Zatem jeśli ktoś chciałby naprawdę odebrać władzę politycznym gangom, to powinien domagać się zastąpienia sposobu wyłaniania reprezentacji suwerena przez głosowanie, sposobem wyłaniania tej reprezentacji przez losowanie. Technicznie sposób ten nie nastręcza żadnych trudności; wszyscy obywatele są zewidencjonowani w systemie PESEL, więc maszyna losująca nie miałaby żadnego problemu z wylosowaniem 460 obywateli, którzy w ten sposób zostaliby Umiłowanymi Przywódcami w Sejmie i dodatkowych 100, którzy w ten sposób staliby się Umiłowanymi Przywódcami w Senacie. Lenin twierdził, że państwem może rządzić nawet kucharka, więc skoro w Sejmie zasiada Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, to myślę, że przy losowaniu gorzej by nie było, ale o ile mi wiadomo, nawet najbardziej zatwardziali antysystemowcy nie śmią podnieść ręki na powszechne głosowanie. W tej sytuacji musimy wrócić do postulatu zastąpienia obecnego systemu wyborczego przez system większościowy, oparty na jednomandatowych okręgach wyborczych.
Hodowanie iluzji
Przysłuchując się dyskusjom wokół tej zmiany odniosłem wrażenie, że zwolennicy jednomandatowych okręgów wyborczych przypisują jej skutki, do których ona nie jest w stanie doprowadzić. Wiem, co mówię, bo kiedy w roku 1992 powstała w Sejmie nadzwyczajna komisja do opracowania ordynacji wyborczej, koledzy posłowie z UPR poprosili mnie, żebym opracował projekt ordynacji wyborczej. Ponieważ nie dali mi żadnych instrukcji, pomyślałem sobie, że w takim razie sporządzę ordynację dekomunizującą Sejm, chociaż oczywiście bez użycia tego słowa. Pamiętałem bowiem wskazówkę Antoniego de Saint-Exupery, który w „Małym Księciu” powiada, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”, więc o intencji dekomunizacji w tekście ordynacji nie wspomniałem ani słowem. Wstyd się przyznać – ale wtedy myślałem, że te nawoływania do dekomunizacji, to wszystko naprawdę. Zatem posłużyłem się schematem z ordynacji francuskiej, skonstruowanej w celu blokowania dostępu do tamtejszego parlamentu Frontowi Narodowemu. Mechanizm ten jest na tyle skuteczny, że blokuje Front przez całe dziesięciolecia. Na początku lat 90-tych FN uzyskiwał w wyborach, nie w sondażach, np. 16 procent głosów – ale do Zgromadzenia Narodowego nie wprowadzał ani jednego deputowanego. Raz, to znaczy – w roku 1997 – zdarzyło się, że jeden z kandydatów FN w Prowansji w departamencie Var, przedarł się przez wszystkie zapory i wygrał. Był to Jan Maria Le Chevallier. Wydawał gazetę „Le Patriote du Var” i mi ją przysyłał za pośrednictwem miejscowej działaczki FN, którą poznałem dzięki znajomym Francuzom. Ale z demokracją kierowaną nie ma żartów, więc Sąd Najwyższy unieważnił wybory w tym okręgu.
Pomyślałem tedy sobie, że identyczny efekt można by osiągnąć i u nas w stosunku do Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Mając nawet 20 procent głosów SLD nie wprowadziłby do Sejmu ani jednego posła, więc nastąpiłaby dekomunizacja bez użycia tego słowa. Francuski system polega bowiem na tym, że aby w jednomandatowym okręgu uzyskać mandat „z marszu”, to trzeba zdobyć bezwzględną większość głosów. Zdarza się to nader rzadko, więc zanim jeszcze nastąpi druga tura, to kandydaci o słabszym wyniku zachęcają swoich zwolenników do poparcia któregoś z kandydatów silniejszych. Z punktu widzenia wyborców to nawet jest korzystne, bo przed ostatecznym głosowaniem, na ich oczach formują się przyszłe koalicje parlamentarne. U nas wyborcy nie mają tego komfortu. Kampania wyborcza polega wszak na tym, że każda partia powiada: my jesteśmy mądrzy, uczciwi, szlachetni, patrioci i tak dalej – a tamci do durnie, złodzieje, szubrawcy, łajdacy, zdrajcy – i tak dalej. I kiedy już obywateli do tego przekonają, odbywają się wybory, a potem co? A potem mądrzy, szlachetni, uczciwi i tak dalej, wchodzą w koalicję z durniami, złodziejami, łajdakami i zdrajcami. W rezultacie realizowany jest program, o którym wcześniej nikt w ogóle nie słyszał, więc trudno się dziwić, że coraz więcej obywateli odmawia statystowania w tym błazeństwie. Ale we Francji z wyborów na wybory, w okresie między pierwszą, a drugą turą, zawsze tworzy się koalicja: „wszyscy przeciwko Frontowi Narodowemu”. Ze „wszystkimi” Front oczywiście wygrać nie może, toteż zawsze przegrywa. Więc ordynację wyborczą skonstruowaną według tego schematu przestawiłem na posiedzeniu Nadzwyczajnej Komisji, za pośrednictwem ś.p. Lecha Pruchno Wróblewskiego, posła UPR, który ją referował. Na forum Komisji można ją było przeforsować, bo zdecydowaną większość mieli tam posłowie tzw. „solidarnościowi”. SLD miał tylko dwóch reprezentantów: posła Millera i posła Cimoszewicza, którzy zresztą natychmiast się zorientowali, jakie straszliwe niebezpieczeństwo nad nimi zawisło, ale już po chwili odetchnęli z ulgą, bo „solidarnościowa” większość natychmiast ten projekt odrzuciła, ponieważ posłowie nie byli pewni, czy przy tym systemie oni sami byliby wybrani. Mnie nie przyszło do głowy, by wmontować tam jakieś zachęty dla nich; nawet nie wiedziałbym – jakie – ale raz na zawsze pozbyłem się iluzji, że ktokolwiek w Polsce chce dekomunizacji. Wspominam o tym dlatego, by pokazać, że z jednomandatowymi okręgami też można robić rozmaite sztuki dla dobra „systemu”, zatem wiara w zbawienny charakter takiej zmiany wydaje mi się nieco naiwna.
Ale obok modelu francuskiego istnieje model brytyjski, też oparty na jednomandatowych okręgach wyborczych. Jest on znacznie prostszy od francuskiego; nie ma tam warunku uzyskania bezwzględnej większości, ani pierwszej i drugiej tury. Wygrywa ten kandydat, który w okręgu uzyskał najwięcej głosów. Przyjrzyjmy się jednak parlamentowi brytyjskiemu, który według tej ordynacji jest powoływany. Dominują tam dwie duże partie. Po wyborach 8 czerwca 2017 roku sytuacja wygląda tak: Partia Konserwatywna – 317 mandatów, Partia Pracy – 262 mandaty, Szkocka Partia Narodowa – 35, Liberalni Demokraci – 12, Demokratyczna Partia Unionistyczna – 10, Sinn Fein – 7, Plaid Cymru (walczy o niepodległość Walii w UE) – 4, Zieloni – 1 i Niezależni – 1. Z punktu widzenia reprezentatywności niby widać postęp, ale też widać gołym okiem, że jest to tylko dekoracja w gruncie rzeczy podtrzymująca „system”. Zatem jeśli ktoś pragnąłby maksymalnie zwiększyć reprezentatywność Sejmu tak, by znalazły się tam polityczne reprezentacje wszystkich, a przynajmniej większości kierunków występujących w społeczeństwie, to najlepszy byłby system proporcjonalny – ale bez modyfikacji restrykcyjnych, tak, jak to było w wyborach w roku 1991. Mandaty zostały rozdzielone między 29 komitetów wyborczych, więc z punktu widzenia reprezentatywności Sejmu był to wynik zdecydowanie lepszy, niż przy okręgach jednomandatowych w Wielkiej Brytanii.
Czy myć ręce, czy myć nogi?
Ale reprezentatywność Sejmu ma również swoją mroczną stronę. Rzecz w tym, że przy systemie parlamentarno-gabinetowym, ważnym zadaniem Sejmu jest stworzenie stabilnej podstawy politycznej dla rządu. Sejm liczący 29 politycznych podmiotów staje przed bardzo trudnym, być może niewykonalnym zadaniem, chyba, że podstawową metodą kaptowania poparcia dla rządu byłaby korupcja: panie pośle, a nie poparłby pan rządu? - No poparłbym, ale co z tego będę miał? - A co by pan chciał mieć? W ten sposób można kaptować poparcie dla rządu i zapewniać stabilność władzy wykonawczej, ale od razu widać, że to lekarstwo gorsze od choroby. Stoimy zatem w obliczu nieprzyjemnej alternatywy: albo myć ręce, albo myć nogi. Jeśli bowiem chcemy mieć maksymalnie reprezentatywny parlament, to narażamy państwo na graniczące z pewnością ryzyko destabilizacji. Czy jest jakaś możliwość obejścia tej nieprzyjemnej alternatywy?
Na szczęście tak. Gdybyśmy odeszli od systemu parlamentarno-gabinetowego na rzecz systemu prezydenckiego, to moglibyśmy i myc ręce i myć nogi, to znaczy – mieć maksymalnie reprezentatywny Sejm i jednocześnie stabilną władzę wykonawczą, która zapewniałaby stabilność państwu. Nawet nie trzeba by tu przeprowadzać wielkiej rewolucji, bo prezydent już teraz wybierany jest w powszechnym głosowaniu. Nawiasem mówiąc, jest to zagadka, dlaczego właściwie autorzy konstytucji z 1997 roku dając prezydentowi tak silną legitymację demokratyczną, jednocześnie pozbawili go władzy na rzecz prezesa Rady Ministrów, który nigdy tak silnej legitymacji demokratycznej nie miał. Co więcej – uważna lektura konstytucji wzbudza podejrzenia, że jej autorzy musieli uważać prezydenta nie tylko za wariata, ale w dodatku – za wariata wyjątkowo niebezpiecznego. Zwyczajnemu wariatowi bowiem zakłada się jeden kaftan bezpieczeństwa i wszyscy uważają, że to wystarczy, podczas gdy autorzy konstytucji z 1997 roku założyli prezydentowi aż dwa kaftany. Oto przykład: prezydent jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, ale z własnej inicjatywy nie może w wojsku nawet kiwnąć palcem; wszystkie swoje poczynania musi dokonywać na wniosek albo ministra obrony, albo prezesa Rady Ministrów. Pewne światło na tę zagadkową sprawę rzuca okoliczność, że jednym z autorów konstytucji z 1997 roku był Aleksander Kwaśniewski, który coś tam o sobie musiał wiedzieć, ale my nie musimy przecież kierować się jego uprzedzeniami.
W systemie prezydenckim władza wykonawcza spoczywa w osobie prezydenta, którego pozycja nie zależy od układu sił w Sejmie. Raz wybrany, jest wybrany na pięcioletnią kadencję i sytuacja w Sejmie nie ma tu przełożenia, nawet gdyby zasiadającym tam Umiłowani Przywódcy wzajemnie by się pozagryzali. Co więcej – może zostać wybrany na kolejną, pięcioletnią kadencję, a rządy o długiej kadencji mają swoje niezaprzeczalne zalety. Ale właśnie z tego powodu pojawia się inne ryzyko w postaci bonapartyzmu. Prezydent mógłby ulec pokusie rządzenia ponad Sejmem – jak to kiedyś imaginował sobie w gonitwie myśli nasz Kukuniek, czyli prezydent Lech Wałęsa – że będzie „rządził dekretami”. Na szczęście istnieje skuteczne remedium na rozmaite bonapartyzmy w postaci precyzyjnego rozdzielenia władzy wykonawczej od dysponowania funduszami publicznymi. Kto inny ma władzę wykonawczą, a kto inny – klucz do kasy. Taka sytuacja zmuszałaby prezydenta do przynajmniej minimalnej współpracy z Sejmem, a także – do stabilizowania sytuacji na terenie parlamentarnym, bo skuteczność rządów prezydenckich zależałaby od istnienia w Sejmie współpracującej z prezydentem silnej grupy posłów. A tego właśnie państwu potrzeba: stabilnego rządu z parlamentarnym zapleczem, ale nie uzależnionym od niego nadmiernie.
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz