„Mniejszości” ewoluują
W „rozmowie”, jaką przeprowadziła ze mną Przemiła Pani z australijskiej służby granicznej na lotnisku w Melbourne, padło zalecenie, bym „ostrożnie” wypowiadał się na temat mniejszości.
Ta rozmowa, podobnie jak inne, odbyła się z powodu donosu, jaki złożył na mnie pan Gancarz, prezydujący Instytutowi Spraw Polskich, który intensywnie pracuje nad ułożeniem na właściwej płaszczyźnie „stosunków polsko-żydowskich”. Kiedy stosunki polsko-żydowskie układają się na odpowiedniej płaszczyźnie? Nawet nie śmiem się domyślać, chociaż ostatnie wystąpienia premiera Netanjahu i Izraela Kaca rzucają na tę sprawę pewne światło. W świetle tych wypowiedzi nie można wykluczyć, że ta „właściwa płaszczyzna” jest wtedy, gdy Żydzi Polskę - najdelikatniej mówiąc – wykorzystają i zostawią z dzieckiem.
Nie wiem, czy pan Gancarz też ma taką właśnie intencję, czy też robi to wszystko „bez swojej wiedzy i zgody” - jak to za komuny zwykli czynić tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa - ale nie o to chodzi, bo ważniejsze są owe „mniejszości”, na temat których Przemiła Pani zalecała wypowiedzi „ostrożne”.
Trochę mnie to zakłopotało, bo jestem przekonany, że złodzieje, bandyci i idioci są jednak w mniejszości, a trudno byłoby mi powstrzymać się od krytycznych wypowiedzi na ich temat. Tę uwagę Przemiła Pani zbyła milczeniem, z którego domyślam się, że w tej sprawie decyzje jeszcze nie zapadły. Na razie do „mniejszości” pozostających pod ochroną zaliczają się Żydzi, do których ostatnio z wielkim hałasem dołączyli sodomici i gomoryci. W przypadku Żydów przyczyną tej ochrony jest „antysemityzm”, który – jak wyjaśnia to żydowska Liga Antydefamacyjna z panem Abrahamem Foxmanem na fasadzie – polega m.in. na wygłaszaniu opinii, że Żydzi w Stanach Zjednoczonych mają nieproporcjonalnie duży wpływ na sektor finansowy, media i przemysł rozrywkowy. Każdy, kto chociaż trochę zna Amerykę, ten wie, że to najprawdziwsza prawda, z czego wyciągam wniosek, że Liga Antydefamacyjna stawia znak równości między antysemityzmem a spostrzegawczością. W tej sytuacji antysemitą dzisiaj nie jest tylko albo dureń, albo świnia. Jeśli bowiem ktoś nie zauważa tego znaku równości, to niewątpliwie jest durniem, a jeśli zauważa, ale ze względu na tchórzostwo, czy nadzieję korzyści udaje, że nie zauważa, to niewątpliwie jest świnią. Quod erat demonstrandum. Nie wszyscy to rozumieją, ale bo też trudno w dzisiejszych czasach wymagać, a już zwłaszcza od wszystkich, by kierowali się logiką, skoro na skutek oddziaływania piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego mają – jak to się wulgarnie mówi - „nasrane w głowach”.
Ten ostrożny stosunek do „mniejszości” jest konsekwencją idiotycznego, doktrynerskiego poglądu, jakoby wszyscy ludzie byli „równi”. Jako pogląd, jest on idiotyczny, bo nie wytrzymuje krytyki już na pierwszy rzut oka. Jedni ludzie są mężczyznami, a inni – kobietami, które od mężczyzn różnią się w sposób zasadniczy, z czym musiała się liczyć nawet osoba legitymująca się dokumentami wystawionymi na nazwisko „Anna Grodzka”, opowiadając, jak to w Bangkoku wyharatała sobie męskie klejnoty. Ale na tym nie koniec, bo są różnice również między mężczyznami. Jedni na przykład są silni, inni słabi, jedni przystojni, a drudzy przypominają Quasimodo z katedry Notre Dame w Paryżu. Podobnie kobiety; jedne są piękne, a do adorowania innych potrzeba czasem nawet sporo wina. Wreszcie – jedni ludzie są mądrzy, a inni głupi, niektórzy nawet bezdennie, jak na przykład..., no, mniejsza z tym. Mimo to doktrynerzy nie rezygnują z forsowania swoich urojeń, zgodnie zresztą z przestrogą, którą Janusz Szpotański zapisał w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”: „Kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta”.
Ponieważ w rzeczywistości żadnej równości – oczywiście poza postulatem równości ludzi wobec prawa - nie ma, to doktrynerzy, zwłaszcza gdy zyskają wpływ na instytucje państwowe – a tak właśnie jest w dzisiejszych czasach – próbują forsować swoje urojenia tak zwanymi metodami „administracyjnymi”, czyli mówiąc wprost - siłowymi. Toteż małych naciągają, dużych obcinają, grubych uciskają, a chudych nadymają. Zostały stworzone też narzędzia terroru w postaci norm prawnych przewidujących karalność tzw. „mowy nienawiści”, a więc wszelkich wypowiedzi, które nie podobają się albo Żydom, albo doktrynerom, a wykonawcami tego terroru są niezawisłe sądy, podobnie jak to było w czasach hitlerowskich, czy stalinowskich. Niektórzy sędziowie, jak np. pan sędzia Łukasz Biliński, nawet nie korzystają z przywileju późnego urodzenia i w podskokach skwapliwie dołączają do grona szczególnie zasłużonych jurystów w rodzaju Stefana Michnika, czy Mieczysława Widaja, „orzekając” po linii partyjnej, ideologicznej, czy może nawet bezpieczniackiej. Te wszystkie zabiegi motywowane są „tolerancją”. Ciekawe, że za rewolucji francuskiej burdele nazywane były „domami tolerancji” (les maisons de tolerance) – ale mniejsza z tym, bo znacznie ważniejsza jest ewolucja tego pojęcia. Od niedawna słowo tolerancja, które pochodzi od łacińskiego słowa „tolere”, oznaczającego cierpliwe znoszenie czegoś co jest wstrętne, szkodliwe lub niebezpieczne w imię jakiejś wyższej wartości, np. miłości bliźniego, czy społecznego spokoju, zmieniło swoje znaczenie w sposób zasadniczy. Pan profesor Janusz Majcherek, związany z Instytutem Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, duraczy swoich studentów, że tolerancja oznacza „akceptację”. Sam mi to kiedyś powiedział, podczas dyskusji z sodomitami; panem Biedroniem i panem Poniedziałkiem, kiedy to pan Biedroń zachwalał tzw. „darkroomy” w których sodomici w egipskich ciemnościach rżną się z kim popadnie, paciakując raz w usta, a raz w ich przeciwieństwo. Podobno mają z tego niebywałą rozkosz, ale muszę powiedzieć, że nie zazdroszczę im tych przyjemności, nie mówiąc już o tym, bym miał takie praktyki aprobować. Tymczasem ostatnio pan prezydent Trzaskowski, który dobrał sobie w charakterze Doradcy Doskonałego Wielce Czcigodnego Pawła Rabieja, ostentacyjnego sodomitę, zaczynają dobierać się do cudzych dzieci, poprzez wbijanie im do ufnych głów, że sodomia i gomoria to to samo, co stosunki płciowe odbywane „jak natura chciała”. Duraczenie idzie tak daleko, że i dorosłym próbują wmawiać, że sodomii i gomorii nie można leczyć, najwyraźniej zapominając, że piasek wyciąga z człowieka wszelkie choroby. Najwyraźniej ze statusu „mniejszości” chcą przejść do statusu większościowego, żeby w mniejszości znaleźli się ludzie normalni. Ciekawe, czy wtedy nadal będzie obowiązywała dyrektywa, by z mniejszościami obchodzić się „ostrożnie”, czy też będą one zwalczane z całą surowością nieubłaganego postępu, jak za Stalina kontrrewolucjoniści.
Jeżeli podobają Ci się materiały publicystów portalu Prawy.pl wesprzyj budowę Europejskiego Centrum Pomocy Rodzinie im. św. Jana Pawła II poprzez dokonanie wpłaty na konto Fundacji SOS Obrony Poczętego Życia: 32 1140 1010 0000 4777 8600 1001. Pomóż leczyć ciężko chore dzieci.
Rajskie i infernalne oblicze Antypodów
Ksiądz Wiesław Pawłowski jest proboszczem parafii rzymsko-katolickiej w Auckland, na północnej wyspie Nowej Zelandii. Ten Auckland zapadł mi w pamięć jeszcze w dzieciństwie, kiedy to czytałem wypożyczoną z biblioteki książkę Juliusza Verne’a „Dwa lata wakacji”. Grupa uczniów z Auckland miała wypłynąć na morską wycieczkę, ale zanim załoga przyszła na statek, jeden z nich odczepił cumę i w rezultacie statek wypłynął na ocean bez załogi, a nawet żadnej osoby dorosłej. Burza wyrzuciła dryfujący statek na bezludną wyspę na Pacyfiku i w rezultacie chłopcy musieli się tam urządzić, żeby przetrwać. Jest to opowieść o budowaniu imperium brytyjskiego, tyle, że w bardzo małej skali, bo chłopcy nie tylko zagospodarowali wyspę, ale nawet pokonali w walce bandytów, którzy tam wylądowali: „Nagle rozległ się straszliwy huk. Grad kartaczy smagnął rzekę” - czytałem z wypiekami na twarzy, jak to szalupa z bandytami została zniszczona celnym strzałem armatnim – bo chłopcom udało się nawet zdobyć armatkę i baryłkę prochu. „Dwa lata wakacji”, to poemat o zaradności, dyscyplinie i – co tu ukrywać – organizatorskich umiejętnościach ludzi białych. Ale „Dwa lata wakacji” były napisane w latach 80-tych XIX wieku, kiedy pisarze „jeszcze się przed cenzorskim nie trzęśli obliczem” i kiedy na rozmaitych Michników patrzono z góry. Minęły lata i samozwańcze guwernantki wzięły górę, krok po kroku zaszczepiając mężczyznom białej rasy cechy niewieście, wskutek czego coraz więcej mężczyzn zaczęło zachowywać się niczym Herakles u Omfali. Jak wiadomo, używała ona tego herosa w charakterze prawidła do trzymania motka wełny. Toteż w 1954 roku William Golding, korzystając z tego samego motywu, napisał „Władcę much”, będącą opowieścią o tym, jak chłopcy na bezludnej wyspie dziczeją. Rzeczywiście dziczeją, co trafnie uchwycił Antoni Słonimski w wierszu „Gołąb ostatni”: „Porwały mnie plemiona zdziczałych tubylców, zbrojnych w maczugi światła, strzały laserowe, ponaddźwiękowe dzidy, kobaltowe proce, paraboliczne bębny, flety bioplazmy, wtórujace podskokom sztucznych serc, lub krwawych, wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych”.
Obecnie Auckland jest sporym miastem, takim samym, jak każde inne. A jakie są, te „każde inne”? Ano dominuje w nich tak zwana „polityczna poprawność”, czyli marksizm kulturowy, którym postępactwo zainfekowało zachodnią cywilizację, coraz częściej przypominającą dom wariatów. Ksiądz Wiesław Pawłowski – jak mi opowiadał – padł właśnie ofiarą tej infekcji.
Ormowcy politycznej poprawności
Jeszcze będąc w Australii, po rozległych przeszczepach skóry na plecach i po bokach tułowia, kiedy to kolorem przypominał gotowanego homara, lekarze zalecili mu umiarkowane korzystanie z kąpieli słonecznych. Zażywać takich kąpieli w ubraniu się nie da, więc ksiądz Pawłowski w tym celu ubranie zdejmował. Traf chciał, że jakiś jegomość przez lornetę go zauważył i zawiadomił policję, że „ w pobliżu szkoły” jakiś osobnik się „obnaża”. Policji oczywiście w to graj i – jak to policjanci – sporządzili protokół. Informacje z protokołu w jakiś sposób przedostały się do niezależnych mediów głównego nurtu, które podjęły temat z żarłocznością hien, pryncypialnie demonstrując święte oburzenie, które sięgnęło zenitu, gdy się okazało, że schwytany przez policję osobnik jest księdzem katolickim. Może gdyby nie był księdzem, ale – dajmy na to – sodomitą, czy gomorytą - to niezależne media głównego nurtu nie tylko by go nie potępiły, ale solidarnie stanęłyby w jego obronie przed „wykluczeniem” i „stygmatyzacją”, które są wszak objawem zakazanej „dyskryminacji” - no ale Wiesław Pawłowski jest księdzem, a więc osobą podejrzaną niejako z natury rzeczy – bo marksizm kulturowy, w zależności od etapu, nieubłaganym palcem wskazuje coraz to nowych wrogów całej postępowej ludzkości, a na tym etapie piętnuje właśnie księży. Tej tendencji posłusznie ulegają niezawisłe sądy, bo wiedzą, że w przeciwnym razie michniki zrobiłyby z nich marmoladę. Toteż w pierwszej instancji ksiądz Pawłowski został za „nieobyczajny wybryk” skazany. Nie poddał się jednak, tylko apelował i wyższa instancja oczyściła go z zarzutów. Ale niezależne media głównego nurtu już o tym się nie rozpisywały, bo cóż to za sensacja, kiedy ktoś zostaje uniewinniony? Nie tylko nie jest to żaden temat podnoszący nakłady, ale w dodatku, informując o tym, trzeba by było odszczekać poprzednie jazgoty, a wiadomo nie od dzisiaj, że nic tak nie gorszy, jak prawda. Toteż o uniewinnieniu mało kto wiedział i wie do tej pory, za to wszyscy pamiętają tamte oskarżenia. Tak w każdym razie z goryczą opowiadał mi ksiądz Pawłowski, który od tamtej pory chyba nie może wrócić do równowagi. Może krzywdzę go tą opinią, ale wydaje mi się, że cechuje go rezerwa wobec swoich parafian, wśród których dominują katolicy z wyspy Tonga. Ta sytuacja przypomina opowieść dobrego wojaka Szwejka o pewnym człowieku, który został zamordowany przez bandytów. Pozostawił on syna, który od tej pory miał życie zrujnowane, bo każdy, kto dowiedział się, czyim on jest synem, z mściwą satysfakcją mówił: „a, to syn tego zamordowanego, to dopiero musi być gagatek!”
Takie to infernalne znamiona dają się odczuć w atmosferze nie tylko rajskiej wyspy, jaką jest Nowa Zelandia, ale i Australii. Pracujący tam księża potwierdzają, że żyją w ciągłym strachu przed oskarżeniami o „molestowanie” i inne obrzydliwości, w związku z czym nie ma mowy o nauczaniu przez nich religii w szkole, z czego, nawiasem mówiąc, się cieszą, bo przynajmniej jeden pretekst odpada. Okazuje się, że komuna bez terroru długo wytrzymać nie może, czy to w Europie, czy to w Północnej Ameryce, czy też na Antypodach, gdzie, akurat w stanie Queensland tamtejszy parlament przeforsował ustawę zezwalającą na aborcję również w 9 miesiącu ciąży. Teraz lepiej rozumiem, dlaczego Przemiła Pani na lotnisku w Melbourne tak wnikliwie przypytywała mnie o stosunek do aborcji i polskie regulacje w tym zakresie. Nawiasem mówiąc, dowiedziałem się, że wyróżnienie na lotnisku w Abu Dhabi, Melbourne i Sydney, dokąd przylecieliśmy z Nowej Zelandii, zawdzięczam panu Aleksandrowi M. Gancarzowi, piastującemu jakąś wysoką godność w Australijskim Instytucie Spraw Polskich, który poinformował australijskie władze o moich sprośnych błędach Niebu obrzydłych, od których oczywiście się „odciął”. Ale niezależnie od intencji, jakie mu przyświecały, jestem mu wdzięczny za reklamę, której własnymi siłami nie byłbym sobie zapewnić. Dzięki niemu bowiem trafiłem do australijskich gazet, w których publikacjach była tylko jedna nieścisłość – że mianowicie potępia mnie „australijska Polonia”. Tymczasem wśród Polaków, którzy na spotkania ze mną przybyli w Melbourne, Wellington, Auckland i Sydney, nie zauważyłem żadnych oznak potępienia, tylko życzliwe zainteresowanie, dzięki któremu każde spotkanie trwało mniej więcej 3,5 godziny. Nie jest tedy wykluczone, że potępił mnie tylko pan Gancarz – a dlaczego to robi i co z tego ma – tego oczywiście nie wiem. Wracając tedy do owej nieszczęsnej aborcji, to przypuszczam, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo, bo skoro można abortować dziecko w 9 miesiącu ciąży, to dlaczego nie w dziesiątym, czy nawet dwudziestym pierwszym roku, jaki upłynie od tego dziewiątego miesiąca? Najwyraźniej wkraczamy w ciekawe czasy.
Oblicze rajskie
Ale to infernalne oblicze to jednak tylko margines, co zilustruję przykładem z życia. Na pewnym spotkaniu w Polsce jedna z uczestniczek powiedziała: panie Michalkiewicz, ale nas pan zdołował! Niech no na koniec powie pan coś pokrzepiającego. Zaproponowałem jej tedy, by wyjrzała przez okno, za którym widać było piękny, letni dzień. - Ładnie jest na świecie? - zapytałem. - Ładnie – odpowiedziała. A ja na to: widzi pani; w lecie jest ciepło, w zimie jest zimno, w dzień jest jasno, w nocy jest ciemno, pory roku następują po sobie z zadziwiającą regularnością – a dlaczego tak jest? Sala zastygła w oczekiwaniu, więc powiedziałem: a dlatego, że to wszystko nie zależy od rządu! Toteż w Rotorua na północnej wyspie Nowej Zelandii gejzery buchają gorącą wodą, a przy wodospadzie można się nawet nieźle podgotować. Są też jeziora wrzącego błota, w które można by wrzucić apokaliptyczną Bestię – i nie wiadomo, czy tak właśnie nie będzie, ale oczywiście jeszcze nie teraz, a dopiero wtedy, gdy polityczna poprawność ukaże się światu w całej swojej straszliwej postaci. Na razie jednak to, co dostarcza niezależna od rządów przyroda, pozwala choć na chwilę zapomnieć o społecznych inżynieriach michnikowskich. Wydaje się że nawet głuptaki, których całą kolonię obserwowaliśmy w okolicach Rotorua tuż przed zachodem słońca, żadnymi społecznymi inżynieriami się nie przejmowały, chociaż choćby z racji nazwy – chyba trochę powinny. Czy w takim razie ludzie nie powinni wyciągać wniosków z zachowania się głuptaków? Myślę, że nic złego by się nie stało, ale oczywiście nic z tego nie będzie, bo „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta” - przestrzega poeta. Tym bardziej nie sprosta, im bardziej jest przekonany, że zjadł wszystkie rozumy – co postępakom przytrafia się nawet częściej, niż przewiduje ustawa.
Nie jest to zresztą jedyne rajskie oblicze, bo inną jego odsłoną jest Gold Coast.Jest to miejscowość wypoczynkowa, bardziej podobna do Miami na Florydzie, niż, dajmy na to – do Sopotu, podobnie jak Bałtyk nie wytrzymuje konkurencji z Oceanem Spokojnym, który w pełni zasługuje na swoją nazwę, chociaż w okolicach wysp Vanuatu szaleje zbrodniczy cyklon, przesuwając się w kierunku wybrzeży Australii. Rząd podobno ostrzegał mieszkańców, by w obawie przed zbrodniczym cyklonem nie wychodzili bez potrzeby z domów, ale zbrodniczy cyklon dlaczegoś nie tylko nie nadchodził, a słoneczna pogoda utrzymywała się mimo wiatru. To świetnie się składa, bo już wkrótce mam mieć spotkanie z tutejszą Polonią, a następnego dnia – w leżącym około 80 kilometrów Brisbane. Stamtąd odlatujemy 2 tysiące kilometrów dalej na północ, gdzie można obejrzeć Wielką Rafę Koralową. Ona podobno też nie zależy od rządu, a widać ją nawet z Kosmosu. W obliczu takich perspektyw nawet nie chce mi się irytować postępowaniem rządu „dobrej zmiany”, który podejrzewam o ustawkę z izraelskim premierem Netanjahu i jego ministrem spraw zagranicznych Izraelem Kacem, by stworzyli panu premierowi Morawieckiemu okazję zademonstrowania szaleńczej brawury w obronie Polski, dzięki czemu „kompleksowe ustawodawstwo”, które stworzyłoby dla żydowskich roszczeń wobec Polski pozory legalności, a którego przeforsowania 14 lutego domagał się od naszych Umiłowanych Przywódców sekretarz stanu Naszego Największego Sojusznika, pan Pompeo, zostanie uchwalone „w skupieniu cnotliwem”, a zarówno telewizja rządowa, jak i telewizje nierządne powitają to zgodnym milczeniem.
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz