoczniej bacznie obserwował swoich towarzyszy z Unii Demokratycznej i ROAD i stąd zdarzył mu się tak trafny rys socjologiczny własnego otoczenia, który przerzucił na przedstawicieli ówczesnej opozycji.
Brudni, spoceni, rwący się do władzy czasami noszą dobre garnitury i palą dobre cygara, nie zmienił się jednak zasadniczy rys ich psychiki. Dziś obóz „dobrej zmiany” obstępowany jest właśnie przez przedstawicieli tego gatunku. Szczególnie wielu zgromadziło się ich w publicznej telewizji, są jednak także w spółkach skarbu państwa (szczególnie KGHM i Orlen) i wielu urzędach.
Polacy gotowi są ponosić ciężar reform kraju, ale sobiepaństwa i bezczelnego zawłaszczania sfery publicznej wam nie wybaczą.
Besserwisserzy
Wielu przedstawicieli „dobrej zmiany”, to ludzie osobiście uczciwi i ideowi na nich jednak czeka inna pułapka.
Zacznę od opisu pewnej sytuacji: mój dobry znajomy często spotykał się w gronie naszych wspólnych kolegów i wygłaszał ciekawe poglądy, był także otwarty na ich krytyczną analizę. Dwa razy jednak zostawał wysokim urzędnikiem państwowym. Pierwszy raz, było to w czasach AW”S”, chętnie przychodził do nas radzić się w różnych sprawach. Po kilku miesiącach sprawowania swojego urzędu bywał jednak już znacznie rzadziej. Koledzy, którzy spotykali go na ulicy, opowiadali o tym jak żali się na to, ze ma strasznie dużo pracy. Minęło jeszcze kilka miesięcy i przypadkowo spotkałem go na ulicy, zacząłem od krytyki działania jego resortu. I wtedy usłyszałem znamienne zdanie: - Gdybyś ty wiedział tyle co ja wiem, na pewno inaczej oceniałbyś sytuację. Mało wiesz o poważnych sprawach. Jesteś radykałem.
Gdy stracił władzę, kilkukrotnie pytałem go o tą „wiedzę tajemną”. W końcu przeprosił mnie i przyznał, ze woda sodowa uderzyła mu do głowy.
Ostatnio znów został wysokim urzędnikiem i jakoś coraz rzadziej bywa w naszym koleżeńskim gronie.
Zarozumiałość i woda sodowa, to kolejne potwory, które szczególnie czają się na tą zmianę polityków.
Ludzie wybaczą wam wiele, ale zarozumiałości i pychy na pewno nie.
Złodziejstwo i korupcja
Każda władza po 1990 roku kończyła w paroksyzmach afer i gnilnej atmosfery. Dla stosunkowo ubogich polskich polityków pokusa spożytkowania władzy dla polepszenia własnej sytuacji materialnej okazywała się zbyt silna. Przykłady nepotyzmu, korupcji, afer gospodarczych i publicznych kłamstw są tak liczne, że stały się nieodłącznym elementem opowiadania o każdej epoce rządów w Trzeciej Rzeczpospolitej.
Rząd PiS jest jednak w szczególnej sytuacji, zyskał władzę ponieważ wyborcy – być może po raz ostatni w tym pokoleniu – uwierzyli w możliwość moralnej sanacji naszego państwa.
Teraz pojawia się coraz więcej informacji o nieprzejrzystych praktykach ludzi związanych z władzą, dżuma nadchodzi od strony spółek skarbu państwa i urzędów, gdzie decyduje się o największych inwestycjach.
Ludzie skłonni są wybaczyć „dobrej zmianie” wiele niezręczności, wpadek i nieudanych akcji, jednego wszak dzisiejszym rządzącym nie wybaczą – braku wypalania gorącym żelazem każdego przypadku korupcji, machlojek i budowania nieprzejrzystych układów.
Kłamstwo
Poprzednia władza trwała – przez dwie kadencje – dzięki wyjątkowo sprawnym służbom medialnym. W tamtej epoce królował magiczny kult „public relations” podniesionej do rangi sztuki sprawowania władzy. Rządzący tak uwierzyli we własna propagandę, że w pewnym momencie Donald Tusk deklarował, że „nie ma z kim przegrać”.
„Dobra zmiana” musi trzymać się z daleka od pokusy klajstrowania „PR” - em wszelkich wpadek i niepowodzeń. Ten rząd nie może okłamywać Polaków, nie może też niewolniczo trzymać się przekazów dnia. Pora, aby ludzie władzy zaczęli w mediach mówić ludzkim głosem, wypowiadając własne poglądy, a nie przygotowywane przez specjalistów gładkie bon moty, które maja zastąpić całą dyskusję polityczną.
Ludzie raz spektakularnie okłamani, nigdy już wam nie uwierzą.
Robactwo
Do każdego obozu władzy pchają się społeczne insekty. Im ich więcej tym bardziej niewyraźne staje się oblicze władzy. Robactwo przegryza i nicuje najtwardsze nawet kodeksy etyczne.
Rząd PiS już dopuścił do tego, że wokół niego wyroiło się mnóstwo podejrzanych typków.
Pora, aby skutecznie wzmocnić bariery tamujące dostęp do władzy ludziom podłej politycznej i społecznej konduity.
Polacy nie wybaczą wam twarzy Szmaciaka, zamiast godnego oblicza polskiej władzy.
Twardziele posuwają świat do przodu
Ojcu Tadeuszowi Rydzykowi przyglądam się od lat. I co? Jego dzieła mówią dziś mocniej niż on sam. Szkoła, którą stworzył wypuszcza ze swoich murów rzetelnie przygotowanych do dziennikarskiego zawodu absolwentów, działa piękna świątynia, działa radio, działa telewizja. Niemożliwe stało się realne.
Wielu tych, którzy mądrzyli się o tym, że Radio Maryja jest „sekciarskie”, że reprezentuje najbardziej radykalne poglądy, dziś już milczy i nawet zapach po nich nie pozostał. Są jak ci, którzy – przesypując w palcach piasek – rozprawiają o stawianiu domu na solidnych fundamentach.
Konformiści nie są w stanie tworzyć prawdziwych dzieł
Tymczasem dzieła zainicjowane przez upartego Redemptorystę istnieją, rozwijają się i przynoszą coraz lepsze owoce.
Dlaczego tak się stało?
Bo ojciec Tadeusz, choć na to wcale nie wygląda, jest – po prostu – twardzielem. Nie był jednym z miękusowatych intelektualistów, zawsze skłonnych aby włos podzielić na czworo. Przywdział pancerz nosorożca i uparcie parł naprzód, nie zważając na kwękania pięknoduchów, krytykę malkontentów, tych, którzy wiedzą lepiej i zwolenników „kościoła otwartego”, który spodobałby się dziś pewnie jedynie panu Sorosowi i jego akolitom.
Nie wierzycie? To spójrzcie na dwa obrazki.
Pusta lista frazesów, ksiądz Sowa jako przewodniczący i rzedniejąca liczba wyznawców – to dziś obraz tzw „Kościoła Łagiewnickiego”, który oczywiście nie miał inspiracji płynących z przesłania Faustyny Kowalskiej, tylko z egzegezy pisane na łamach „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”.
I druga wizja: silny, pełen pielgrzymów i ludzi czynnie zaangażowanych w dbanie o Polskę „Kościół Toruński”. Ten drugi miał być ponoć ksenofobiczny, zamknięty, pozbawiony głębszej refleksji i oparty na stereotypach, a jednak właśnie ten toruński kościół prawdziwie żyje i ewoluuje wraz ze zmieniającymi się czasami i problemami.
Gdyby nie twardziel ojciec Tadeusz Rydzyk, nic takiego nie miałoby miejsca.
Symboliczne starcie pomiędzy ojcem Rydzykiem i tefauenowskim księdzem Kazimierzem Sową ukazało jak wielką rolę w działaniach społecznych i duchowych ma determinacja, twardość charakteru i odporność na krytykę.
Pieszczoszek salonu nie jest w stanie wytworzyć żadnego istotnego fenomenu duchowego, a nieustępliwy Redemptorysta, twardniejący w miarę jak nasila się krytyka, daje dowody na to jak – w konsekwencji – taka właśnie determinacja i swoisty „napęd” się wspaniale duchowo i materialnie kapitalizują.
Przez cały okres istnienia Trzeciej Rzeczpospolitej trwała nasilona kampania wyrywania zębów polskiemu katolicyzmowi. Nieprzypadkowo wszelkie starania – np. wielu wpływowych kręgów hierarchów – zmierzające do utworzenie ogólnokrajowego, katolickiego dziennika nie powiodły się. W kraju, gdzie ogromna większość obywateli wyznaje katolicyzm – oprócz „Naszego Dziennika”, dzieła upartego Redemptorysty – nie powstał liczący się katolicki dziennik. Za to w najlepsze rozwinęła się i na wiele lat sterroryzowała naszą opinię publiczną laicka, neotrockistowska i antykościelna w istocie „Gazeta Wyborcza”. Tu niech nikogo nie zwiodą kolumny „religijne” zapełniane przez redaktora Jana Turnaua.
Zapewne nadal tkwilibyśmy w neomarksistowskim uścisku propagandy, gdyby nie ludzie uparci, twardzi i praktycznie działający.
Przykłady ojca Tadeusza, czy Jarosława Kaczyńskiego pokazują co naprawdę się liczy. Wcale nie jest to poparcie mediów, tzw „oficjalnie wyrażanej opinii publicznej”, czy ogromne nakłady finansowe.
W ostatecznym rachunku liczy się człowiek, jego format, intencje i życiowy napęd.
Takie ustalenia są zgoła banalne, jednak w czasie gdy tzw „globalna maszynka do mielenia umysłów” coraz mocniej odrywa nas od praktycznego doświadczenia i kształtowanego przez nie sposobu patrzenia na świat, należy uparcie przypominać, że tylko realne działania przynoszą realne owoce. Coraz więcej osób ulega bowiem dwóm masowym kłamstwom.
Pierwsze z nich mówi, że nie ma sensu o nic poważnie się starać, bo wszystko przesądzili już jacyś „starsi i mądrzejsi”, tam, gdzieś „na górze”. Skoro zatem „oni” przesądzili, to nikt już tego nie zmieni, a wiec próżno podejmować jakiekolwiek starania.
Drugi współczesny przesąd mówi natomiast o tym, że zamiast realnych działań wystarczą nowoczesne obrzędy magiczne, swoiste medialne voo doo. Jednak zawsze tam, gdzie kwitnie magia, należy odszukać tych, którzy dzięki takiemu procederowi intelektualnego obezwładniania wyznawców czerpią z tego wcale konkretne profity.
W tym wypadku są to oczywiście specjaliści od socjo i psycho przemocy, dzięki którym udaje im się okradać masy i żyć na ich koszt.
Całe szczęście, że i w naszych czasach zdarzają się ludzie w cudowny sposób impregnowani na masową indoktrynację, którzy uparcie realizują rzeczy, o których mądrzejsi i bardziej doświadczeni powiedzieli, że są niemożliwe do zaistnienia.
Dzisiejsza epoka pokazuje, że bieg rzeczy wcale nie zmieniają geniusze, czy też ludzie najbardziej do tego predestynowani. Świat idzie do przodu, zmienia się, wyłącznie dzięki ludziom zdeterminowanym, wierzącym w swoje ideały.
Bycie katolikiem dziś, prawdziwym katolikiem, to właśnie taki test na upór i niepodleganie przemijającym modom. Choćby wszyscy wokół twierdzili, ze świat nie potrzebuje katolickiej duchowości, wierzący człowiek trwa przy swoim, w wielu miejscach dzieje się to nawet przy wtórze poczucia osamotnienia i utraty jakiejś niesłychanie doniosłej szansy.
Mody przeminą, pozory powodzenia także, pozostaje to co najważniejsze – miara człowieczeństwa.
Oczywiście dzisiejsi prorocy twierdzą, ze świat postradał już swoje zwyczajowe miary i człowieczeństwo, to właściwie nie wiadomo co, jak zatem nałożyć mu jeszcze jedną, niezmienną miarę?
Krótko mówiąc jeżeli nie jesteś uparty i nie wierzysz dostatecznie silnie, nie będziesz niezależny, otacza nas tak wszechmocny świat medialnej manipulacji, że bez zakorzenienia w rzeczywistości nadprzyrodzonej niczego nie będziemy mogli sensownie uargumentować i udowodnić. Polegniemy tam, gdzie klęskę ponoszą wszyscy ludzie o wierze letniej i słabej – polegniemy w czasie konfrontacji z jakąkolwiek ortodoksją.
Twardość człowieka nie mierzy się jednak deklaracjami, ale dziełami, które za sobą zostawia.
Nasza religia, jest religią wojowników (z samym sobą) zatem nam nawet nie przystoi tchórzyć, rozwadniać, czy wręcz bagatelizować naszą doktrynę. Jako wyznawcy jedynego Odkupiciela mamy też obowiązek dzielić się z wszystkimi odkryciem, że jedynie nasza religia jest prawdziwa.
Studnia i wahadło
Polska polityka znajduje się dziś w nieznanej celi, na dodatek sama wlazła tam, gdzie jest.
Polska nie może się zmienić, bo inaczej roztopi się w tej celi jak wszystko inne… w tym pomieszczeniu, poza dwoma przedmiotami: studnią i wahadłem.
Myśl polska przeżywa chwile przerażenia i bezradności. Jest jednak napełniona pewnym niegasnącym żywiołem, która każe walczyć o przetrwanie. Wyswobadza się z więzów, traci przytomność, budzi się w jeszcze gorszej sytuacji i …znów wychodzi z tarapatów.
Coś wam to przypomina? Nie ukrywam, że wiąże wasze skojarzenia z pewnym opowiadaniem. Rzecz działa się w Toledo i była opowieścią narratora uwięzionego – przez mityczną inkwizycję – w celi.
Stary, niezbyt poczciwy ,Edgar Alan Poe stworzył opowieść, która do dziś robi wrażenie na każdym, kto się jej dotknie.
Dla nas ważne są dwa wyjęte z opowieści rekwizyty: wiszące u sufitu i nieustannie obniżające swój tor – ostre jak nieszczęście – wahadło, które ma z przywiązanego do pryczy więźnia wypruć wnętrzności, oraz studnia ziejąca na środku celi przerażającą czeluścią.
Zdałem sobie sprawę z tego, że żyjemy w ciasnym pokoju, z zawieszonym nad naszymi głowami wahadłem, które ciągle obniża swój lot.
To wahadło… pomiędzy Mazowieckim i Wałęsą, pomiędzy Porozumieniem Centrum i Unią Wolności, pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską. Wahadło zamontowane przy „okrągłym stole”?! Tnie wszystko co znajdzie się na torze jego morderczego przelotu.
Tnie powietrze z propagandowym świstem. Przelatuje nad naszymi głowami, a sama czynność morderczego przedmiotu angażuje nas bez reszty.
Po pewnym czasie, trochę po omacku, zorientowaliśmy się, że w pomieszczeniu jest jeszcze bezdennie rozwarta studnia. Co się w niej mieści?
Wszystko to, co wiąże się z upadkiem , rezygnacją i zaniechaniem starania się o Polskość. Wszystko co pozbawia nas polskiej klasy i rasy, polskiego ethosu.
Z tej studni dopiero wygramoliliśmy się… pokancerowani i chorzy. Przez ponad pięćdziesiąt lat spadaliśmy w czerń PRL – u, wielu już zwątpiło, że kiedykolwiek uda się nam z niej wydostać.
W pomieszczeniu panuje ciemność, bo ciągle nie nauczyliśmy się zajmować realnym światem.
Wcale nie jest strasznie, nasze życie biegnie niezależnie do budzących grozę akcesoriów i często przybiera barwy obyczajowej komedii.
Bardziej frapujące jest działanie samego wahadła. Wahadło nas szantażuje, sprawia wrażenie jakby nic poza nim nie istniało. Jego dynamiczny ruch sprawia, że nie jesteśmy w stanie zastanowić się, czy ruch przedmiotu cokolwiek zmienia w naszym życiu. Wahadło w końcu wypruje nam trzewia.
Z Mefistofelem to sprawa
Napięcie pomiędzy uprawianiem polityki a etyką niejako immanentnie wbudowane jest w świat. Czy zatem uprawianie zawodu polityka, już na starcie, obarczone jest zgodą na rezygnację z kodeksu etycznego?
A może jest i tak, że nie da się działać w sferze publicznej bez kompromisu z zasadami. To w istocie ciekawe dylematy, które brzmią zgoła faustowsko.
Oto przed młodym człowiekiem zawsze pojawia się postać mentora, który tłumaczy mu jak stąpać drogami kariery. Młody człowiek musi właściwie podjąć tylko jedną decyzję…ma pokłonić się swojemu mentorowi, oddać mu cześć.
Dziś oczywiście nie dokonuje się tego w jakiś archaiczny sposób. Nikt nie składa ofiar całopalnych, nie bije widowiskowych pokłonów, nie całuje po rękach.
Pewien znany krakowski profesor, wpływowy adwokat i człowiek bardzo majętny, uwielbia zabierać swoich magistrantów do knajp i stawiać im trunki, potem organizuje im rozmaite wyjazdy studialne, ale tych najbardziej zapatrzonych w niego przewiduje staże w swojej kancelarii i w efekcie uproszczony start w życie wyższych sfer prawniczych. Warunek jednak jest jeden, taki „wychowanek” – jako swoje - musi żarliwie deklamować poglądy swojego guru. Pan profesor jest w istocie maszynką do produkcji antykonserwatywnych i antykatolickich bon motów. Później te sformułowania nabożnie powtarza cały wydział uniwersytetu. Prawnicza kariera w Krakowie ma oblicze pana profesora, nie trzeba się wiele starać, wystarczy po prostu oddać mu cześć.
Takich sytuacji i miejsc w całej Polsce jest bez liku. Nikt z młodych ludzi uczestniczących w takim „urabianiu” nie ma nawet poczucia obcowania z Mefistofelesem.
Przyznaje, że trochę uwznioślam ten nasze współczesne dylematy, jednak na przykładzie polityków i polityki warto rozważyć takie odwieczne napięcie pomiędzy rozumem i sumieniem.
Faust nie był przecież zły z natury, był wykształcony, wrażliwy, skłonny do głębszych refleksji. Co zatem zdecydowało o straszliwej drodze, którą wybrał?
Nic, tylko delikatna zmiana kierunku życia. Miast nieustannie badać swoje działania mierząc je busolą związku z Najwyższym, miast gotowości do upadania, kajania się i wstawania, zaufał swojemu umysłowi. Najgorsze w jego historii jest jednak to, że nie tylko przywiódł do upadku siebie, ale także stał się powodem upadku istoty niewinnej – Małgorzaty.
Jego przypadki opisują dylemat, który tkwi w każdym z nas, nie do każdego jednak wysłany zostanie czarny pies, który przemieni się w Mefistofelesa.
Jednak polityk, człowiek wybierający dla siebie działanie dla innych i jednocześnie realizowanie pewnych ideowych zamysłów, jak magnes ściąga do siebie właśnie Mefista.
Młody polityk nie zważa na pieniądze, nie działa z nadzieją na władzę i zaszczyty, on naprawdę chce ulżyć znanym sobie ludziom, chce nieco odmienić świat, zgodnie z tym w co wierzy.
Pojawia się jednak Mefisto i zabiera go do gospody wszelkich rozkoszy. To przecież niesłychany przywilej zaznać najwymyślniejszych rozkoszy cielesnych, nie każdemu jest to tak łatwo podane.
Załóżmy jednak, że nasz młody polityk otrząśnie się, że cielesne rozkosze nie stanowią dla niego aż takiej pokusy, aby wytrącić go z obranej drogi.
Wtedy zostanie mu dana „miłość”. Jednak nie ta czysta, święta…zupełnie inna – miłość do samego siebie, chęć oglądania w lustrze potęgującej się własnej doskonałości. W imię takiej właśnie „miłości” będzie usidłał ludzi, tylko po to, aby przeglądać się w ich oczach.
Może jednak i ta pokusa okaże się chwilowa, młody polityk, po raz kolejny, zapłacze i zechce powrócić do początku swojej drogi.
Wtedy objawi mu się królestwo, którym może dowolnie rządzić. Będzie sprawiał ludziom dobro, zabiegał o ich poparcie. Nie jednak z czystości serca, tylko z powodu umocnienia swej władzy. I tak dalej i tak dalej… będzie wymyślnie – po herbertowsku – kuszony, bo zakładamy, że nasz polityk nie jest człowiekiem tuzinkowym.
W tym momencie widzę, jak zawiedzeni kiwacie głowami. Hmmm… ja też wiem, ze większość znanych nam polityków nie przeszłaby już pierwszych pokus. Utknęliby albo w gospodzie, albo w studni miłości własnej, albo też upajając się bezwzględną grą o władzę dla samego jej posiadania.
Jednak nasz polityk jest mocniejszy, bardziej subtelny, mający wgląd do własnego serca. Czy to oznacza, że jest już bezpieczny?
O nie. Właśnie dla takich Mefisto przygotował swoje najbardziej wyrafinowane sztuczki. Co prawda jest tą „istotą, która chcąc zła, na końcu dobro jednak sprawia”, jednak nie należy go nie doceniać.
On potrafi tak ukręcić sprawy, że nasz polityk do końca będzie przekonany o tym, ile to dobra sprawił i jak wydoskonalił swoją istotę wewnętrzną.
– Świat jest tak już skonstruowany, że chcąc sprowadzić na ludzi dobro czasem trzeba uczynić mały kompromis z zasadami. Wobec przeciwników, tych złych, należy zastosować ich metody, a wtedy tryumf naszego dobra będzie prawdziwy i co najważniejsze – skuteczny! – rzecze Mefisto do naszego zamyślonego, ostrożnego i dbałego o formy polityka.
– Nie można być ciapą, fajtłapą, wtedy grzeszy się brakiem skuteczności, a idee, które chcemy urzeczywistniać stają się swoją własną karykaturą – odpowiada sobie w myślach nasz polityki.
I tak, krok po kroku, realizuje swoje zamierzenia. Początkowo jedynie nie mówi ludziom całej prawdy, bo przecież i tak nie są w stanie jej pojąć, potem zatrudnia sztab specjalistów zajmujących się tym , aby prawda jak najlepiej wyglądała. Nawet nie zauważa jak prawda, zniechęcona i obrażona, opuszcza jego wykwintną formę.
Pozostaje jednak sama forma, za jej pomocą można przecież dokonywać cudów o wiele bardziej spektakularnych niż z ta starą nudziarą…prawdą.
W pewnym momencie nasz – rosnący we wpływy, skuteczny – polityk wydaje polecenie zlikwidowania niebezpiecznego młodzieńca, który pojawił się na rogatkach miasta i jął wykrzykiwać, że spotkał prawdę w polu, poza miastem, uciekała i opowiedziała mu co się wydarzyło.
Ten niebezpieczny wichrzyciel musi być natychmiast zlikwidowany inaczej jego opowieści osłabią miasto, podzielą je wewnętrznie i w konsekwencji wydadzą miasto na żer barbarzyńcom. Ten niebezpieczny przybysz przyniesie zatem śmierć i hańbę.
Cóż może z nim począć człowiek uczciwy i honorowy – za jakiego uważa się nasz polityk, który jednakże jest także odpowiedzialny, a troska o dobro ogółu nakłada na jego barki zobowiązania szczególne.
Później wyzna swojemu spowiednikowi, że chętnie zamieniłby się z księdzem miejscem, bo siedzenie w konfesjonale nie niesie tak szalonych obowiązków jak bycie politykiem.
- Wziąłem to życie na swoje sumienie, bo gdybym tego nie zrobił, to życie straciłoby wielu ludzi. To ekonomia polityki, z którą prosta moralistyka nie ma wiele wspólnego – wyjaśnił.
Opisałem tu kilka strzępów z biografii człowieka wymyślonego i niepospolitego.
Pomyślmy jednak o tych wszystkich politykach, których takie dylematy nawet nie dotykają.
Zastanówmy się zatem, na koniec, czy polityka w ogóle może być wolna od ustępowania Mefistowi, bądź też czartom mniejszego płazu (w zależności od rozmiaru kapelusza noszonego przez polityka).
Wierzę w to, że tak być może… jednak taki polityk będzie miał bardzo trudną drogę, musi zatem mieć i zahartowany charakter. Powinien także znaleźć swojego przewodnika duchowego, a więc ocalić w sobie pokorę otwierającą na słuchanie – serio – rad płynących od takiej osoby.
Taki polityk nie powinien też przywiązywać się do niczego, co dane było mu w życiu osiągnąć. Takie „nieprzywiązywanie się do niczego” jest najtrudniejsze, ale tylko ono daje wolność.
Polityk musi być wolnym, aby można było mu zaufać i powierzyć swój los.
Nie jest to łatwe, ale warto aby katolicy biorący się za polityczne rzeczy zdawali sobie sprawę ze skali trudności i prawdziwych zagrożeń, jakie ich czekają.
Sen wariata?
Tym razem będzie mało realistycznie. Zaczęło się bowiem od snu (i pewnie na nim też się skończy)…, a potem przyszły pierwsze przemyślenia. Wszystko to jednak oderwane od dzisiejszego kontekstu…a może nie. Ocenicie sami.
Najpierw uwaga natury politologicznej: im bardziej Prawo i Sprawiedliwość poszukuje wyborców w tzw „centrum”, tym większa rośnie niezapełniona luka wśród patriotycznie nastrojonych Polaków. Wygląda to jak słynny dylemat Puchatka z „Chatki Puchatka” pana Milne. Pamiętacie?: „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”…
Rośnie zatem ilość wyborców, którzy nie bardzo wiedzą na kogo maja oddać swoje głosy, bowiem im bardziej chcą je oddać na PiS, tym bardziej PiS staje się im obcy.
Aleksander Łukaszenka wizytując kiedyś kołchoz zauważył, że poza pokazowymi zagonami, nieco dalej miast zboża pleniły się bezczelnie chwasty. Przygryzł wąsa i sentencjonalnie szepnął: no cóż! życie nie znosi próżni…no właśnie.
A teraz o samym śnie: wyjawiła mi się w tym śnie sceneria jasnogórskiego klasztoru.
Trwała wielka Msza Święta i arcybiskup Marek Jędraszewski głosił: nie jesteśmy skazani na obronę katolicyzmu, my mamy misję jego odrodzenia. To ciężka misja, wymagająca często zaparcia się samych siebie, męstwa i odwagi. Podniósł w górę kropidło i pobłogosławił rosłe szeregi „różańcowych plutonów” odzianych w odświętne szaty, Rycerzy Jana Pawła II i stojący za nimi czerstwy lud o rozmodlonych twarzach.
Obok stał ojciec Tadeusz Rydzyk i kilku innych znanych kapłanów i kaznodziei. To była jakaś niezwykła okazja, ale ja na początku nie zorientowałem się o co chodzi.
Dopiero po chwili zrozumiałem, że z Jasnej Góry właśnie wychodzi wielka pielgrzymka, która ma dojść do miejsca gdzie odszedł z tego świata apostoł Jakub, do Santiago de Compostela.
Szli bulwarami Częstochowy, tysiące. Twardzi, postawni, a w ślad za nimi ruszały tłumy zwykłych ludzi. Prowadzili ich niosący olbrzymie krzyże księża. Ktoś krzyknął: to już nie pielgrzymka, to prawdziwa krucjata wyzwolenia Europy.
Szli przez tysiące kilometrów, upadali ze zmęczenia, wykruszali się po drodze, ale ich szeregi zasilali nowi ludzie. Ruszali z nimi Niemcy, Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Czesi. Słowacy mnóstwo różnych grup i nacji wśród których wyróżniali się dumnie kroczący Wandejczycy.
Szaty i sutanny wypłowiały im od słońca. Po drodze usiłowały ich rozpędzić różne policje, naprzeciw stawali im muzułmańscy migranci. Nic jednak nie mogło ich zatrzymać, bo oni szli w imię Jezusa Chrystusa…
Obudziłem się rozgorączkowany i zlany potem.
Zacząłem myśleć nad tym co zobaczyłem. Oni nie szli w imię żadnej politycznej doktryny, nie mieli żadnych aktualnych postulatów społecznych, szli jedynie po to, aby za sobą zostawiać ziemię wydartą szatanowi.
Uniosła mnie ta wizja i popędziłem opowiadać o niej swoim sceptycznym znajomym.
Oni jednak wcale nie wydziwiali, tylko kolejno popadali z zadumę.
– Wiesz było co najmniej siedem oficjalnych krucjat, z tym że ostatnia po koniec trzynastego wieku i wiele to one nie zwojowały – zasępił się Kajtek filozof.
W moim śnie pochód toczył się jak śniegowa kula. Zrazu cichy i niezauważony, ale potem otoczony coraz większym szumem mediów, wyszydzany i zwalczany stawał się coraz bardziej potężny, znaczący.
Wszyscy powtarzali, że wyszedł z Polski, jedynego tak Maryjnego i wiernego Bogu kraju na kontynencie. Obraz Jasnogórskiej Pani, obraz Chrystusa Miłosiernego z Łagiewnik…te wizerunki niesione były na przedzie.
– Jakie to oczywiste i proste – chrząknął Marcin, niedowiarek z natury.
– Takie wizje mają moc – emocjonował się Grzegorz, znany i wzięty malarz – jak przystało na szczerego artystę, zawsze bez pieniędzy.
Opowiedziałem znajomym mój sen i od tej pory nie chce mi on zniknąć z pamięci. Co więcej zacząłem się nad nim , na serio zastanawiać.
Wyobraźcie sobie bowiem, że do takiej krucjaty rzeczywiście dochodzi i biorą w niej udział najtwardsi w Polsce wojownicy Pana Jezusa. Wielu – z różnych przyczyn – wykruszy się po drodze, ale przecież jakaś najtwardsza kompania dojdzie, nic ich nie zmoże, ani nie przestraszy.
Tak powstanie legion najtwardszych, których nic nie jest w stanie zmóc, zepchnąć z raz obranej drogi. Na nich będą spoglądać ludzie z całej Europy, te wszystkie grupy, które dołączyły się po drodze.
Sarkacie, że to zbyt wielka egzaltacja, patos bez realnego podszycia…ale czy nie znudziła się wam już ta nadwiślańska realpolityka, te ciągle i bez wstydu powtarzane frazesy?
A tu, po takim marszu – krucjacie, wielu mówi coraz głośniej, ze prawda pochodzi właśnie z Polski. Oczywiście cała „liberalna” Europa pomstuje, gazety zapluwają się od piany i jadu, ale ludzie wiedzą swoje, pocztą pantoflową kolportowane są wystąpienia najtwardszych uczestników krucjaty.
Różne europejskie Geremki robią dobrą minę do złej gry i udają, że nic się nie stało, ale przecież drożdże poszły w ciasto, ze wszystkich stron słychać ferment, zasiany przez polskich rycerzy ducha.
Całkiem na zimno spoglądam na ten mój sen i tuszę, że gdyby się on rzeczywiście wydarzył byłby nie lada przełomem. Przecież tacy mocarze krucjaty nie potrafiliby już wrócić do normalnego obgryzania skórek z chleba, łaknęliby czynu i spektakularnej przemiany.
Czy w Polsce byliby inaczej spostrzegani niż wprzódy?
Ci ludzie, w sposób naturalny, staliby się istotni nie tylko dla polskiego życia społecznego, ale ich koncepcje byłyby ważne dla Europy. Jako pierwsi rozerwali bowiem sztampę, gorset tradycyjnej polityki w wpuścili do niej coś metafizycznego, coś co wymyka się wszelkim rozgrywkom partyjnym i strategiom planowanym przez spin doktorów.
Wiem, że to dość niebezpieczna wizja, może bowiem narobić hałasu, który sprawi, że długo nie uśniemy, ale czy warto jeszcze sycić się tym względnym spokojem na kontynencie?
Przecież od dawna nad tą ziemię nadciągają złowieszcze pomruki. Jeszcze bogaci Europejczycy kupują sobie spokój i bezpieczeństwo, ale jak długo można żyć jako zakładnik?
Dziś Europa jest zbyt bogatą wioską, aby mogli ją pozostawić w spokoju nadciągający ze wszystkich stron barbarzyńcy.
Europę ocalić może jedynie renesans wiary z Jezusa Chrystusa, nic nie poruszy tłumów, nie wzmoże oporu, jak tylko pojawienie się prawdziwych idei i ludzi, którzy chcą o nie walczyć.
Ludzie ruszają na pielgrzymkę – krucjatę wiedząc, że po drodze spotka ich prawdziwa próba, że zostaną poddani chłoście drwiny,, szyderstwom, ze zmobilizują przeciw nim policyjne regimenty, a jednak wiedzą, że tak prawdziwie nic nie jest w stanie ich zatrzymać.
Ryzykują wszystkim, cierpią po drodze, ale gdy dochodzą do celu stają się prawdziwymi gigantami.
Oczywiście zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że snuje teraz bardzo niebezpieczne i wywrotowe rozważania, ale powiedzcie mi, czy nasze życie musi być tak nudne, ułożone i zanurzone w śmierdzącym błocie kompromisu, zgody za wszelką cenę.
Pewnego dnia zrozumiałem, że ten sen może stać się realnością i nie mówię tu o żadnej alegorii czy metaforze.
Pewnego dnia naprawdę może z Polski wyruszyć krucjata obrony Europy.
Czy nie lepiej bowiem iść naprzeciw zagrożeniu niż biernie czekać aż niewidzialny potwór Pana Cogito zmieni tu wszystko nie do poznania.
Czekając narażamy się na to, że wstając z łóżka pewnego dnia ujrzymy świat, w którym jesteśmy obcy, do którego żadną miarą już nie pasujemy.
Czy nie lepiej zatem wyruszyć?!
Uroki gniewu
Gniew, gniew pospolity, zawsze budzi złe skojarzenia. Jest przejawem tryumfu emocji nad racjonalną oceną świata. Mędrcy radzą zatem, aby wystrzegać się gniewu…ba, są też i tacy, którzy doradzają aby w ogóle wyzbyć się wszelkich emocji i dopiero wtedy oceniać zjawiska i planować strategie.
Szkoła Zimnych Analityków czasem jednak niewiele różni się od Cechu Zimnych Drani, którzy największe szalbierstwa i niegodziwości popełniają li tylko w imię zimnej kalkulacji.
Tak, tak!... właśnie cię obserwuje sceptycznie uśmiechnięty Czytelniku.
Pukasz się w czoło i zamierzasz odłożyć ten skromny tekścik do lamusa oczywistości, pierdołości, które niedorobieni autorzy wypisują, gdy nie mają kompletnie nic oryginalnego do zakomunikowania.
Pozostaje mi więc obronić się prostym sztychem: a wiesz ty Mój Kotku, że emocje często niosą więcej dobrego niż te wszystkie makiaweliczowskie hokus pokus?
Po pierwsze „czysty umysł”, to znajdziecie jedynie w książkach królewieckich filozofów. Gdyby Makiaveli był tak lisiosprawny, to nie miałby tak pokręconego żywota, jak miał.
Pisze zatem swój tekścik w obronie emocji, choć nie tych odczuć prymitywnych durniów, którzy potrafią jedynie dyszeć jak byki na arenach i jak te byki niechybnie kończą, piszę w obronie emocji, które budzą się gdy ktoś dotknie tabu, świętości, obrazi nasze poczucie dobra i sprawiedliwości.
Racjonaliści, zimni szkiełkookowcy z reguły wiele mędrkują – jak nieszczęsny Makiaveli – a niewiele robią.
Emocjonaliści są bardziej dynamiczni, jeżeli zatem wyzbędą się ślepej furii, nienawistnej żądzy odwetu, zazdrosnej modlitwy o nieszczęście bliźniego, mogą zdziałać o wiele więcej niż zimni kalkulatorzy.
Gdyby kalkulatorzy mieli udział w zbiorowych decyzjach naszego narodu, to pewnie do dziś dyszelibyśmy rozdarci pomiędzy prusactwo, kacapię i austriackie gadanie. Możecie sobie zżymać się na emocjonalistów, ale to oni dokonali niemożliwego, rozpalili lont na końcu którego eksplodowała druga polska niepodległość.
Bronię emocji, także tych zbiorowych – ważne jest jednak ich natężenie, musimy bowiem baczyć, aby poziom emocji nigdy nie osiągnął takiego wrzenia za którym zaczyna się już tylko prosta, socjotechniczna manipulacja. Racjonalna pozostaje zatem jedynie ocena faktu, czy nasze emocje są jeszcze nasze, czy też są już wzbudzane i podgrzewane przez kogoś z zewnątrz.
Dlaczego, tak uparłem się, aby bronić emocji w polityce, w życiu społecznym?
Bo są szczere, prawdziwe, bo służą wzmocnieniu naszych więzi, bo bronią nas przez arktycznym chłodem współczesnych, globalnych kalkulacji.
Nie lubisz Czytelniku Sorosa?, nie wstydź się tego, nie jesteś sam, wielu z nas nie znosi tego zagrzybiałego manipulatora i oszusta.
Istnieje szczególna kategoria gniewu, czysta i szczera. To Święty Gniew, który powstaje gdy depczą nam świętości, wartości najważniejsze dla naszej wspólnoty, gdy gwałcą nasze – wypracowane w indywidualnych i zbiorowych sumieniach – poczucie sprawiedliwości.
Istnieją momenty, gdy należy owym Świętym Gniewem wybuchnąć, gwałtownie wystąpić w obronie spraw, które są nienaruszalne.
Świętym Gniewem zapałał Pan Jezus, gdy ujrzał przekupniów w świątyni i z powrozów skręcił bicz.
Świętym Gniewem zapałają Polacy, gdy kolejny rząd nie spełni pokładanych w nim nadziei, a całe gadanie wokół okaże się sprytną ściemą.
„Dobra zmiano” módl się, abyśmy nie zapałali Świętym Gniewem…bo wtedy, jak kamienie z piosenki Krystyny Prońko, „polecimy jak lawina….przez noc, przez noc”.
© Witold Gadowski
10-11 czerwca 2018
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl
10-11 czerwca 2018
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl
Czytelniku! Jeśli uważasz, że to co robi autor jest słuszne, możesz dobrowolnie wesprzeć prawdziwie niezależne dzienikarstwo przy pomocy PayPal wysyłając dowolną sumę na adres witold@gadowskiwitold.pl lub tradycyjnym przelewem bankowym na konto:
Witold Gadowski
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz