Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Rozmowa kontrolowana albo Jak zostać „ruskim agentem”

Wywiad z panem Grzegorzem Braunem, jakiego udzielił Leonidowi Swidirowowi dla portalu „Sputnik Polska” (będącego polskojęzyczną wersją rosyjskiej propagandowni z Moskwy).


Reżyser i publicysta Grzegorz Braun będzie kandydował na prezydenta Gdańska. Zdaniem Brauna mieszkańcy Gdańska w czasie wyborów uzupełniających w Gdańsku zostali pozbawieni możliwości wyboru.

Większość ugrupowań politycznych zdecydowała się nie wystawiać w nich swojego kandydata. Takie decyzje podjęły Platforma Obywatelska, Nowoczesna, Prawo i Sprawiedliwość oraz Sojusz Lewicy Demokratycznej. Dlatego reżyser zdecydował się walczyć o fotel gospodarza miasta z Aleksandrą Dulkiewicz.

Grzegorz Braun w 2015 r. startował na prezydenta Polski.

Przedterminowe, uzupełniające wybory odbędą się 3 marca. Termin oficjalnie podał premier Mateusz Morawiecki.

Reżyser i publicysta Grzegorz Braun odpowiada na pytania komentatora Agencji Sputnik Leonida Swiridowa.

Leonid Swidirow, „Sputnik”:
— Chciałem zapytać o Pana start w wyborach uzupełniających na prezydenta Gdańska. Czy to jest prawda?

Grzegorz Braun:
— Potwierdzam. Fakt rozpisania tych wyborów jest znany publicznie od paru dni. Wiadomo też, że staję do tych wyborów jako jeden z bodaj ośmiorga kandydatów. Trwa właśnie zbiórka podpisów wymaganych do rejestracji kandydatury — za kilka dni wyjaśni się, czy ta polityczna przygoda będzie miała ciąg dalszy.

Okoliczności są szczególne. Być może nie wszyscy wasi czytelnicy śledzą wydarzenia w Polsce z taką bacznością, żeby odnotować gdańską tragedię, która stała się tragedią ogólnopolską, nawet z pewnymi echami międzynarodowymi. Doszło do zabójstwa — pod wieloma względami tajemniczego — prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Stąd przedwczesny wakat na tym urzędzie.
Ale oto zamiast normalnej procedury wyborczej otrzymujemy komunikat partii dotychczas dominujących na polskiej scenie politycznej, że oto nie zamierzają one wystawiać żadnych kandydatów w tych wyborach — tak, aby władzę mogła przejąć w spadku wiceprezydent miasta.

— Dlaczego, Pana zdaniem, tak się stało, że duże partie w Sejmie zapowiedziały, że nie wystawią swych kandydatów w Gdańsku?

— Partie rządzące — myślę, że to jest zjawisko doskonale znane, także i w Moskwie, przejawiają z czasem wyraźne oznaki tego, co po polsku nazywamy uderzaniem wody sodowej do głowy. I w tym wypadku właśnie oligarchowie partyjni jawnie i bez żenady komunikują nam, że de facto właśnie zamierzają przekazywać sobie władzę z rąk do rąk ponad głowami obywateli. To samo w sobie jest kuriozum. I to jest właśnie powód, dla którego zgłosiłem moją kandydaturę — aby zapewnić mieszkańcom Gdańska realny wybór. Wybór, którego chcą ich pozbawić uczestnicy tego partyjnego kartelu, zmowy monopolistów na rynku politycznym.

Ja osobiście akurat nie jestem demokratą — nawiasem mówiąc, jestem monarchistą — ale jestem również państwowcem i jestem człowiekiem, dla którego prawo nie jest obojętne. Więc powiadam, skoro już ustrój demokratyczny został tu zaprowadzony i jest tak celebrowany, to trzymajmy się zasad tego ustroju. Nie zmieniajmy reguł w trakcie gry.

— Czytałem w polskiej prasie, że też chce kandydować wnuk legendarnej opozycjonistki Piotr Walentynowicz w Gdańsku. Co Pan na to?

— Mam nadzieję, że uda się, chociażby przy okazji tej rozpoczynającej się kampanii, odświeżyć dawną znajomość, ponieważ z Piotrem Walentynowiczem miałem przyjemność poznać się jeszcze przed laty.

Było to w okolicznościach również szczególnych, tragicznych, związanych ze śmiercią jego świętej pamięci babki, Anny Walentynowicz, legendy „Solidarności", która zginęła w okolicznościach również pod wieloma względami tajemniczych i do dziś nie w pełni wyjaśnionych. Stało się to w dniu 10 kwietnia 2010 roku — w związku z tym, co jako komentator sceny politycznej nie ja jeden nazywam zamachem warszawsko-smoleńskim.

Jak niektórzy pamiętają, w kolejnych latach odbyły się aż dwa kolejne pogrzeby pani Anny — ponieważ ekshumacja wykazała, że w zaplombowanej trumnie z Moskwy przysłano do Polski zupełnie inne zwłoki. To zresztą nie jedyny skandal i horror związany z tym wydarzeniem — wciąż niewyjaśnionym choćby dlatego, że wrak rozbitego samolotu do dziś nie powrócił do nas z Rosji. Przynajmniej w tej sprawie będziemy mieli z Piotrem Walentynowiczem w pełni zgodne opinie.
Świętej pamięci Anna Walentynowicz w swoim czasie zaszczycała mnie swoją życzliwością, co przejawiało się między innymi jej obecnością na jednej z moich rozpraw sądowych w sprawie, której tu nie streszczę, ale z całą pewnością mogę ją określić jako polityczną. Pani Walentynowicz była wówczas świadkiem jawnej niesprawiedliwości mnie wyrządzonej i osobiście interweniowała wówczas listownie u prokuratora generalnego-ministra sprawiedliwości — co nie zmieniło mojego losu, zostałem ostatecznie skazany po siedmioletnim procesie za rzekomą napaść na policjanta na służbie, ale pani Annie pozostanę dozgonnie wdzięczny za jej interwencję.

Anna Walentynowicz była człowiekiem bardzo bezkompromisowym w swoim stosunku do wszelkiej niesprawiedliwości. I jestem przekonany, że na tej płaszczyźnie mogę liczyć na pełne porozumienie także z jej wnukiem, aktualnie moim wielce szanownym rywalem w gdańskiej kampanii.

— Pan działał kiedyś w ruchu antykomunistycznym. Nazywał się ten ruch Pomarańczowa Alternatywa…

— Cieszę się bardzo, że moja biografia nie zaczyna się wczoraj — i że zawiera momenty, dzięki którym bardzo łatwo jest rozpoznać mój profil polityczny.

Można z lekką przesadą powiedzieć, że od kolebki jestem człowiekiem o antysowieckim nastawieniu. To rzecz jasna żart — o tyle na miejscu, że po prostu moja formacja rodzinna uodporniła mnie na wszelkie uroki totalitarnych reżimów. Poprzez historię rodzinną miałem możliwość wczesnego rozpoznania zła systemów socjalistycznych — i systemu narodowego socjalizmu niemieckiego, i międzynarodowego socjalizmu sowieckiego, tego zła, którego zaznali moi bliscy w poprzednich pokoleniach. Więc nie było w tym żadnej mojej zasługi, że od dziecka byłem nieźle uodporniony na komunę.

Jako reżyser-dokumentalista jestem autorem całego szeregu filmów, które za starego reżimu określano by niewątpliwie jako „antysowieckie". Np. „Defilada zwycięzców" — o wspólnej defiladzie Wehrmachtu i Armii Czerwonej w Brześciu nad Bugiem 22 września 1939 roku. Zrobiłem też kilkuczęściowy cykl filmowy, niestety niedokończony: „Transformacja — od Lenina do Putina" — to jest moja autorska, dokumentalno-komiksowa historia systemu sowieckiego. Nie robiłbym tych filmów, gdybym nie miał moich własnych skromnych doświadczeń i osobistych porachunków z komuną.
W okresie studiów, w drugiej połowie lat 80. we Wrocławiu była, owszem, Pomarańczowa Alternatywa. I byli liczni znajomi z różnych innych organizacji, tych, które tak licznie powstały w okresie jawnego i niejawnego działania Solidarności w Polsce — przede wszystkim znajomi z Solidarności Walczącej i z Solidarności Polsko-Czechosłowackiej. Były ostatnie strajki Niezależnego Zrzeszenia Studentów, w których uczestniczyłem i bojkot uniwersyteckiego Studium Wojskowego, którego to bojkotu byłem jednym z liderów. Ale nie wyciągam tutaj sam żadnej karty kombatanta, bo to były już naprawdę ostatnie podrygi systemu komunistycznego w Polsce.

To wszystko sprawiło, że kiedy tamten system odchodził do lamusa historii, to nie byłem przynajmniej w tych sprawach człowiekiem zdziwionym, ani też, broń Boże, rozczarowanym. Jako rozgrywający się na moich oczach cud zapamiętałem wyprowadzenie ostatnich jednostek Armii Czerwonej z Polski, ten proces zakończył się ostatecznie dopiero w 1993 roku.

Muszę przyznać, że nawet już jako rozpolitykowany młodzieniec ja akurat w żadnym wypadku nie byłem tak przenikliwym prorokiem, żeby to przewidywać: że za mojego życia Polska odzyska przynajmniej promesę suwerenności — to bez wojny. I dzisiaj też traktuję to jako cud.

Tym jednak w najśmielszych przewidywaniach czy też w najgorszych snach nie byłbym się spodziewał, że dożyję z kolei takiej chwili, w której niektórzy moi rodacy będą przedstawiali jako bezalternatywny wzorzec patriotyzmu koncepcję sprowadzania innych wojsk obcych na terytorium Rzeczypospolitej.

O ile tamto było dla mnie cudem — kiedy w telewizji oglądałem ostatnie eszelony jednostek Północnej Grupy wojsk Armii Czerwonej odjeżdżające na wschód, o tyle to drugie, czyli właśnie przedstawianie Polakom doktryny bezpieczeństwa państwa opartej rzekomo bezalternatywnie na instalowaniu w Polsce nowych obcych garnizonów — to traktuję jako koszmar, z którego nie sposób się obudzić.

— A w tej chwili Pan spokojnie może jeździć do Moskwy?

— No, czy tak spokojnie… Panie redaktorze, ja ubolewam bardzo, że obydwaj, i Pan, i ja, musimy poddawać się jednak, z mojego punktu widzenia, zgoła zbytecznej procedurze wizowej.

W moim przypadku to pół biedy — jako reżyser wybierający się do was na zdjęcia do najnowszego filmu dokumentalnego, ostatecznie tę wizę dostałem całkiem szybko. I muszę oddać sprawiedliwość, że stało się to w trybie całkiem niedolegliwym przynajmniej w porównaniu z formalnościami, które pamiętam jeszcze z czasów sowieckich. Wtedy w ogóle wydostanie się z PRL-u to była skomplikowana przeprawa.

Nota bene, dzisiejsze wasze formularze wizowe do Rosji budzą wręcz moje rozczulenie, jeśli porównam je z monstrualnym amerykańskim formularzem wizowym, który, tak się składa, wypełniałem w podobnym czasie, więc mam stosunkowo świeże wrażenia.

Tak, czy inaczej, ja jeszcze jeździć mogę. Natomiast przed panem redaktorem opadł szlaban na dłużej — do grudnia 2020 roku.
Jeśli o mnie chodzi, wypowiadam się tutaj poniekąd w podwójnej roli. Do Moskwy bowiem wybrałem się jako reżyser dokumentalista — w poszukiwaniu materiałów do filmu „Gietrzwałd 1877".

Ale ten wywiad przeprowadza Pan ze mną jako z kandydatem w wyborach, a zatem osobnikiem politykującym. A więc skomentuję: ćwierć wieku po tym, jak zdawało się przez moment, że żelazna kurtyna odchodzi do przeszłości, z ubolewaniem odnoszę się do wszelkich przejawów zaangażowania, także moich rodaków, w instalowanie nowych kurtyn w naszej części świata.

Oczywiście, nie jestem ani tak niedoinformowany, ani tak naiwny, żeby nie dostrzegać czy ignorować pewne polityczne realne argumenty, które za tym przemawiają. Nie jestem ślepy na jedno oko — totalitaryzm sowiecki i imperializmu rosyjski w historii i polityce widzę równie ostro, jak brytyjski czy amerykański. Tym niemniej sądzę, że we wszystkich sprawach decydująca jest zawsze wola polityczna. Wola pokoju lub wola wojny.

Pewien nasz XIX-wieczny historyk (Józef Szujski) słusznie diagnozował, że zła historia jest matką złej polityki. To z pewnością temat na osobną rozmowę, ale moim zdaniem historia relacji polsko-rosyjskich stanowczo wymaga napisania od nowa — dopiero na tym gruncie możemy cokolwiek sensownego budować. Nie powinniśmy dłużej zwlekać z podjęciem tego wysiłku. Bo inaczej znów politykę podyktują nam obcy — napuszczą nas na siebie, a potem jeszcze napiszą dla nas swoją wersję historii zwycięzców, której każą się uczyć na pamięć naszym dzieciom. Czas najwyższy przejąć inicjatywę.
I cóż — mam nadzieję, że jeśli nie będzie wojny, to dożyjemy jeszcze czasów, szanowny Panie redaktorze, w których będziemy mogli przynajmniej w naszej części świata komunikować się i podróżować całkiem swobodnie.

— … Wrócimy do pytania o ostatni wyjazd Pana do Moskwy. O tym nawet pisała „Gazeta Wyborcza". Chociaż ja osobiście uważam, że „Gazecie Wyborczej" wolno mniej…

— Pojechałem do Rosji nie po raz pierwszy zresztą jako reżyser-dokumentalista. Mój nowy film „Gietrzwałd 1877" — to w telegraficznym skrócie historia objawień Najświętszej Marii Panny w małej miejscowości na Warmii w XIX w. Ale ja opowiadam przede wszystkim o sprawach politycznych, militarnych, nawet i z wątkami szpiegowskimi. Robię film o geopolitycznym kontekście i konsekwencjach tamtych wydarzeń.

Opisałem tę rzecz wstępnie w niedużej książeczce pod takim właśnie tytułem „Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne" — to był punkt wyjścia do pracy nad filmem. Nasza produkcja jest przedsięwzięciem prywatnym, przez żadną władzę nie dotowanym — przy okazji zapraszam na stronę: www.gietrzwald1877.pl.

Wspomniany kontekst geopolityczny — tu przechodzę już do meritum — to przede wszystkim tak zwana „wielka gra" imperiów w wieku XIX. To jest niezmiernie istotne tło objawień gietrzwałdzkich. Na tle tej „wielkiej gry" toczy się bowiem latem 1877 roku wojna rosyjsko-turecka na Bałkanach — którą w naszym pokoleniu mało kto kojarzy, no, może poza tymi, co czytali „Turecki gambit" Borysa Akunina.

Cóż to może mieć wspólnego z polskimi sprawami? Gdzie Rzym a gdzie Krym, Gietrzwałd a gdzie Bałkany? Ale otóż związek okazuje się bardzo ścisły — bowiem właśnie latem 1877 roku zawisa nad Polską groźba rozpętania kolejnego powstania w Polsce. Jest ono wówczas pilnie potrzebne Wielkiej Brytanii — jako „dywersja na tyłach", która skomplikować ma sytuację armii rosyjskiej i spowolnić jej postępy w Bułgarii.

Brytyjczycy mocno angażują się w tę prowokację — oczywiście nieoficjalnie. Niejaki Munro Butler Johnston, parlamentarzysta z Londynu inspiruje utworzenie polskiego Rządu Narodowego, na wzór powstania styczniowego, w Wiedniu. Johnston przekazuje liderowi tego rządu, księciu Adamowi Sapieże poważne środki na zakup broni i werbunek ochotników do Polskiego Legionu, który ma wkrótce uderzyć na Moskali. To wszystko są fakty historyczne, niestety, bardzo mało znane w Polsce, a podejrzewam, że w Rosji w ogóle być może nie notowane.
Tymczasem gdyby takie antyrosyjskie powstanie na ziemiach polskich latem 1877 zostało ostatecznie rozpętane tak, jak sobie tego życzyli „zamawiający" z Londynu, to z kolei — wszystko na to wskazuje — mielibyśmy sekwencję zdarzeń, przypominającą reakcję domina, prowadzącą do rozpętania wojny światowej. To udokumentowana hipoteza, którą wykładam i w książce, i w filmie. Na wypadek powstania w Polsce skonkretyzowane „plany ewentualnościowe" były już gotowe w sztabach generalnych w Berlinie i w Wiedniu. Gdyby do akcji włączyli się Prusacy, Austriacy i Węgrzy, wówczas ani Paryż ani Londyn nie pozostałyby bierne. Rozwijał się scenariusz silnie przypominający pierwsze kampanie 1914 roku — na czele z klęską ofensywy Ronnenkampfa i Samsonowa w Prusach Wschodnich. Sytuacja w roku 1877 w tym kierunku właśnie zmierzała.

Temu wszystkiemu stanęły na przeszkodzie wydarzenia w Gietrzwałdzie, które zgromadziły wtedy setki tysięcy Polaków, nota bene nieświadomych zupełnie tego globalnego wojennego kontekstu i śmiertelnego zagrożenia wojennego. Ale tak to często w dziejach bywa, że sami uczestnicy zdarzeń nie pojmują do końca ich znaczenia i ich konsekwencji.
Aby opowiedzieć o tym wszystkim w filmie dokumentalnym, trzeba sukać materiałów i pięknych ujęć na Wschodzie i na Zachodzie. W drugiej połowie ubiegłego roku byłem z moją ekipą w Bułgarii i w Turcji, filmowaliśmy m.in. rekonstrukcję bitwy na przełęczy Szypka.

Dotarliśmy również do Ameryki Łacińskiej, do Gwatemali, gdzie w połowie XX wieku zmarła w opinii świętości jedna z wizjonerek gietrzwałdzkich.

A pod koniec 2018 roku z kolei udało się z kolei zrealizować plan wyjazdu do Moskwy i Petersburga — aby do naszej galerii „gadających głów" dołączyć ekspertów rosyjskich — historyków dyplomacji i wojskowości, specjalistów od „wielkiej gry".

Moim zamiarem jest bowiem stworzenie filmu o Gietrzwałdzie, który stanie się zrozumiały, zajmujący i przejmujący nie tylko dla moich rodaków. Większość ekspertów, z którymi realizuję wywiady, mówi innymi językami, niekoniecznie polskim. A ponieważ właśnie ta „wielka gra" imperiów w XIX wieku toczy się przede wszystkim pomiędzy Petersburgiem a Londynem, to właśnie w tych kierunkach muszą zmierzać moje rekonesanse badawcze i plany zdjęciowe.

Przy tej okazjispotkaliśmy się w Moskwie z Panem Redaktorem, i to jest już nasza wspólna i historia, nasza wspólna anegdota, że dzięki Pańskiej życzliwości i miłym kontaktom mogłem zrealizować doskonały materiał. A przy okazji mogliśmy też miło spotkać się, zjeść coś smacznego i porozmawiać o historii i polityce.

A efektem tego — dziennikarskie śledztwo, które Pan „zainicjował" publikując na Facebooku nasze wspólne „selfie" z mroźną Moskwą w tle.

— Uwaga, proszę pamiętać, że to był dworzec Kijowski w Moskwie…

— Tak jest, przy dworcu Kijowskim w Moskwie. Może to zainspiruje jakichś dziennikarzy śledczych do podjęcia wątku ukraińskiego, co być może odsłoni jakieś kolejne ukryte dno w tej sprawie.

Żarty, żarty, ale przecież znając współczesne realia, i polskie, i rosyjskie, ani Pana, ani mnie, nie powinien dziwić ten poziom absurdu. Bo oto wystarczyło to jedno zdjęcie, aby ktoś rozwinął spiskową teorię o naszej kooperacji w ramach siatki GRU.

Co do mnie, szanowny Panie Redaktorze, „ruskim agentem" zostałem ogłoszony już dawno, bo przecież, poza tym, że robię od czasu do czasu filmy dokumentalne i że od czasu do czasu aktywnie politykuję, wdając się w jakieś kampanie wyborcze, jestem także dość systematycznym komentatorem sceny politycznej. A moje komentarze w sposób często bardzo zdecydowany odbiegają od narracji propagandowych, które dominują w mediach warszawskich.

Kiedy nie ma rzeczowych kontrargumentów, pozostają inwektywy i insynuacje. W związku z tym właśnie, szanowny Panie Redaktorze, byłem już niejeden raz nazywany nie tylko agentem ruskim, ale i agentem niemieckim (najlepszy dowód: nazwisko), agentem amerykańskim (bo znam Stany Zjednoczone z autopsji, a moim bliscy nawet tam mieszkają), nawet agentem watykańskim (bo nie ukrywam przywiązania do Kościoła katolickiego i tradycji łacińskiej).
Ogłaszano mnie również w ogólnopolskiej prasie faszystą i antysemitą, a ponieważ to nie pomogło — nadal mówię i piszę, co uważam — ogłoszono mnie w końcu Żydem. No, więc, do kolekcji by brakowało jeszcze tylko „agenta GRU" — i oto teraz mam komplet trofeów.

Przypuszczam zresztą, że w oczach niektórych to poważnie wzmacnia mój prestiż jako człowieka politykującego, kto wie, może nawet podnosi moją wartość rynkową. Bo skoro ze mnie taki agent o stu twarzach, to może ten i ów poważniej potraktuje rozmaite moje nie tylko diagnozy bieżące, ale też i chałupnicze przepowiednie polityczne, które niejeden raz już się sprawdziły. Czy to w przypadku wplątywania Polski w wojnę perską, czy międzynarodowej nagonki na Polskę w związku z żydowskimi roszczeniami — kiedy zwracałem uwagę na realność tych zagrożeń już przed laty, wówczas dla jednych to była fantastyka, a dla innych prowokacja.

— Może to będzie oddzielny temat na rozmowę.

— Proszę bardzo. To o tyle do rzeczy, że w ten sposób właśnie w Polsce zostaje się „ruskim agentem". Wystarczy być zwolennikiem nieangażowania Polski w cudze wojny.

— Ale wrócimy do wyborów samorządowych, bo Pan będzie kandydować na prezydenta Gdańska.

— Na razie jestem „kandydatem na kandydata". Warunkiem oficjalnego zarejestrowania kandydatury jest oczywiście pomyślne doprowadzenie do końca zbiórki podpisów.

— Co by Pan chciał zaproponować mieszkańcom Gdańska? Czym by Pan chciał ich zaskoczyć?

— Żadnych niespodzianek nie chowam w zanadrzu — od razu wykładam kawę na ławę, mówię, jak jest. To jedyne, co może niektórych zaskakiwać — że nie jest to typowy w demokracji program wyborczych obiecanek. Ja nie będę opowiadał, komu i jak zamierzam zrobić dobrze, komu, co i jak obiecam, zapewnię, dam — nic z tych rzeczy.

Wybieram się do Gdańska po to, żeby zagwarantować w kilku sprawach, że pewnych rzeczy z całą pewnością nigdy nie uczynię. Oto krótkie wyliczenie tych spraw.
Pierwsza kwestia: nie dopuszczę do tego, żeby zabójstwo prezydenta Pawła Adamowicza pozostało w jakimkolwiek wymiarze niejasne, a sprawcy nie ukarani.

Punkt drugi: z całą pewnością nie podpiszę nigdy tak zwanego programu „równościowego", który zostawił w spadku ś.p. Adamowicz. Słowo „równość" jest tu oczywiście słowem z języka współczesnej neomarksistowskiej nowomowy. Bo nie o żadną równość tu chodzi, chodzi o seksualizację dzieci i młodzieży, chodzi o sodomizację życia publicznego, chodzi o wprowadzanie do sfery publicznej rewolucyjnych projektów, które prowadzić muszą do dezintegracji narodu i destrukcji tkanki społecznej. A więc żadne programy „tęczowego Gdańska" za mojej kadencji na pewno nie przejdą.

Trzeci punkt: nie podpiszę żadnego aktu prawnego, ani nie będę angażował się w działania, które by w jakikolwiek sposób rozmwały kwestię przynależności państwowej Gdańska. Tu jest Polska a nie żadne „Wolne Miasto". Być może nie wszyscy czytelnicy zdają sobie sprawę, jak niebezpieczne dla polskiej racji stanu i polskiego interesu narodowego są te urojenia o reaktywacji tak zwanego Wolnego Miasta Gdańska. To jest oczywiście użyteczne narzędzie niemieckiej polityki.

Z drugiej strony mamy bezkrytyczne reprodukowanie narracji historycznych i forsowanie przez Eurokołchoz (Unię Europejską) ideologii multi-kulti, gender etc. Te autodestrukcyjne projekty są niestety żywe w postpeerelowskich gdańskich elitach — trójmiejskie mafie, służby i loże nie zachowują lojalności wobec państwa polskiego i najwyraźniej nie identyfikują się z polską tradycją. Jako kandydat na prezydenta Gdańska chcę zwracać uwagę na to niebezpieczeństwo — niebezpieczeństwo dryfowania Gdańska w stronę Wolnego Miasta Gdańska. A zatem dryfowania jakiejś części terytorium Polski w stronę Niemiec. Temu zagrożeniu na urzędzie prezydenta miasta Gdańska miałbym zamiar zdecydowanie się przeciwstawiać.
I ostatni punkt mojego programu, na „nie" — nie podpiszę żadnych aktów prawnych, które zwiększałyby ciężary podatkowe, w tej mierze, w jakiej to jest zależne od władz miejskich. W żadnym wypadku nie przyczynię się do zwiększenia wyzysku fiskalnego moich rodaków na tym terytorium, za którego funkcjonowanie miałbym ponosić urzędową odpowiedzialność.

— Bardzo dziękuję za rozmowę.


© Leonid Swidirow
31 stycznia - 2 lutego 2019
źródło publikacji: „Grzegorz Braun - specjalnie dla Sputnika: Rozmowa kontrolowana” / pl.sputniknews.com
„Program dla Gdańska albo Jak zostać „ruskim agentem"” / pl.sputniknews.com





Ilustracja © Grzegorz Braun / za: pl.sputniknews.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2