Dwie wiadomości zrobiły na mnie wczoraj duże wrażenie, w zasadzie trzy, ale tę trzecią umieszczę tu na koniec, niczym przysłowiową wisienkę na przysłowiowym torcie. Oto gazownia ogłosiła na swoim portalu, że zakupiła znany i wydawany od lat tytuł prasowy „Twój weekend”. Niektórzy wiedzą co to za pismo, a tym, którzy nie wiedzą, tłumaczę – to jest soft porno dla ubogich. Najtańszy magazyn z gołymi babami na polskim rynku. Gazownia zaś kupiła pismo, żeby walczyć z seksizmem i je po prostu zamknąć. Taka fanaberia – zamknijmy „Twój weekend” to będzie mniej seksizmu. Nie słychać nic o tym, by gazownia kupowała „Playboya” i zamykała go walcząc w ten sposób z seksizmem.
Nie słychać nic to tym, by likwidowano „CKM” (nie wiem czy jeszcze istnieje, ale zakładam, że tak), ale „Twojego weekendu” nie będzie. Nie może go być albowiem potencjał promocyjny tego pisma, wobec potęgi internetu był żaden, reklamy pewnie się nie sprzedawały, a telewizja unieważniła wszystkie rzewne historie z życia jakie się tam pojawiały.
Gazownia postanowiła więc, że zrobi wydarzenie z zamknięcia pisma i zapunktuje u publiczności. Nie wiem czy można traktować gorzej swoją publiczność niż to robi GW, może tak, ale jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Oczywiście gromady idiotek zaczną tańczyć z powodu zamknięcia tej biedy, jaką było pismo „Twój weekend”, a żaden sensowny głos w sprawie się nie pojawi, bo można będzie to podciągnąć pod seksizm i obronę pornografii. Ja oczywiście nie mam żadnych wahań i wiem, że jak coś lub ktoś stawia nas wobec alternatywy – seksizm albo pornografia – chodzi w istocie o pieniądze. I za tymi pieniędzmi się rozglądam. Zwrócę jeszcze uwagę na okładkę ostatniego „Twojego weekendu” gdzie widać różne znane z mediów „dojrzałe i mądre” kobiety, z Ewą Kacprzyk w samym środku. To jest dość dwuznaczny koniec seksizmu jeśli wziąć pod uwagę kreacje Pani Kacprzyk z ostatnich 30 lat. No, ale dobra, każdy likwiduje seksizm tak, jak umie.
Teraz sprawa rzezi na Woli. Kurski ogłosił wczoraj, że będzie konkurs na scenariusz filmu o tych wypadkach. Jest to w zasadzie wiadomość dobra. Chcę jednak przypomnieć, że był już ogłoszony konkurs na scenariusz filmowy, który miał zaowocować wielką, hollywodzką produkcją. Firmował go minister Gliński. Był też projekt na łuk triumfalny stojący w nurcie Wisły. Nic z tych projektów nie wyszło. Wszyscy wiemy dlaczego. Bo wzięli się za nie ludzie nieodpowiedzialni, zainteresowani jednym tylko – stałym zwracaniem na siebie uwagi. Konkurs Glińskiego wygrał jego brat, bo wszystko musi pozostać w rodzinie. Pan Robert powiedział co prawda, że rezygnuje z nagrody, ale to i tak nie ma znaczenia, bo żadnego filmu nie będzie. Wszystko ucichło,a pan minister wypowiadał się niedawno w radio, że taki film robi się kilkanaście lat. Teraz kolejny konkurs ogłasza Kurski, pozostaje mieć nadzieję, że nie wygra go Łepkowska, co wcale nie jest takie oczywiste. Jedno jest jednak pewne – na pewno nie wygra go brat Kurskiego. I to jest wiadomość pocieszająca i ważna.
Ja jestem szczerze zdumiony, że w Polsce ministerstwo kultury nigdy – bo tak to trzeba powiedzieć – Oni nigdy nie sformułowało żadnego programu propagandy filmowej. Zawsze było instytucją reaktywną, ospałą, realizującą zamówienia partii, albo zamówienia jakichś środowisk. Tak jest do dzisiaj, a wypływa to z prostego i omawianego tu po wielokroć faktu – z głębokiej pogardy jaką twórcy i urzędnicy mają dla widza. Oni mają jeszcze do tego jakieś nierozpoznane gwarancje, że ta pogarda ujdzie im zawsze na sucho. Nie wiem bowiem jak inaczej można tłumaczyć istnienie reżysera Zanussiego i reżysera Żuławskiego, dwóch estetów nie potrafiących ani powiedzieć, ani tym bardziej zrobić niczego po prostu ładnego. No, ale oni są już w zasadzie przeszłością. Teraz kolej na nowych ludzi. Czekajmy więc co wyniknie z tego konkursu Kurskiego. Jak wiemy rzeź Woli to jest wydarzenie, które powinno być sfilmowane dawno temu. Nie stało się tak, albowiem okropności tych wypadków przekraczają wszelkie możliwe granice, a do tego jeszcze ktoś mógłby pomyśleć, że Polacy też cierpieli w czasie okupacji, a nie tylko zajmowali się noszeniem żywych żydów na Gestapo. Nie sądzę, by ktokolwiek dziś mógł uwierzyć w to co w sierpniu 1944 roku wydarzyło się na warszawskiej Woli. Tak jak nie sądzę, by ktokolwiek mógł uwierzyć, w to jak wyglądała ewakuacja Ochoty w pierwszych dniach powstania. To są rzeczy nie do uwierzenia i nie do zaakceptowania. Ponieważ jednak minęło od tych wypadków ponad siedemdziesiąt lat, a popkulturą rządzą dziś formaty mocno nieciekawe, nie spodziewam się po tym konkursie prawdy, ani też nie spodziewam się, że scenariusz realizował będzie postulaty czegoś co czasem określa się jako „sztuka wysoka”. Jestem wręcz pewien, że będzie to dramatyczna historia o Wikingach gwałcących niewiasty, zasypujących fosy jeńcami i podpalających dobrze wyposażone domy niewinnych ludzi. Głównymi bohaterami zaś będą Polak i ukrywający się u niego Żyd, a także dwie dorodne dziewczyny, na koniec zbrukane przez ludzi Dirlewangera i pozbawione życia za pomocą bagnetów. Tak się bowiem w Polsce i nie tylko w Polsce rozumie ekspresję i tak zwaną eksplozję wzruszeń. Widzieliśmy to już przecież w całkowicie bezsensownym i niepoukładanym filmie „Miasto 1944”, który składał się z ogranych i średnio zrozumiałych kawałków, pociętych według widzimisię montażysty, bo chyba nie reżysera. Tutaj będzie podobnie. Ja zaś marzę o tym, by ktoś zrobił film o powstaniu, albo i o tej rzezi opowiedziany z punktu widzenia niemieckiego żołnierza. Są nawet po temu podstawy, bo gazownia dawno temu opublikowała wstrząsającą relację Belga, który służył w Wermachcie i w sierpniu 1944 znalazł się w Warszawie. Nazywało się to „Próbuję policzyć Polaków, których zabiłem”. Dobra kanwa dla scenariusza, ale niestety bez szans, bo widz musi się utożsamiać z bohaterami, ale kłopot jest taki, że ci bohaterowie przegrali i twórcy nie mogą się zdecydować z jakimi dokładnie cechami widz ma się utożsamiać. No nic, czekajmy i bądźmy dobrej myśli. W lipcu albo sierpniu nastąpi rozstrzygnięcie konkursu.
Teraz wisienka na torcie. Najsłynniejsza blogerka świata i Polski, Katarzyna Sadło znana jako Kataryna, broni wolności obywatelskich na łamach wyborczej i występuje przeciwko opresyjnemu rządowi PiS. Ciekaw jestem czy kupi sobie ostatni numer „Twojego weekendu” i da się z nim sfotografować. […]
O nauczycielach, lekarzach i sposobach rozumienia żartów
Zacznę od lekarzy. Kolega, pochodzący ze znanej lekarskiej rodziny, opowiadał mi taką historię, Oto zaproszono go na jakąś uroczystość związaną z karierę jednego z asystentów jego ojca. Wszystko pięknie przygotowane, trochę pompy, ale też dużo dyskrecji i w ogóle znakomita atmosfera. Kolega mój człowiek o spostrzegawczości diabolicznej i niezwykle żywym umyśle, zerknął w pewnym momencie na ścianę, gdzie wisiał portret głównego bohatera uroczystości. Na ramie był napis – Kochanemu synowi w drugą rocznicę habilitacji. Rodzice. – Kapujesz -tłumaczył mi ten kolega – zamówili portret na drugą rocznicę habilitacji. Po czym roześmiał się szyderczo i kazał mi uważać na lekarzy. Ja też się pośmiałem, ale uwagę puściłem mimo uszu, albowiem nie miałem wtedy za dużo do czynienia z lekarzami. Potem, kiedy spotykałem ich w większej nieco ilości, nie pamiętałem o tym żarcie, albowiem byli to przeważnie ludzie przytomni i niezwykle elastyczni. Tacy jak ci co odwiedzają mnie na stoisku, kiedy jestem na targach. Wierzę jednak w to, że też wśród nich są udzie bardzo przejęci i do nich kieruję niniejsze uwagi.
Ktoś wczoraj zauważył wczoraj, że na okładce książki profesora Łukasza Święcickiego słowo psychiatra napisane jest z błędem, czyli przez „h” a nie przez „ch”. Proszę Państwa, nie po to prof. Łukasz Święcicki wyjaśnia nam co to jest psychoza kurpiowska i nie po to wskazuje na pewne trendy umysłowe, wyrażające się w opiniach, że „psyhatria” jest łatwa, żebym ja miał się uginać przed jakimiś ortograficznymi przymusami. Mowy nie ma. Zapomnijcie o tym. Napisaliśmy na okładce komiksu słowo ZAMAH i dzielnie odparliśmy ataki polonistów, którzy patrząc na nas pogardliwie, próbowali tłumaczyć nam zawiłości polskiej ortografii. Poradzimy sobie również z lekarzami. Jestem jednak świadom, że są ludzie, którzy celebrują drugie, trzecie, a nawet trzynaste rocznice ważnych wydarzeń i postanowiłem, że do części nakładu dodrukujemy obwoluty z niniejszą gawędą i słowem psychiatra przez „ch”, które w niniejszym kontekście jest nieprawidłowe. Jeśli ktoś ma takie życzenie dostanie Bukę w obwolucie. Nie będzie tego dużo, a ja tę obwolutę zrobię specjalnie, albowiem jestem zainteresowany agresywnym marketingiem. Jak wiecie nie lubię tłumaczyć żartów, szczególnie wtedy kiedy jestem jako wydawca i autor niewidoczny dla nikogo poza własnymi czytelnikami. Żadne więc uwagi w powyższej kwestii nie będą przyjmowane do wiadomości.
Teraz o nauczycielach. Jak wiecie zawsze broniłem nauczycieli. Nie mogę tego robić dalej, albowiem nie mam słów na to co się dzieje wokół tak zwanego strajku, który jest po prostu zwykłym wymuszeniem. Broniarz wykonuje je na zamówienie polityczne. Wszyscy wiemy, że kiedy Kluzikowa nakazała, by nauczyciele przychodzili do pracy w przerwie świątecznej, Broniarz siedział cicho. Nawet wtedy kiedy ten dureń Marczuk opowiadał, że nauczyciele zarabiają po 5 lub 6 tysięcy Broniarz siedział cicho, choć Marczuk jest przecież „nasz”. To było doprawdy niezwykłe. Cicho siedzieli też wszyscy inni nauczyciele, którzy dziś gardłują o strajku. Powiem więcej, jestem pewien, że oni wtedy gardłowali przeciwko jakimkolwiek ruchom, a czynili to w imię dobra dzieci. Dziś mają dobro dzieci w nosie. Nie interesuje ich ono, albowiem chcą dostać swoje pieniądze tu i teraz, natychmiast, podobnie jak wszyscy inni. Nie mam słów. To są ludzie nadający się do tego jedynie, by zarządzać nimi za pomocą bata. O jakimkolwiek zastanowieniu się na swoją sytuacją mogą tylko pomarzyć, bo interesuje ich wyłącznie słuchanie poleceń, jeśli nie rozkazów. Jawność tych nawyków i ograniczeń jest moim zdaniem paraliżująca. Kiedy oglądam telewizję i widzę Broniarza, w towarzystwie facetów, którzy wyglądają jak ochrona z klubu go-go, a są pedagogami, mam ochotę wysłać na nich sotnię Czerkiesów. To jest moim zdaniem generalna próba sił. Jeśli rząd ugnie się przed groźbą strajku to koniec. Moim zdaniem teraz ktoś powinien zdecydować wyłącznie o tym, by szukać jakichś kompromitujących materiałów na Broniarza i jego ekipę. Myślę, że to nie będzie trudne, biorąc pod uwagę to co niektórzy nauczyciele wrzucają na instagrama i na fejsa. Moje dziecko pokazuje mi czasem te rzeczy. To jest groza.
Z jednej strony mamy to nieustające dziamdzianie, że Kaczyński rozdaje pieniądze, których nie ma, a z drugiej jawną polityczną groźbę, za którą mają zapłacić dzieci. Może jednak trzeba coś zrobić z tym Broniarzem? Może przynajmniej trzeba sprawdzić dlaczego on się czuje tak bezkarny i mocny? Być może człowiek te żyje jakimś złudzeniem, które pryśnie przy ukłuciu szpilką. Ja nie wiem, ale nie można ze spokojem wysłuchiwać tych gróźb. Nauczyciele zarabiali mało w zeszłym roku i dwa lata wcześniej, zarabiali mało za rządów Tuska, który dał im głodową podwyżkę, ale wtedy nie rozliczali premiera z tej nędzy, nie przeszkadzało im, że to jest sto kilka złotych. Mówili, że to znakomicie, bo wreszcie ktoś im coś dał. Teraz też ktoś chce im coś dać, ale ponieważ zaniechania poprzednich ekip są tak straszliwe, rozdawnictwo nie może odbywać się hurtem. Nauczyciele zaś, jako najbardziej światła klasa w społeczeństwie powinni to zrozumieć. Te podwyżki będą i będą niemałe. Tyle, że nie nastąpią od razu. Ja wiem, że trudno w to uwierzyć, ale mnie z kolei trudno uwierzyć, że nauczyciele domagają się 1000 zł podwyżki na głowę, a jednocześnie występują w obronie polityków, którzy otwarcie krytykują rzekome rozdawnictwo publicznych pieniędzy. Te pieniądze po to właśnie są, by je rozdawać. Po to socjalistyczne państwo gromadzi pieniądze, by je rozdawać. Problem tylko komu. Może trzeba sprawdzić komu Tusk rozdawał pieniądze, zanim zaczniemy mówić o rozdawnictwie.
Teraz o żartach. Już o tym pisałem kilka razy, ale widzę, że za mało. Właśnie odebrałem przesyłkę. Zapakowaną w szary papier książkę z Polskiej Akademii Nauk. Po rozerwaniu papieru znalazłem w środku pudełko z przekreślonymi pieczątkami słoweńskiej akademii nauk. W pudełku był drugi tom Baśni polskiej. Rozumiem, że ktoś wysłał książkę do Lublany, do tamtejszej akademii, bo uważał, że do znakomity pomysł. Oni zaś, ponieważ nie znają się na żartach, odesłali do do PAN, a ta z kolei instytucja przysłała ją do mnie. Proszę Państwa – jeszcze raz – nie ma najmniejszego sensu wysyłać tych książek gdziekolwiek, czy to do Słowenii, czy to na Słowację. Zrozumcie to wreszcie. Znajdujemy się w widmie ultrafioletowym i jesteśmy niedostrzegalni. Nikt na te książki nie zwróci uwagi, dopóki nie dostanie takiego polecenie. To zupełnie jak w przypadku nauczycieli, którzy gotowi są dla świętego spokoju przymierać głodem. No chyba, że dostaną rozkaz, by strajkować, wtedy ruszą na ulicę, albowiem ten kto ów rozkaz wydał, jest także gwarantem ich świętego spokoju. W rzeczywistości nie chodzi bowiem o pieniądze. Chodzi o to, by w spokoju świętować drugą rocznicę habilitacji syna i żeby wszystko było dostojne, poważne i właściwie zaaranżowane. […]
O prawdzie, nędzy i łamaniu konwencji
Nie mogę przestać myśleć o tym poniedziałkowym spektaklu, o tym Łysiaku i Zelniku i zastanawiam się czy ludzie są tak dalece skrzywieni emocjonalnie, żeby takie plewy brać za coś wartościowego. Myślę, że lata całe żenującego ubóstwa treści w jakim żyliśmy wszyscy, plus aspiracje do okoliczności uważanych za właściwe, a będących w rzeczywistości odpadami, stworzyły przedziwny duchowy konglomerat, który bulgoce niczym gnojówka podgrzewana od dołu i czasem eksploduje. Postaram się teraz rzecz całą wyjaśnić praktycznie. Jeśli Polak za komuny wiedział, że z jego życiem jest coś nie tak, to poszukiwał jakichś odniesień do lepszego świata. Jakichś widomych znaków, że gdzieś istnieje inne życie, a jego emanacje podbudują mu samopoczucie i podniosą jego znaczenie w oczach bliźnich. Cóż to były za emanacje? No, sami wiecie – puszki po zagranicznym piwie i pudełka po zagranicznych papierosach. Kiedy komuna się skończyła, wszystkie te skarby poszły w kąt, bo okazało się, że co innego jest ważne. Te nowe emanacje jednak były takimi samymi śmieciami, jak puszki po piwie, ale ludzie wierzyli, że one są autentyczne. Podobnie jak z przedmiotami uważanymi za luksusowe było z treścią i ideami. Cały rynek tak zwanej niezależnej literatury, kolportowanej w podziemiu, nadaje się dziś do śmieci. Ludzie powoli, w enklawach takich jak nasza, przekonują się, że jeśli sami czegoś nie zrobią dobrze, to tego po prostu nie będzie. Charyzmaty zaś i uwierzytelnienia mogą przyjść tylko od tych, którzy naprawdę w nas wierzą i naprawdę nas popierają, nie zaś gdzieś z daleka, z miejsca gdzie produkuje się kolorowe puszki i dłuższe nieco papierosy. Konstatacja ta nachodzi ludzi zwykle zbyt późno i kiedy uświadomią oni sobie, że taka jest niestety prawda, wpadają w panikę i zaczynają szukać czegoś co w istotny sposób wpłynie na ich percepcję i nie będzie w dodatku degradujące. To jest, jeśli człowiek oszukiwał się przez całe życie, w zasadzie niemożliwe, a na pewno bardzo trudne. Stąd taka uporczywa chęć obrony śmieci i fałszywych bożków. Rozmaici spryciarze doskonale zdają sobie sprawę z tego mechanizmu i dlatego produkowane przez siebie znaki i manipulacje opierają o coś, co ma znamiona wartości bezwzględnej i nie podlegającej dyskusji. Po to, by ludzie pogubieni i smutni, mogli łatwo odnaleźć drogę do prawdy. I tak jest z Łysiakiem. Jeśli ktoś chce przeżyć autentyczne wzruszenie, musi odkryć, że jego sztuka pod tytułem „Cena” to tak naprawdę nawiązanie do ostatniej wieczerzy i do stałej obecności Judasza w naszym życiu. Łał! Co za niezwykłe spostrzeżenie i jak wiele ułatwiające….Ja niestety nie mogę się otrząsnąć po obejrzeniu tej nędzy i dochodzę do wniosku, że największym triumfem onych jest wdrukowanie ludziom do głów, że prawda musi być nędzna. A nie dość, że nędzna to jeszcze łatwo rozpoznawalna. Wiara w to jest powszechna, podobnie jak wiara w to, że dyrdymały pisane na kolanie nawiązujące do wątków ewangelicznych muszą poruszać serca, umysły i łączyć jeśli nie pokolenia całe, to przynajmniej sąsiadów z jednej klatki schodowej. To było dobrze widać wczoraj w linku, który umieścił tu kolega onyx. Na profilu twiterowym pani Paczuskiej gromada ludzi z drżeniem serca dzieliła się swoimi emocjami związanymi ze sztuką Waldemara Łysiaka.
Proszę Państwa, sprawy są o wiele bardziej skomplikowane, a używanie i nadużywanie wątków biblijnych w sztuce, szczególnie tej oddalonej od Kościoła świadczy jedynie o nieczystych intencjach. Im bardziej ponadczasowym i „biblijnym” próbuje autor uczynić swe dzieło, tym jest to bardziej podejrzane i wcale niepiękne. Zdawało mi się, że są to sprawy oczywiste, ale jednak nie. Jesteśmy w emocjonalnym buszu i polujemy w nim na krety workowate za pomocą bumerangu i zaostrzonego patyka. Znaki, których używamy poza sferą sakralną, nie mają żadnego autonomicznego znaczenia, są jedynie próbą podniesienia samooceny w oparciu o koncepcje przypisane z istoty świętości. Im głupiej i bardziej beznadziejnie wygląda nasze życie tym większy pęd do tego, by nadać mu znamiona świętości. Nie niezwykłości nawet, ale świętości. I to jest zauważalna wszędzie. W zasadzie w literaturze nie ma już miejsca na prosty opis czynności nie będących rytuałem, albo kopulacją. Może jeszcze mordobicie wchodzi w grę. Wszelka inna aktywność została wyeliminowana. I tak obserwator i konsument treści miota się od udawanej świętości do zmanipulowanego i nieautentycznego grzechu mieszając jedno z drugim i szukając odpowiedzi na tak zwane pytania egzystencjalne. Dawno, dawno temu, jeszcze w salonie24 doradzałem ludziom przeżywającym takie stany, żeby nauczyli się rysować kotka. To bardzo pomaga i prostuje drogi. Takie zwyczajne, proste narysowanie kotka na kartce. Nie oglądanie moralnych dylematów Łysiaka. Skoro to, co tworzymy poza sferą sakralną nie ma znaczenia, a my sami buntujemy się przeciwko obecności sacrum w naszym życiu, to znaczy, że nie tworzymy żadnej autonomicznej cywilizacji. To jest czytelne i proste jak włos Mongoła. I być może o to właśnie chodzi, żebyśmy próbowali w sposób krępujący i nędzny adaptować na własne potrzeby Ewangelię, defasonując ją jednocześnie jakimiś filozofiami kolportowanymi przez indywidua podejrzane i wrogo nastawione. Konglomerat taki daje bowiem wielu z nas poczucie bezpieczeństwa, a może nawet i spełnienia. Na pewno zaś utwierdza w przekonaniu, że z ich życiem i ich postępkami wszystko jest w porządku. Ja tu nie mam zamiaru poddawać ocenie niczyjej moralności, a jedynie estetyczne fascynacje. Te bowiem są przedmiotem moich zainteresowań istotnych, albowiem z nich czerpię dochody. Nie mogę więc, będąc w takich okolicznościach, zostawiać bez komentarza publikowanej masowo nędzy, której konsekwencją jest deprawacja estetyczna wielkich mas ludzi. To psuje rynek i psuje interes. Jeśli w dodatku za tymi projekcjami stoją pieniądze państwowe, albo pieniądze wielkich koncernów, mam wręcz obowiązek przeciwstawiać się tym trendom. Tak być nie może. To znaczy urzędnik nie może decydować o tym co na rynku treści jest wartościowe, a co nie. Może o tym decydować człowiek, który na tym rynku jest stale i odnosi sukcesy mimo trudności i uporczywego zamilczania. Tak sądzę i zdania nie zmienię. Doszliśmy teraz do bardzo ważnego momentu w tak zwanej polityce kulturalnej państwa – ona jest niemożliwa bez rynku. Niemożliwa, albowiem z istoty jest niewiarygodna. A skoro jest niewiarygodna to jest także degradująca dla twórców i publiczności. Stawia ich na poziomie Aborygenów polujących na te workowate krety. O tym, że polityka kulturalna państwa jest niemożliwa bez rynku wiedzieli politycy III republiki, którzy mieli zamiary i narzędzia poważne. Nasi nie rozumieją nawet co to jest rynek. A zrozumienia tych spraw nie ułatwia im akademia, której zdaje się, że wystarczy przejąć budżet i wydać katalog albo napisać recenzję i sprawa jest załatwiona. Otóż nie. Musimy zacząć od zdefiniowania sukcesu, a ten definiuje się prosto – efekty polityki kulturalnej państwa muszą być zauważane za granicą. I teraz doprecyzujmy – nie chodzi nam o uwagę środowisk reprezentowanych przez Andę Rottenberg, bo te mamy w dupie i to one stoją za systemową nędzą i jumą państwowych pieniędzy. Interesuje nas publiczność, a jeśli, jak mówią, takiej nie ma, bo wszyscy są sformatowani, sukces musi być zdefiniowany jako wychowanie dla siebie publiczności w krajach obcych. Zrobili to kiedyś Czesi wychowując sobie w Polsce grono miłośników czeskiej prozy, zaangażowali do tego przedsięwzięcia dziennikarzy gazowni i wskazali tym samym skuteczną metodę. Czy polityka kulturalna państwa zmierza w tym kierunku? Nie. Ona zmierza w całkiem gdzie indziej. Oto zaproszono do Torunia, jakąś amerykańską satanistkę, która za pieniądze ministerstwa robi taki happening, że siedzi przy stole i gapi się w oczy przypadkowym ludziom, a oni coś w tym czasie przeżywają. To jest festiwal indywidualnych deficytów, to jest uliczny striptiz połączony z pokazywanie blizn wojennych i na to zgody być nie może, a jednak jest. Cóż owa zgoda oznacza? No to, że poza złodziejstwem nie ma w Polsce żadnej koncepcji na promowanie zjawisk kulturalnych. Promowanie – mówię wyraźnie, nie politykę, bo o polityce to panowie z ministerstwa nie mogą nawet śnić. Na tym kończę, bo hałas z łazienki dobiega straszliwy, skuwają posadzkę. […]
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz