Ekspertyza grafologiczna stwierdzająca, że TW „Bolek” to istotnie Lech Wałęsa (dla znajomych z Trójmiasta „Wałek”) – to oczywiście fakt bez większego znaczenia dla tych, którzy zechcieli wcześniej bez uprzedzeń zapoznawać się z poprzednimi ustaleniami badaczy, po wielokroć już reprodukowanymi dokumentami i wzajemnie potwierdzającymi swą wiarygodność relacjami świadków historii. Wbrew pozorom, nie tak znowu wiele wniosło do sprawy „Bolka” odkrycie przed rokiem w szafie nieboszczyka Cze-Kiszczaka oryginałów donosów, pokwitowań i odręcznie spisanego zobowiązania do współpracy – nie zmieniły one zasadniczo niepięknego obrazu, który wyłaniał się już przed laty ze szczątkowej, ale dostatecznie wymownej dokumentacji.
Dostępne w obiegu publicznym materiały – naukowe, publicystyczne, a także filmowe – dawno już przekroczyły „masę krytyczną”, pozwalającą na wyciągniecie logicznych wniosków, prowadzących do niezbitej konkluzji: tak, owszem, legendarny przywódca „Solidarności”, laureat nagrody Nobla, pierwszy prezydent Post-PRL wybrany w powszechnych wyborach, u początków swej politycznej aktywności był płatnym kapusiem Służby Bezpieczeństwa. To żadna nowina – fakt potwierdzony nawet przez samego Wałęsę, który wszak jeszcze w firmowanej przez siebie narracji książkowej w latach 80. wyraźnie stwierdzał, że owszem, w roku 1970 podpisał, co mu SB podsunęła, że nikomu nic o tym nie powiedział i że nie jest z tego wszystkiego dumny (patrz: „Droga nadziei”).
Co jednak znacznie ważniejsze od tak dobrze już znanej pracy dla SB w pierwszej połowie lat 70. – to wcześniejsza i późniejsza, całożyciowa współpraca Wałęsy ze służbami wojskowymi. Istnieje wiele przesłanek do tezy, że była to więź znacznie trwalsza i brzemienna w znacznie poważniejsze skutki – i że z tej zależności Wałęsa nigdy się nie uwolnił. Pierwsza poszlaka (w chronologii życia Wałęsy), to świadectwo ś.p. Janusza Stachowiaka, b. majora SB, który w ramach swoich obowiązków biurowych wprowadzał Wałęsę do „czynnej sieci agenturalnej” – i miał wówczas w rękach świadectwo jego wcześniejszej rejestracji jako donosiciela przez Wojskową Służbę Wewnętrzną, jeszcze w latach 60. Inna znacząca poszlaka – to ustęp z notatki służbowej funkcjonariuszy gdańskiej SB, Wojtalika i Łubińskiego, którzy w drugiej połowie lat 70. usiłowali reaktywować Wałka jako TW SB – a on załatwił ich wówczas odmownie, oświadczając, że „o nachodzeniu go zamelduje komu trzeba”. Jest oczywiste, że Wałęsa musiał mieć na uwadze jakąś inną, suwerenną i w jego pojęciu nadrzędną względem SB służbę. Ważna wskazówka zawiera się również w anegdocie, którą na użytek filmu „Plusy dodatnie, plusy ujemne” opowiedział Krzysztof Wyszkowski – o tym, jak to Wałek, zgłaszając swój akces do Wolnych Związków Zawodowych, przedstawił plan terrorystycznego odwetu, przy czym powołał się na umiejętności pirotechniczne nabyte rzekomo w toku zasadniczej służby wojskowej. Ewidentnie Wałęsa wystąpił więc wówczas jako agent-prowokator.
Dotychczasowy dyskurs o Wałęsie ma ten zasadniczy niedostatek, że takie właśnie, drobne z pozoru szczegóły, dla uproszczenia po prostu się ignoruje – co pozwala bez przeszkód podtrzymywać „ratunkową” wersję życiorysu Wałęsy, wedle której jeśli nawet „jako młody i niedoświadczony” w latach 70. „popełnił jakiś błąd”, to przecież „ma swoje niezaprzeczalne zasługi w latach 80.”. Ta bałamutna, „lajtowa” wersja nieodwołalnie upada, jeśli zrozumiemy, że prymarna i nadrzędna lojalność wiązała Wałka z sowiecką polskojęzyczną bezpieką wojskową – przy czym wszystko wskazuje na to, że w lojalności tej zamierza Wałęsa wytrwać aż do grobowej deski. Osobiście, po fundamentalnych książkach Cenckiewicza i Zyzaka nie jestem już szczególnie ciekaw następnych monografii nędzy i upadku samego Wałęsy jako TW „Bolka” – czekam natomiast na włączenie do dyskursu wątku jego zależności od wojska.
Ma się rozumieć – nikt nie może lekceważyć ani wkładu, jaki do historiografii wniosła przed rokiem pani Teresa Kiszczakowa, ani też znaczenia świeżych komunikatów Instytutu Pamięci Narodowej i krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Sehna. Takie urzędowe potwierdzenia będą bezcenne dla przyszłych pokoleń – choć dziś niczego nie zmieniają ani dla tych, którzy zechcieli już wcześniej bez uprzedzeń skonfrontować się z prawdą o Wałęsie, ani dla tych, którzy bez względu na jakiekolwiek dowody trwają w roli stróżów i żyrantów jego zakłamanego życiorysu. To ci ostatni stanowią dziś fenomen, nad którym w niedalekiej przyszłości pochylać się będą z politowaniem zawodowi badacze i czytelnicy-amatorzy.
Inne poważne zagadnienie, które czeka na swoich monografistów – to ten niekończący się festiwal kłamców, hipokrytów i lizusów, którzy po dziś dzień towarzyszą i kibicują Wałkowi w jego cynicznej grze. Sam Wałek nie jest już od dawna żadnym sfinksem, zagadką; jego łże-biografia nie powinna nikomu nastręczać ani głębszych rozterek patriotycznych, ani poważniejszych wyzwań intelektualnych. Zjawiskiem wartym dalszej dokumentacji i analizy są natomiast ci, którzy mit Wałęsy, na przekór ustalonym ponad wszelką wątpliwość faktom, starali się podtrzymywać. Szkoda marnować czas i talent młodych magistrantów i doktorantów na drążenie samego casusu „Bolka” – ze wszech miar pożądane byłoby natomiast zajęcie się przez nich przypadkami patologicznego zakłamania w życiu publicznym PRL i Post-PRL.
Mam nadzieję, że znajdą się badacze i wydawcy, którzy zbiorą, zabezpieczą i opracują ten zatruty plon – na czele oczywiście z dorobkiem warszawskiej „GWiazdy śmierci” z ul. Czerskiej, ale też gdańskiego Centrum Solidarności. Liczę, że nie zostanie zapomniana nie tylko indywidualna niegodziwość samego Wałęsy – ale i cała parada tych cenzorów i manipulatorów, którzy stawali na straży jego łże-biografii, jako centralnego kłamstwa założycielskiego III RP. I nie chodzi mi tylko o najbliższe otoczenie, zmienny w składzie dwór samego Wałęsy – choć przecież ciekawe, jak się dziś mają te kreatury: Wachowski, Drzycimski, kapelan Cybula? Ale nie zapominajmy i o innych promotorach kłamstwa wałęsowskiego – np. o pierwszym prezesie IPN Leonie Kieresie, który wbrew oczywistej wymowie już wówczas znanej dokumentacji, w 2005 r. osobiście wyposażył Wałęsę w „status pokrzywdzonego”. Andrzej Wajda już na sądzie Bożym – ale gdzież są dziś producenci i bezkrytyczni recenzenci jego „Człowieka z nadziei” – ?
Szanownego Czytelnika szczególnie interesować powinno zaangażowanie tuzów historiografii w podtrzymywanie kłamstwa i opóźnianie procesu wychodzenia prawdy na jaw. Warto, doprawdy warto opracować taką księgę hańby i hipokryzji polskiej nauki, w której na poczesnych miejscach znajdziemy kieszonkowych historyków Adama Michnika, z prof. Andrzejem Friszke na czele, ale i całe grona pedagogiczne z niejednej wyższej uczelni, na czele oczywiście z UJ-otem (osławionym nagonką na Pawła Zyzaka i jego promotora Andrzeja Nowaka). A nie zapominajmy o prof. Normanie Daviesie, który tylekroć śpieszył w sukurs Wałkowi, a którego dobre samopoczucie zmąci chyba dopiero wnikliwsza kwerenda w zbiorze zastrzeżonym IPN.
Szczególnie daje się we znaki brak takiego opracowania – kiedy dziś w mediach głos zabierają bez najmniejszego zażenowania ci, którzy w ramach „mądrości poprzedniego etapu” podejmowali działania opóźniające docieranie prawdy o „Bolku” do opinii publicznej. Ot, np. prof. Antoni Dudek („zrobię wszystko, by ta książka się nie ukazała”), dr Grzegorz Majchrzak („chyba nie czas jeszcze teraz na taki film”), czy red. Bronisław Wildstein („to niesprawiedliwe wobec zasług Wałęsy z lat 80.”) – mają wszak na kontach spore osiągnięcia w dziele cenzurowania i relatywizowania wymowy faktów niewygodnych dla Wałęsy; osobiście uczestniczyli w działaniach opóźniających publikacje książek i filmów o sprawie TW „Bolka”, co nie przeszkadza im dziś znowu rościć sobie pretensje do nadawania tonu w dyskursie publicznym na temat Wałęsy.
Jednak nie tylko akty oportunizmu i hipokryzji związane ze sprawą Wałka-„Bolka” warte są odnotowania. Nie zapominajmy o tych, którzy za mówienie prawdy o Wałęsie zapłacili wysoką cenę. Przede wszystkim o ś.p. Annie Walentynowicz – ale i o innych, spośród których dwa przypadki zdają się szczególnie znamienne. Wymieniony już ś.p. mjr Janusz Stachowiak, bodaj jedyny były funkcjonariusz SB, który przeciwko Lechowi Wałęsie zdecydował się udzielić wywiadu (na użytek filmu „TW Bolek”) i świadczyć przed sądem, za co spotkały go środowiskowe szykany i pogróżki; jego śmierć przed niewielu laty uznano za samobójczą – czy nie wymaga ona ponownego zbadania? I drugi wyjątkowy przypadek: ś.p. Henryk Lenarciak, były stoczniowiec, starszy kolega z pracy przyszłego Prezydenta RP, za pierwszej „S” odpowiedzialny za wykonanie gdańskich Trzech Krzyży (pomnika poległych w grudniu ’70); jako emeryt dorabiał na nocnej portierni – po udzieleniu wywiadu (na użytek filmu „Plusy dodatnie, plusy ujemne”) wyrzucony z pracy, zaraz potem zginął w wypadku ulicznym. Jest podobnych zdarzeń powiązanych ze sprawą „Bolka” więcej. Jeśli nawet wznowione śledztwa nie wykazałyby „udziału osób trzecich” – to i tak pozostaje moralna odpowiedzialność Wałęsy za los ludzi wykpiwanych, lżonych, szczutych i niszczonych na różne sposoby za to tylko, że ośmielili się nie taić prawdy o nim.
© Grzegorz Braun
(bez daty) wrzesień 2017
źródło publikacji: „Bez cenzury”
www.bezc.pl
(bez daty) wrzesień 2017
źródło publikacji: „Bez cenzury”
www.bezc.pl
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz